czwartek, 10 marca 2011

Czym jest wolność?

Dziś dostałem emailem poniższy list. Ponieważ dotyczy ważnej sprawy odpisałem od ręki a tu zamieszczam tę korespondencję.

Witaj Anteczku!
Jeżeli Pan Bóg wie co się stanie w przyszłości w najdrobniejszych szczegółach to ta przyszłość jest zdeterminowana w najdrobniejszych szczegółach (inaczej nie mógłby Bóg znać przyszłości we wszystkich szczegółach). Jeżeli zaś przyszłość jest zdeterminowana to daremne są nasze prośby do Boga o zmianę biegu zdeterminowanych wydarzeń. Co ma być to będzie niezależnie od tego co zrobimy. Nasza wolna wola i związane z nią wybory i decyzje są iluzoryczne bo przecież wybierzemy to co jest już z góry zaplanowane. Wszelkie działanie traci wtedy sens. Oto do czego doprowadza nas logika " na chłopski rozum". Nic a nic z tego nie rozumiem. Albo jest wolna wola i świat nie jest zdeterminowany, albo jest on zdeterminowany i wolnej woli nie ma. Ot co!
Z Panem Bogiem. Pa!
Remi

Odpowiedziałem:

Mój drogi racjonalisto, próbujesz tego na czym wielu już sobie zęby połamało, czyli naszym ograniczonym przecież ludzkim intelektem przeniknąć Boże tajemnice. Bóg się nam owszem objawia, ale nigdy do końca, zawsze coś z tajemnicy pozostaje. Gdybyśmy mogli w pełni przeniknąć Boga i zgłębić wszystkie Jego tajemnice, znaczyłoby to tyle, że Boga można zmieścić w naszym intelekcie, czyli że Bóg jest ograniczony, a to z definicji jest niemożliwe. Bóg jest nieograniczony. Jak więc sobie poradzić z Twoim dylematem. Jest świat zdeterminowany, czy też nie. Otóż nie, świat nie jest zdeterminowany. Bóg ma swój plan dla świata i dla każdego człowieka. Naszą rolą, naszym zadaniem jest odkryć ten Boży plan a wtedy będziemy szczęśliwi. Mówi o tym dzisiejsza lekcja z Księgi Powtórzonego Prawa:

Pwt 30, 15-20
"15 Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście.
16 Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść.
17 Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon obcym bogom, służąc im –
18 oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie, niedługo zabawicie na ziemi, którą idziecie posiąść, po przejściu Jordanu.
19 Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo,
20 miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu, lgnąc do Niego; bo tu jest twoje życie i długie trwanie twego pobytu na ziemi, którą Pan poprzysiągł dać przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi."

Ale ponieważ Bóg stworzył człowieka z miłości, obdarzył go pełnią wolności, problemem się stało, że człowiek z tej wolności źle skorzystał, zastał oszukany przez upadłego anioła (to ów wąż na drzewie w raju) i zaakceptował antykatechezę diabła, że nie jest kochany przez Boga. W odpowiedzi człowiek postanowił wziąć swoje sprawy we własne ręce i samemu decydować co dobre a co złe dla niego. Ten czyn nazywamy grzechem pierworodnym, a każdy nasz grzech polega właśnie na tym, że chcemy sami decydować co dla nas dobre a co złe, nie mając zaufania do Boga, że On nas kocha iwie co dla nas najlepsze. Możemy więc w pewien sposób pokrzyżować plany Boże, zmieniając bieg wydarzeń. Bóg na to zezwala i nawet z naszych błędnych decyzji wyprowadza dobro.

Opowiem Ci pewną autentyczną historię, która w jakiś sposób mówi o naszej wolności.
Otóż była pewna kobieta, pobożna i zawsze wierna Bogu. Miała syna, którego też wychowała na dobrego chłopca. Gdy syn miał około 20 lat poważnie zachorował i lekarze orzekli, że chłopak dość prędko umrze. Kobieta nie mogła pogodzić się z tą myślą i usilnie, dniem i nocą, modliła się aby Jej syn nie umarł. Modliła się gorliwie i rzeczywiście Bóg Ją wysłuchał i chłopiec wyzdrowiał. Aliści minęło kolejne 20 lat, i chłopiec dorósł, stał się mężczyzną. Niestety przestał być pobożny, a wręcz zszedł na bardzo złe drogi. Matka była w rozpaczy, bo widziała, że Jej ukochany syn może się potępić. Mówiła, że lepiej by było, gdyby Bóg zabrał wcześniej do siebie, wtedy trafiłby napewno do nieba, a tak może się potępić. Oczywiście nikt nie zna (poza Bogiem) jak ta historia się skończyła. To kolejna tajemnica Bożego miłosierdzia.
Ale dla nas wynika z tej historii pewna nauka. Tu na ziemii jesteśmy przechodniami, prawdziwym celem, dla którego jesteśmy stworzeni, to spotkać się z Bogiem. Mówimy, że to nastąpi po śmierci fizycznej, ale możemy spotkać się z Bogiem już tu na ziemi, i żyć w Jego obecności. Dzieje się tak, gdy odkryjemy Boży plan względem nas i będziemy go realizować, z Bożą pomocą oczywiście. Nazywamy to pełnieniem woli Bożej. Jaki jest Boży plan dla człowieka? Ano aby został zbawiony. W jaki sposób. Wróćmy do zacytowanej lekcji z ks. Powtórzonego Prawa, do wersu 16.
Pwt 30, 16
"Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść."

To właśnie jest Boży plan dla każdego, wszystko poza tym jest komentarzem.
Czy rozwiałem Twoje wątpliwości, mój drogi racjonalisto? Podejrzewam, że za chwilę dostanę kolejny list, z nowymi wątpliwościami. Cóż taki już jesteś. Ale wczoraj, gdy ci kapłan posypywał głowę popiołem jako znak wzywający do przemiany życia mówił: "Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię".
A czym jest Ewangelia? Można określić Ją jako Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie umęczonym i zabitym za nasze grzechy i Zmartwychwstałym dla naszego usprawiedliwienia.:

Czytamy w Ewangelii wg św. Jana.
J 3,16 "Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne."

To bardzo ważne zdanie, trzymaj się go a będziesz żył.
Szalom

sobota, 19 lutego 2011

Moja droga …


Najważniejszym wydarzeniem w 2010 roku były dla mnie moje święcenia prezbiteratu. Dzień 22 maja tego roku, na pewno na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Dziś gdy w grudniu piszę ten tekst nie wiem nawet czy potrafiłbym godzina po godzinie opisać co się wtedy wydarzyło. Mam owszem masę zdjęć i z ich pomocą mógłbym może minuta po minucie odtworzyć tamte wydarzenia, ale czy oddałoby to co działo się we mnie, moje wewnętrzne przeżycia? Próbowałem sporządzić pokaz czy prezentację z tego dnia, i co? Ano niewiele z tego wyszło. Dziś jednak jeśli chcę coś o tym wydarzeniu napisać, to może raczej jak do niego doszło.
Wszystko zaczęło się dawno temu, ale znaczącą datą byl pewien czerwcowy dzień ponad 40 lat temu, oraz miejsce, kaplica na Mokotowie o godzinie 12.00, a może nawet wcześniej. Może początku należy doszukiwać się w wydarzeniach z tego dnia, gdy koło godziny 8.00, może trochę później, czekałem na moją narzeczoną, przed Urzędem Stanu Cywilnego na rogu Al. Jerozolimskich i Nowego Światu.
Czekając na spóźniającą się dziewczynę, różne myśli przelatywały mi w skołatanej głowie. Jedna z nich jakoś mocno utkwiła mi w pamięci. Uświadomiłem sobie bowiem, że właśnie za chwilę podejmę działanie, którego konsekwencje będą nie do odwrócenia. Że to co zaczynamy, to już na całe życie. I że nie będzie można się z tego wycofać. Może inaczej by się moja historia potoczyła, gdybym z tej myśli wyciągnął praktyczne konsekwencje. Cóż, miałem wtedy 24 lata i w takim wieku wciąż niewiele wiedziałem o życiu. Jak potem się okazało, byłem całkowicie nie przygotowany do wzięcia odpowiedzialności za powstającą właśnie rodzinę. Nawet gdy półtora roku później ukończyłem studia i podjąłem pracę, to wciąż pozostawałem zależny od sponsorowania przez ojca, co skutecznie przeszkadzało mi w dorastaniu do roli głowy domu.

Był to fakt, który mocno zaważył na naszym małżeństwie. Następujące w konsekwencji kolejne wydarzenia tylko pogłębiały kryzys pomiędzy nami. Być może najbardziej brzemienne były moje ucieczki z domu, bo tak chyba należy odczytać, moje samotne, bez żony, wyjazdy na wycieczki zagraniczne. Czy mogłem sobie na nie pozwolić? Oczywiście, że nie. Ale ponieważ Tata mnie sponsorował, zostawiałem żonę w domu i wyjeżdżałem. Najpierw był to objazd po Europie Zachodniej organizowany przez macierzystą Katedrę , a gdy po paru miesiącach zacząłem pracować, nadarzyła się okazja by na trzy tygodnie pojechać do Jugosławii. Nic nie było dla mnie ważne, parłem do przodu jak czołg, nie zważając, że właśnie urodził się nam pierworodny syn, i że zostawiam żonę z dzieckiem pod opieką mojej mamy i siostry.
Właśnie ten fakt myslę najbardziej zranił moją żonę i położył się cieniem bardzo mocna na naszych relacjach. Wtedy w swojej głupocie nie potrafiłem zrozumieć, co takiego się między nami popsuło, tak mocno byłem zapatrzony we własny pępek. Liczyła się dla mnie tylko okazja mojej rozrywki, reszta była absolutnie nieważna. A konsekwencje były poważne. Chociaż w 3 lata później, urodził się nasz drugi synek, we mnie niewiele się zmieniło. Może tyle, że mentalnie, coraz mocniej oddalałem się od żony. Zacząłem oglądać się za innymi kobietami, stosując wewnętrznie pewną filozofię. "Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal". Początkowo były to głupie flirty z koleżankami żony, ale szybko, zacząłem przechodzić od flirtu do zdrady. Czasem były to zdrady, jak je nazywałem mentalne, ale wkrótce doszło do zdrad fizycznych. W konsekwencji coraz mocniej oddalałem się od żony i dzieci. Wracając z pracy, wsadzałem nos w gazetę lub telewizor. Często przesypiałem popołudnie. Od dzieci się oganiałem, w sprawy domowe nie angażowałem się zupełnie. Od czasu do czasu wybuchały między nami sprzeczki, często przeradzające się w potężne awantury. Czułem się coraz bardziej winny istniejącej sytuacji, ale nie potrafiłem nic w swoim życiu zmienić. Po awanturze obiecywałem, że zmienię moje postępowanie, ale w gruncie rzeczy były to obietnice bez pokrycia. Dawałem je dla uzyskana spokoju, dla zakończenia awantury. Żona groziła odejściem ode mnie, wspominała o rozwodzie. Bałem się tego, przede wszystkim ze względu na ludzką opi-nię, zwłaszcza bałem się reakcji moich rodziców. Ale nie potrafiłem nic zaradzić, by tą sytu-ację zmienić. W gruncie rzeczy tonąłem w gównie po szyję i nie widziałem szans by się z niego wyplątać.
Właśnie wtedy w nasze życie wkroczył Bóg.
Jesienią 1977 roku pojawili się w naszym kościele katechiści z Lublina i rozpoczęli cykl katechez początkowych Drogi Neokatechumenalnej. Moja żona była zafascynowana ich ogłoszeniami, natomiast ja byłem nastawiony do tej sprawy bardzo sceptycznie.
Nie wiem, a może nie pamiętam dlaczego ja tego dnia nie byłem w kościele na Gdańskiej na mszy. Czy miałem swój atak lenistwa, który łatwo przemieniałem w złe samopoczucie, czy byłem na mszy w innym kościele, nie wiem. W każdym razie ogłoszeń o tych katechezach nie słyszałem i do entuzjazmu żony odniosłem się bardzo sceptycznie. Miałem swoje złe doświadczenia z wczesnych lat sześćdziesiątych co do różnych inicjatyw religijno - kościelnych i byłem do nich nastawiony mocno sceptycznie. Powiedziałem żonie, że ja nie jestem tą sprawą zainteresowany, że jeśli chce to może sobie na te spotkania chodzić, byle wcześniej zapakowała dzieci do łóżek [miały wtedy 10 i 8 lat], abym ja nie musiał się z nimi użerać, z karmieniem, kąpielą i zaganianiem do spania. Dziś gdy patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy ponad 30 lat, widzę, że Pan Bóg mocno wkroczył w nasze życie. Żona bez szemrania zajmowała się dziećmi, biegała na katechezy, po dwu miesiącach pojechała na dwa dni gdzies pod Warszawę, zabierając dzieci chyba ze sobą, ale tego nie jestem pewien, może moja mama przyjechała do nas, by się nimi zająć, nie pamiętam. Dziś nie ma kogo o takie detale się spytać. Wróciła z tego wyjazdu jakby odmieniona i powiedziała, że weszła do wspólnoty i że teraz dwa, albo czasem trzy wieczory w tygodniu będzie miała zajęte. Nic chyba nie powiedziałem, a ona biegała na te spotkania, ukośkawszy przedtem dzieci. Czy widziałem jakieś zmiany w Jej życiu, w Jej relacji do mnie? Myślę, że chyba tak, ale nie miałem ochoty z Nią tam chodzić. Po paru miesiącach zakomunikowała mi, że przyjdą do Niej ludzie z tej Jej wspólnoty na tzw "przygotowanie". Wyraziłem swoją zgodę, zaznaczając, żeby nie liczyła, że się na tym spotkaniu pokażę. Mieszkaliśmy już wtedy od paru miesięcy w nowym większym mieszkaniu i mogłem skryć się w naszym pokoju. Ale tym razem Pan Bóg zagiął na mnie parol, i przysłał do domu naszego dawnego proboszcza, księdza N, którego znałem i gdy On zaczął mnie ciągnąć bym wziął w tym spotkaniu udział, to trudno było mi się od tego zaproszenia wymówić. Pamiętam, że tematem przygotowania był „ołtarz” i miałem problem, bo wciąż kołatał mi się tekst z psalmu „przystąpię do ołtarza Bożego, do Boga, który rozwesela moją młodość”. Chciałem się tą znajomością Biblii popisać, ale okazało się zaraz, że tekst z psalmu nie liczy się. Byłem trochę zawiedziony i może nawet nieco upokorzony, ale nie dawałem tego po sobie poznać. Ksiądz proboszcz namówił mnie, bym przyszedł później na tę liturgię i tak to się zaczęło. Zacząłem chodzić z żoną do wspólnoty i tylko mocno się irytowałem, że wszystkie moje próby zabrania głosu we wspólnocie, kwitowane były uwagą, że nic nie rozumiem, bo nie słuchałem katechez i że jest to konieczne jeśli chce coś zrozumieć i być pełnym członkiem wspólnoty. Przez parę miesięcy tak to trwało i jakoś jesienią okazało się, że zaczęły się katechezy w kaplicy na Mokotowie. Zacząłem jeździć, próbując namówić jeszcze do tego dwie moje kuzynki. Dlaczego właśnie je namawiałem, dziś nie potrafię powiedzieć, ale myślę, że to było działanie Boże, one były w sytuacji, w której takie głoszenie padało na podatną do przyjęcia Słowa glebę. One weszły do I wspólnoty na Mokotowie, ja powiedziałem, że idę do żony, do wspólnoty na Żoliborzu i tak się stało.
Dlaczego? Wtedy myślę, że nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale to Bóg mnie prowadził. Słowo Dobrej Nowiny padło na przygotowaną już przez doświadczenia życiowe glebę. Gdzieś w głębi serca widziałem beznadziejność sytuacji egzystencjalnej w jakiej się znajdowałem a nie widziałem czy cos może się w moim życiu zmienić. Tyle moich „dobrych” chęci szło na marne, że brak mi było wiary, aby jeszcze może naprawdę dalo się w moim życiu zmienić. Trafiłem na drugą katechezę a w niej usłyszałem Kerygmat oparty na scenie Zwiastowania. Ten fragment mówiła młoda dziewczyna. Opowiedziała swoimi słowami scenę Zwiastowania a potem powiedziała mniej więcej tak. „ Jeżeli tu w kościele, pośród słuchających jest ktoś, kto czuje się sfrustrowany, nieszczęśliwy w swoim życiu, niezadowolony ze swojej historii, to niech razem z Maryją powie w głębi serca amen na to Słowo, a wtedy Jezus zacznie w nim działać, zacznie w nim wzrastać. Dla mnie to była jakaś nadzieja i dotknięty łaską Bożą powiedziałem w głębi serca coś w rodzaju, „jeśli naprawdę możesz [Jezu] coś zmienić w moim życiu, to proszę o to, zrób coś ze mną”. Szybko o tym zapomniałem i pewnie nigdy bym do tego Słowa nie wrócił, gdyby nie pewne sprawy, które zaczęły się dziać w naszym życiu. Niedlugo potem urodził się nasz najmłodszy syn, który nie tolerował pewnego rodzaju białka i musiał być na specjalnej diecie. Moja żona zaangażowała się w koło pomocy rodzicom mających dzieci z podobnymi problemami. W ten sposób trafiła na dziewczynkę z Domu Dziecka cierpiąca na tę dolegliwość i zaczęła dostarczać dla niej odpowiednie jedzenie. Gdy okazało się, że to dziecko jest porzucone przez matkę i czeka bezskutecznie na adopcję, nikt nie chciał bowiem chorego dziecka, odczytaliśmy ten fakt jako znak od Boga i mimo gwałtownego sprzeciwu mojej Mamy, zaadoptowaliliśmy to dziecko. To była nasza Córeczka.
Mijały lata, przechodziliśmy na Drodze różne etapy i w końcu doszliśmy do drugiego skrutinium. Wcześniej już zaczął Bóg budować między nami jakąś jedność m. in., gdy dał nam łaskę i bez umawiania się, oboje wstaliśmy do "wędrowania". Już od pierwszego skrutinium mieliśmy pewne doświadczenie związane z ewangelizacją. Jako wędrowni zastaliśmy posłani, by głosić katechezy w odleglym miescie. Nie mieliśmy zielonego pojęcia na czym ma polegać to nasze wędrowanie, ale w jakiś sposób wytrwaliśmy w tej posłudze przez dwa lata, założyliśmy dwie wspólnoty i z różnymi problemami i w różnym, zmieniającym się składzie ekipy prowadziliśmy je do śmierci mojej żony.
A ja pozostałem w tej ekipie do dziś dnia.
Równolegle przeżywaliśmy nasze drugie skrutinium, które po kilku chyba próbach przeszliśmy. Moim doświadczeniem tego etapu było dotknięcie łaski Bożej, mogłem wyznać swoje zdrady i różne świństwa mojej żonie, a Ona mi to wszystko wybaczyła. W ten sposób konkretnie doświadczyłem Bożego przebaczenia moich grzechów. Bóg pokazał mi swoją miłość i to, że On zaangażował się w odbudowywanie naszego małżeństwa. Wiele jeszcze razy próbowałem uciekać przed Krzyżem, ale Bóg, mimo moich niewierności, pozostał wierny swojej łasce i powoli, powoli, przeprowadził mnie przez wiele cierpień. Kolejno żegnałem moich bliskich odprowadzając ich na cmentarz. Odeszli ojciec, teściowa, mama. Pan pozwolił nam przez pięć lat po śmierci Ojca zaopiekować się moją Mamą, a gdy żona zachorowała na nieuleczalną chorobę, to Bóg mnie wspierał w opiece nad Nią. On też pozwolił nam wziąć do nas mojego teścia, gdy stan jego zdrowia wymagał stałej nad nim opieki. W dużej części na moich barkach ta opieka spoczywała, żona była już wtedy poważnie chora. A gdy w Pan powołał do siebie moją żonę, i groziło mi całkowite skapcanienie, ciepłe kapcie, komputer i telewizja, On zatroszczył się o mnie. Jeszcze raz mocno wziął mnie za rękę i powiedział, że chce bym Mu służył jako prezbiter. Mimo moich oporów, niedowierzania mojego i moich bliskich, Pan sam mnie przeprowadził, przez studia teologiczne i formację seminaryjną. Dodał też sił, gdy zabrał do siebie moją siostrę, która przez wiele lat była mi mentorką i wspierała radą oraz modlitwą w moich zmaganiach się z nawracaniem.

Dziś jestem księdzem, wikarym w parafii w centrum Warszawy i to Pan wciąż mnie podtrzymuje i dodaje sił, bym mimo zmęczenia nie ulegał zniechęceniu i zwątpieniu. Poza pracą w parafii, pozwala mi posługiwać mojej wspólnocie a także ewangelizować . Coraz mocniej doświadczam, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
Co myślę o mojej przyszłości? To bardzo ludzkie snuć plany i marzenia. Ale przede wszystkim wierzę, że to sam Bóg zaplanował tę moją historię i że On mnie dalej będzie prowadził. Obym się tylko nie opierał. Ale jak kiedyś się wyraziłem, Panu Bogu się nie odmawia. Obym był konsekwentny w realizacji tego stwierdzenia.

niedziela, 14 marca 2010

Jeszcze raz Krzyż

2005-12-20

Wystrój kościoła przy ulicy Gdańskiej 6, zmieniał się za mojego życia kilkakrotnie i już nawet nie pamiętam tego najstarszego. Każda zmiana budziła wśród parafian wiele emocji i to nie tylko natury estetycznej. Tak było i ostatnim razem, gdy uprzedni proboszcz dokładnie przebudował prezbiterium. Zamiast zagadkowej niebiesko szarej mozaiki na ścianie zawisł ogromny krzyż. Cóż, krzyż w kościele nie jest jakąś sprawą nadzwyczajną, ten jednakże wzbudził wśród parafia pewne emocje. Bo taki wielki, bo taki ciemny, bo w ogóle taki jakiś dziwny. Na drążące pytanie, co jest dziwnego w tym krzyżu, można było usłyszeć odwrotnie wstydliwe zapytanie, dlaczego ten krzyż jest goły. No, bo rzeczywiście Krzyż był goły, brakowało na nim Pana Jezusa. Nie od dziś Krzyż bez Pana Jezusa budzi u wiernych pewne emocje. Pamiętam, że przed 50 laty, mój ojciec chciał koniecznie taki krzyż kupić do powieszenia na ścianę nowego mieszkania i nie mógł nigdzie takowego dostać. W końcu zdesperowany, bo właśnie na taki a nie inny miał ochotę, zamówił rzeczony krzyż u stolarza. Stolarz także nie mógł długo zrozumieć, o co klientowi chodzi, aż wreszcie zaskoczył. „Ach, panu chodzi o pasyjkę”. Okazało się, bowiem, że w świadomości ludzi, Krzyż nieodłącznie łączy się z Ukrzyżowanym Jezusem. A krzyż bez Pana Jezusa, to pasyjka. Minęło 50 lat i okazuje się, że to pojęcie w jakiś sposób funkcjonuje nadal. I ludziom Krzyż to by się podobał, nawet monstrualnych rozmiarów, ale pasyjka nie. Dlaczego? Nie potrafiłem tego pojąć. Dopiero moja świętej pamięci siostra, zmarła przed dwoma laty przeorysza karmelitanek w Borne Sulinowo, mnie oświeciła. Nie wiesz, przecież puste miejsce na krzyżu, jest dla ciebie i nikt jakoś nie ma ochoty go zająć. Ot i w ten sposób wyjaśniła się ludzka niechęć do gołego Krzyż czy inaczej mówiąc do pasyjki.

A że mamy tą niechęć głęboko zakorzenioną w naszych genach może świadczyć jeszcze jeden fakt. Otóż od niedawna w diecezji warszawskiej kardynał Józef Glemp dopuścił powszechnie przyjmowanie komunii świętej na rękę, co na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych było praktykowane od dawna. Tłumaczono, co prawda to w sposób pokrętny, że to dla względów higienicznych lub jako zabezpieczenie księdza przed chorymi na AIDS. Biskupi wprowadzając ten sposób przyjmowania Ciała Pańskiego, kierowali się zupełnie innymi względami. Przyjmując Komunię na rękę, krzyżujemy dłonie, lewa na wierzchu, prawa ją od dołu podtrzymuje. W tym znaku skrzyżowanych dłoni dajemy wyraz przyjęcia w naszym życiu Krzyża Jezusa Chrystusa. Tego, o czym pisałem uprzednio: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech, co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje!” (Łk 9, 23) Aby takie branie na siebie, krzyża codzienności było możliwe, trzeba ten krzyż w swoim życiu rozpoznać a następnie zaakceptować. Te skrzyżowane dłonie mają być zewnętrznym wyrazem tej akceptacji. Problem, więc leży w odpowiedzi na pytanie, czy akceptuję cierpienie, które spotyka mnie lub moich bliskich, czy też na każdy jego przejaw odpowiadam totalnym buntem?

I jeszcze jedna sprawa związana z Krzyżem w naszym życiu codziennym. Przypatrzmy się sami sobie, w jaki sposób kreślimy ów znak identyfikujący chrześcijanina, podczas tzw. przeżegnania. Jakże często widzimy zamiast znaku krzyża, jakieś nerwowe oganianie się od much połączone z kilkakrotnym postukaniem się w piersi. W niczym nie przypomina to znaku krzyża. Ale co ciekawsze, słyszałem tłumaczenie, że właśnie w ten sposób należy się żegnać. Takim szerokim zamaszystym znakiem krzyża żegnają się tylko neofici, tłumaczył mi jakiś prominentny katolik. A przecież znaki są bardzo ważne. Owszem, one nie przesądzają o tym, co mamy w sercu, ale jeśli wstydzimy się zademonstrować naszego chrześcijaństwa unikając publicznego znaku krzyża czy to przed kościołem czy choćby w restauracji przed posiłkiem, to, co z nas za chrześcijanie? Jezus coś na ten temat powiedział, ale nie stawiajmy kropki nad i wielkości kapelusza.

I to by było na tyle.

Krzyż

2005-10-04

Krzyż do czasów Jezusa był narzędziem kaźni i to przeznaczonej dla niewolników, czyli najniżej położonych w hierarchii społeczeństwa. Był szubienicą znacznie dotkliwszą niż nasz współcześnie stosowany stryczek. Ten przynajmniej pozbawia życia dosyć szybko, natomiast szubienica krzyża gotowała delikwentowi wielogodzinną mękę. Myślę, że właśnie dlatego Jezus, Syn Boży – wybrał taki a nie inny sposób oddania życia dla zbawienia ludzi. Także w śmierci chciał zająć ostatnie miejsce. (por. Flp 2, 6-8). Była to, więc śmierć bardzo nieprzyjemna i w dodatku hańbiąca. Z tego powodu w pierwszych wiekach, chrześcijanie nie używali znaku krzyża dla identyfikacji między sobą. Takimi znakami była ryba lub kotwica. Ryba dlatego, że nazwa pisana po grecku (IXTIOS), dawała anagram zdania, które w polskim tłumaczeniu brzmi: „Jezus Chrystus, Syn Boży, Zbawiciel”. Znak krzyża jako identyfikujący chrześcijan upowszechnił się dopiero w III w, od czasów cesarza Konstantyna. Wg legendy miał on widzenie prorocze, ukazał mu się właśnie znak krzyża i usłyszał słowa „ w tym znaku zwyciężysz”.

Dziś znak krzyża tak bardzo nam spowszedniał, że mało pamiętamy o jego pierwotnym znaczeniu. Znakiem krzyża rozpoczynamy wszelkie liturgie, a przede wszystkim Eucharystię. Tym znakiem „żegnają się” wspólnie celebrans i wierni, wyznając publicznie, że są chrześcijanami, wspólnotą ludzi należących do Chrystusa. Na zakończenie liturgii celebrans tym znakiem błogosławi całe zgromadzenie. Także podczas celebrowania liturgii znak krzyża towarzyszy takim ważnym momentom jak Ewangelia, Ofiarowanie darów i Przeistoczenie.

Znak krzyża jest symbolem specyficznie chrześcijańskim, wyrażającym bardzo poważną treść teologiczną i historyczną, odróżniającą chrześcijaństwo od każdej innej religii. Wskazuje na chrześcijaństwo, jako na WYDARZENIE, na fakt historyczny – a nie na religię naturalną. Znak krzyża będąc pamiątką męki, śmierci i zmartwychwstania Jezusa, odwołuje się do konkretnych wydarzeń historycznych a nie do subiektywnych przeżyć.

W starożytności katechumeni naznaczani byli znakiem krzyża, co jeszcze przed chrztem włączało ich do społeczności Kościoła. Znak krzyża stał się także znakiem chrztu, poprzez który człowiek staje się już pełnym chrześcijaninem. Każde „przeżegnanie się” jest przypomnieniem i odnowieniem chrztu jako wejścia w misterium paschalne.

Jeszcze jedna refleksja nt. krzyża. Jezus jeszcze nauczając lud przed swoją śmiercią krzyżową, mówił tak o naśladowaniu Go: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje!” (Łk 9, 23) Można by, postawić pytanie, o jaki krzyż w tym miejscu chodzi Jezusowi. On wie, że życie skażone grzechem niesie ze sobą cierpienie (por Rdz 3,17-19), ale proponuje, by to cierpienie zaakceptować, by przyjąć je bez buntu i jak krzyż nieść je każdego dnia. Gdy tak postępujemy, to krzyż dnia codziennego, którym atakuje nas szatan, by skłonić do buntu przeciwko Bogu, stanie się krzyżem chwalebnym, naszą bronią w walce z demonem. I w tym miejscu kolejna, głębsza, refleksja. W Wielki Piątek podczas nabożeństwa adorujemy Krzyż Ukrzyżowanego Jezusa. Podchodzimy do Niego, by ucałować rany Jezusa. Otóż, jeśli w codziennym życiu jesteśmy stale zbuntowani na swoją historię, na cierpienie, które przynosi nam każdy dzień, to może lepiej, by nie podchodzić do Krzyża Jezusa. Jesteśmy bowiem, w sprzeczności z Jego wezwaniem. Nasza chęć, by iść za Nim jest czysto deklaratywna. Cytowany wcześniej werset z Ewangelii św. Łukasza o naśladowaniu Jezusa, w bardzo konkretny sposób wzywa nas do nawrócenia, a więc do całkowitej przemiany życia, czyli właśnie wzięcia swojego krzyża każdego dnia i chodzenia z Jezusem po Jego drogach.

Świeca

Świece na pewno nie mogą się modlić!

Ale mogą się na modlitwę zgodzić.

Świece w życiu ludzi mają przeróżne znaczenie.

Najpierw, każda świeca

jest wtórnym promieniem światła,

które w ciemności naszego świata, przyszło do Betlejem.

Świeca przypomina nam chrzest,

początek naszej drogi z Chrystusem

i naszego powołania do życia.

Do życia wiecznego.

Możecie doświadczyć jeszcze więcej znaczeń,

które ma światło w waszym życiu …

Panie,

Ta świeca, którą tu zapalam

powinna być światłem,

przez które Ty mnie oświecasz

w moich trudnościach i moich decyzjach.

Powinna być ogniem, którym Ty

wypalasz we mnie wszelką dumę,

wszystkie egoizmy i wszelką nieczystość.

Przez które ogrzewasz moje serce

i uczysz mnie kochania.

Panie,

Nie mogę długo przebywać w twoim kościele.

Z zapaleniem tego światła

część mnie powinna tu pozostać.

Pomóż abym przemieniał moją modlitwę

w czyn i pracę tego dnia.

Panie,

Przede mną stoi świeca, pali się niespokojnie,

to małym, to dużym płomieniem.

Panie,

Także ja często jestem niespokojny,

pozwól abym był wypełniony pokojem.

Świeca się wyniszcza

znika w Twojej służbie.

Panie, często szukam tylko własnej korzyści

pozwól abym stał się sługą.

Tą świecą, można inne świece zapalić

Panie, pozwól stawać się wzorem dla innych

(modlitwa przy zapalaniu świecy wotywnej

tłumaczenie dowolne z niemieckiego)

sobota, 13 marca 2010

Stróż granicy między dobrem a złem

List wielkopostny Arcybiskupa Warszawskiego przed beatyfikacją księdza Jerzego Popiełuszki
Drodzy Bracia i Siostry,

W niespełna 26 lat po męczeńskiej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki Boża Opatrzność odpowiada na prośbę, jaką w październiku 1984 r. wypełniona była cała Polska. W kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu zawisł wówczas olbrzymi napis: „Boże, wróć nam Księdza Jerzego”. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że Ksiądz Jerzy został już zamordowany, i ta modlitwa wznosiła się wówczas do Boga z serc milionów Polaków. Otóż takie są obyczaje Boga naszego, że nawet kiedy nam się wydaje, że nasze modlitwy do Niego nie dochodzą, On wysłuchuje nas niewyobrażalnie więcej, niż Go prosimy. Również naszą modlitwę o powrót Księdza Jerzego Bóg wysłuchał w sposób przekraczający ów
czesne oczekiwania. Już wkrótce, 6 czerwca br., ks. Jerzy Popiełuszko – męczennik, niezłomny obrońca ludzkiej godności, zamordowany z nienawiści do wiary i Kościoła – zostanie beatyfikowany i w ten sposób wróci do nas już na zawsze. Ksiądz Jerzy Popiełuszko urodził się w Suchowoli w roku 1947. Żył zaledwie 37 lat, posługę kapłańską wypełniał przez lat 12. Początkowo nic nie zapowiadało, że Opatrzność przygotowuje go do tych niezwykłych zadań, jakie przyszło mu wypełnić w ciągu ostatnich czterech lat życia. To przygotowanie odbywało się w pobożnej rodzinie na Podlasiu, w warszawskim seminarium duchownym, podczas dwóch lat służby wojskowej w jednostce kleryckiej w Bartoszycach. Z wojska wrócił z mocno osłabionym zdrowiem. Święcenia kapłańskie przyjął 28 maja 1972 r. Do parafii św. Stanisława Kostki na Żoliborzu został skierowany w 1980 r. jako rezydent ze względu na słaby stan zdrowia. Biorąc po ludzku, znalazł się tam Ksiądz Jerzy poniekąd przypadkowo. Kiedy pod koniec sierpnia 1980 r. strajkujący hutnicy z Huty Warszawa poprosili Księdza Prymasa Stefana Wyszyńskiego o przysłanie kapłana, który odprawiłby im Mszę świętą, Prymas posłał tam ks. Popiełuszkę, serdecznie przykazując mu, ażeby przestrzegał strajkujących przed duchem zemsty i nienawiści. Można powiedzieć, że wybór ks. Jerzego do tej posługi był jakby przypadkowy, a w rzeczywistości jakżeż opatrznościowy! Duszpasterz okazał się osobowością tak niezwykłą, że wkrótce stał się żywym znakiem nadziei dla milionów Polaków, szczególnie spragnionych prawdy, wolności, moralnej jasności oraz zwyczajnego szacunku dla człowieka. Msze święte za Ojczyznę, które ksiądz Jerzy odprawiał w kościele świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu i w wielu miejscach Polski, gromadziły wiernych na modlitwie i słuchaniu słowa Bożego. Jego proste, napełnione duchem Ewangelii, spokojne, a jednocześnie żarliwe pouczenia przyjmowaliśmy wtedy tak, jak spieczona ziemia przyjmuje wodę. Umiał Ksiądz Jerzy przekonywać, że w jedności z Bogiem i Kościołem jesteśmy silni, nawet wtedy, kiedy nas biją, i że zło tylko dobrem da się zwyciężyć. On sam umiał uszanować każdego, kto do niego przychodził. A przychodzili do niego zarówno ludzie prości, jak i tacy, których nazwiska już za życia znalazły się w encyklopediach, zarówno wierzący, jak niewierzący. Ks. Jerzy starał się każdego wysłuchać, w miarę możliwości zrozumieć, dodać otuchy, niczego nie narzucać, wychodzić naprzeciw inicjatywom, z jakimi ludzie do niego przychodzili. Niewątpliwie był człowiekiem dialogu i będzie dla nas wzorem dobrych relacji między księdzem i świeckimi. W duchowej przestrzeni, jaką tworzył wokół siebie, wielu niewierzących odnalazło Boga, wielu po kilkudziesięciu latach nawracało się i przystępowało do sakramentu pokuty. Męczeństwo uwieńczyło bezmiar prześladowań, jakie przyszło mu znosić. Boża Opatrzność, która nawet ze zła potrafi wyprowadzić dobro, dopuściła, że nienawiść osiągnęła w końcu swój cel. 19 października 1984 r. Ksiądz Jerzy został bestialsko zamordowany. Tego wieczoru odprawił jeszcze swoją ostatnią w życiu Mszę świętą w kościele Pięciu Pierwszych Polskich Braci Męczenników w Bydgoszczy. Ostatnie słowa, jakie wtedy wypowiedział publicznie, brzmiały: „Módlmy się, byśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy”. Kościół przez posługę papieża Benedykta XVI uznał tę śmierć jako męczeństwo za wiarę, za Kościół i w obronie godności człowieka. Mamy więc nowego błogosławionego męczennika. Męczennicy są Kościołowi potrzebni, są świadkami, że miłość jest mocniejsza niż nienawiść. Są, jak napisał Jan Paweł II w encyklice Veritatis splendor, stróżami „granicy między dobrem i złem”. Niektórych zaś męczenników Bóg sobie wybiera, ażeby przez nich przypomnieć nam, że to On jest Panem całej ludzkiej historii. Ksiądz Jerzy Popiełuszko był takim stróżem granicy między dobrem a złem w swoich czasach. Bronił jasnej granicy między prawdą a kłamstwem. Takiego patrona i stróża wartości także dzisiaj nam potrzeba. Niech nowy błogosławiony będzie orędownikiem wspierającym nas u Boga, kiedy troszczymy się o prawdę, przeciwstawiając się relatywizmowi i zakłamaniu. Niech wyprasza dar jedności w tych wszystkich sprawach naszej Ojczyzny, których nie da się naprawić gdy ludzie są przeciw sobie. Dzisiaj Polsce potrzeba solidarnej jedności i współpracy. Niech ksiądz Jerzy będzie orędownikiem dla wszystkich sprawujących władzę. Niech jednoczy Polaków wokół troski o Ojczyznę, o rozwój rodziny, o właściwą edukację i o inne najważniejsze wartości. Niech wyprasza Bożą pomoc dla tych, którzy widzą dobro Polski nie w perspektywie tylko kilku miesięcy, do następnych wyborów, ale w perspektywie wielu dziesiątków lat, a nawet wieczności. Tegoroczne orędzie na Wielki Post Ojciec Święty Benedykt XVI poświęcił zagadnieniu sprawiedliwości. To sprawa, która szczególnie była bliska księdzu Jerzemu. Papież pisze w orędziu: „Uwieńczeniem Wielkiego Postu jest Triduum Paschalne, podczas którego także w tym roku będziemy wysławiać sprawiedliwość Bożą, która jest pełna miłości, daru i zbawienia”. Oby przeżywane przez nas dni wielkopostnych zmagań duchowych były czasem intensywnego zgłębiania tajemnicy Chrystusa, który przyszedł, by stało się zadość wszelkiej sprawiedliwości. Niech będzie to czas naszego odkrywania, że w Chrystusie Zmartwychwstałym odnosimy zwycięstwo nad nienawiścią i śmiercią. Potwierdzeniem tej prawdy będzie zbliżająca się beatyfikacja Sługi Bożego ks. Jerzego Popiełuszki, która opatrznościowo wpisuje się w obchody Trzeciego Dnia Dziękczynienia. Bracia i Siostry, Serdecznie zapraszam do udziału w nabożeństwach Wielkiego Postu w waszych parafialnych wspólnotach. Módlcie się o dobre i liczne powołania do kapłaństwa, a także za swoich księży, którzy w Wielki Czwartek w archikatedrze będą odnawiać swoje przyrzeczenia kapłańskie. W Wielki Piątek, który w tym roku wypada dokładnie w piątą rocznicę „odejścia do Domu Ojca” papieża Jana Pawła II, spotkajmy się na Warszawskiej Centralnej Drodze Krzyżowej. Podczas tego nabożeństwa będziemy nieśli i adorowali krzyż, który Jan Paweł II trzymał w swoich rękach tuż przed śmiercią. W Święto Bożego Miłosierdzia niech nie zabraknie nas przy figurze Jezusa Miłosiernego na Warszawskiej Woli. Na czas owocnego przeżywania Świąt Paschalnych i dobrego przygotowania się do uroczystości beatyfikacyjnych na placu Piłsudskiego z serca wszystkim błogosławię.
† Kazimierz Nycz
Arcybiskup Metropolita Warszawski
Warszawa, dnia 4 marca 2010 r.

Zarządzenie: List należy odczytać wiernym w IV lub V niedzielę Wielkiego Postu

Miłosierny Ojciec

Homilia na IV niedzielę Wielkiego Postu

[Joz 5, 9a.10-12; 2Kor 5, 17-21, Łk 15, 1-3.11-32]

Dzisiejsza Ewangelia jest najczęściej nazywana „Przypowieścią o marnotrawnym synu”, ale czy słusznie? W przypowieści występują trzy osoby i każda z nich zasługuje na uwagę. Istotny jest też kontekst, w którym tą przypowieść umieścił św. Łukasz. Przede wszystkim adresaci. Przypowieść jest skierowana do faryzeuszów i uczonych w Piśmie, którzy szemrali na pewne poufalenie się Jezusa z celnikami i grzesznikami. Ewangelista umieszcza naszą przypowieść obok dwu innych: o poszukiwaniu zagubionej owcy i o poszukiwaniu zaginionej drachmy. Wszystkie te przypowieści mówią o poszukiwaniu tych, którzy oddalili się od Boga.

Wróćmy jednak do naszej historii:

Gdy młodszy syn prosi Ojca, by dał przypadającą mu część dziedzictwa, postępuje wbrew wszelkim ówczesnym zwyczajom, a nawet zachowuje się wręcz jak buntownik. Podobnym złem jest porzucenie przez niego rodzinnego domu i rozrzutne trwonienie majątku. Ten syn reprezentuje wszystkich, którzy przez grzech odchodzą od Boga, aby korzystać z tego, co – jak uważają – im się należy. Kończy się to zazwyczaj utratą niemal wszystkiego: pieniędzy, przyjaciół, a nawet własnej godności. Bóg jednak potrafi wyrwać człowieka z otchłani i otworzyć mu oczy naprawdę. Dlatego wielu ludzi podobnie jak młodszy syn postanawia wrócić, zanim jest za późno. Dopóki człowiek żyje, jest szansa, aby wszystko uratować. Bóg wykorzystuje najmniejszy cień nadziei w człowieku, aby go do siebie przyprowadzić i zwrócić mu naruszoną godność. Każdy, kto tego doświadczył, zobowiązany jest nie tylko wysławiać miłosierdzie Boga, ale powinien z całą mocą świadczyć o nim wśród tych ludzi, którzy nie mają odwagi zwrócić się ku Bogu.

Starszy syn reprezentuje tych ludzi, którzy zewnętrznie trwają przy Bogu, ale zachowują się jak niewolnicy. Służą Mu, ale czynią to z lęku. Sądzą bowiem, że w przeciwnym razie spotka ich jakieś nieszczęście, choroba lub inny kataklizm. Ludzie ci, choć uważają się za sprawiedliwych i porządnych, to jednak nie czują się szczęśliwi. Są pełni goryczy i pretensji wobec innych, oskarżają ich, a nawet gardzą słabszymi od siebie. Wydawać się może, że to, co zrobił młodszy syn, było marzeniem również starszego. Czy zabrakło mu odwagi, czy też pokusę zwyciężyła wierność i przywiązanie do Ojca? Zazdrościł bratu? Nie wiemy. To przypowieść. W takim wypadku intencją Pana Jezusa nie była dogłębna charakterystyka postaci. Starszy z synów ma inny problem, dusi w sobie żal, nie ujawnia swoich prawdziwych odczuć. Zewnętrznie jest poprawny, ale z jego wypowiedzi wypływa niechęć, niechęć, zawiść, zazdrość. Pewnie by w tym tłumieniu żalu i pretensji tkwił, gdyby nie powrót młodszego brata oraz reakcja Ojca. Może by dalej tłumił swoje złe uczucia, gdyby Ojciec przykładnie ukarał młodszego syna. Starszy brat poczułby się lepiej, gdyby jeszcze był tego świadkiem i służył jako wzorzec wierności. Nie stało się jednak według jego życzeń. Jest, więc zły, oburzony, osobiście dotknięty. Jest poniżej jego godności uczestniczenie w całej tej historii. Z takiej właśnie perspektywy patrzy na całe wydarzenie. «Ten syn Twój» – mówi do Ojca. On już go dawno osądził, skazał, odrzucił, odciął się od niego. Ojciec próbuje zmienić jego sposób patrzenia starszego z synów. Tłumaczy: «Ten brat twój zmartwychwstał». Trzeba, więc się cieszyć. Ale ludzie podobni do starszego z braci mimo słuchania słowa Bożego, są nieczuli na jego życiodajną moc. Oni nie słuchają, co Bóg do nich mówi. Nie słyszą, więc tego, że tak niewiele trzeba, aby się nawrócić i żyć pełnią życia. Wystarczy przecież tylko przyjąć miłość Boga i całym sercem ją odwzajemnić. Starszy syn jest typem tych, którzy przez zakłamaną wizją siebie z wielkim oporem podejmują wysiłek nawrócenia.

Postawy obu synów ostro kontrastują z niezwykłym postępowaniem Ojca, który dając młodszemu część majątku, zostawia go w pełnej wolności, co on z nim zrobi, a następnie, gdy ten skruszony wraca przyjmuje go bez słowa wymówki. W postaci takiego Ojca Jezus ukazuje bezgraniczną miłość Boga, Jego niepojęte miłosierdzie wobec każdego człowieka. Losy i charaktery obu synów są tłem do ukazania wielkości serca Boga.

My ludzie XXI wieku wciąż nosimy w sobie obu synów. Czasem jeden, czasem drugi jest bardzie dominujący. Zależy trochę od genów, charakteru, wychowania, środowiska czy innych sprzyjających warunków, który z nich bierze w nas górę. W związku z tym potrzeba nam nieustannego nawracania się, z pełnym zaufaniem w Boże miłosierdzie objawione w dzisiejszej perykopie.

Ta przypowieść rozważana w kontekście powszechnego planu zbawienia ukazuje stan całej ludzkości. Starszym bratem są Żydzi, młodszy natomiast oznacza pozostałą część ludzkości – pogan. Jedni i drudzy, niezależnie jak toczą się ich losy, mają równe prawo, aby przebywać z Bogiem w Jego domu. Taka jest ostateczna decyzja Boga.

Pozostaje jedynie pytanie, co wybierze człowiek?

Co ty konkretnie wybierzesz?

Może jednak spotkanie z Miłosiernym Ojcem!

(Homilia była przeznaczona do wygłoszenia w kościele Wszystkich Świętych w Warszawie 14.03.2019, o godz. 12.30; w związku z odczytaniem Listu pasterskiego, pozostała tylko w wersji pisanej)

piątek, 12 marca 2010

Muzułmanie a poprawność polityczna

Zamieszczam, otrzymaną od kolegi, interesującą wypowiedź Premiera Australii Kevin'a Rudd'a nt poprawności politycznej w relacjach z muzułmanami.

*Australijski premier:*

*Muzułmanie, pragnący żyć według prawa szariatu, mają opuścić Australię. Australijski rząd, analizując w środę problemy bezpieczeństwa, wskazał na islamskich radykałów jako czynnik zwiększający prawdopodobieństwo zamachów terrorystycznych. W dodatku, premier Kevin Rudd oburzył część australijskich muzułmanów mówiąc tego samego dnia,** że popiera monitoring tamtejszych meczetów przez służby specjalne. "To imigranci, nie Australijczycy, muszą się dostosować*. *Przyjąć tutejsze zwyczaje, albo stąd wyjechać. Take it, or leave it! - oświadczył Kevin Rudd."Mam już dość tego ogólnonarodowego zamartwiania się, czy my przypadkiem nie uchybiamy innym lub ich kulturze. Od czasów ataku terrorystycznego na Bali zetknęliśmy się z wielkim przypływem uczuć patriotycznych u większości Australijczyków.*

*Naszą kulturę od ponad dwustu lat w walce, poprzez próby, usiłowania i sukcesy, rozwijały miliony mężczyzn i kobiet poszukujących wolności. Mówimy przeważnie po angielsku. Nie po hiszpańsku, libańsku, arabsku, chińsku, japońsku, rosyjsku, chińsku, japońsku, rosyjsku czy w jakichś innych językach. Dlatego jeśli ktoś pragnie stać się cząstką australijskiej społeczności, niech uczy się naszego języka. Większość Australijczyków wierzy w Boga. To fakt, a nie skutek jakiejś
politycznej presji chrześcijańskiej prawicy, bo przecież nikt inny, lecz właśnie chrześcijanie, opierając się na chrześcijańskich zasadach stworzyli podwaliny narodu, co zresztą jest przejrzyście udokumentowane.
Toteż ściany szkół, w których uczą się nasze dzieci, są najwłaściwszym miejscem, żeby to zamanifestować.
Wszystkim, którzy twierdzą, że symbol Boga uraża ich uczucia, sugeruję, aby poszukali sobie jakiegoś innego miejsca zamieszkania, ponieważ Bóg pozostaje częścią naszej kultury. Akceptujemy odmienne przekonania religijne, nie pytając o powody, dla których zostały wybrane. W zamian jednak oczekujemy akceptacji naszej wiary, harmonijnego współistnienia z nami oraz pokojowego korzystania z przysługujących praw. To jest nasz kraj. Na naszej ziemi obowiązuje nasz styl życia.
I każdy ma możliwość cieszenia się tym wszystkim. Natomiast tych wszystkich, którzy się uskarżają, jęczą, których skręca na widok naszej flagi, roty ślubowania, wiary chrześcijańskiej czy naszego stylu życia zachęcam do odważnego skorzystania z jeszcze jednej wielkiej australijskiej wolności: prawa do opuszczenia kraju. Nie jesteś tutaj szczęśliwy, to wyjedź.*

*Nie zmuszaliśmy nikogo do przyjazdu. Przybyłeś z własnej woli. Wobec tego zaakceptuj kraj, w którym ty też zostałeś "zaakceptowany" - powiedział australijski premier Kevin Rudd.*

Święto kobiet ?

Zamieszczam tu, może trochę wbrew moim zasadom artykuł Sebastiana Pasławskiego nt "Święta Kobiet". Bez komentarza.

Koszmar 8 marca

(2007-03-08)

Dlaczego Dzień Kobiet obchodzony jest akurat 8 marca? Równie dobrze przecież mógłby przypadać na przykład 18 kwietnia lub też 3 lipca. Mało kto zadaje sobie tego typu pytanie. Znacznie łatwiej wręczyć kwiatka, robiąc przy tym wesołą minę.

Pytanie o 8 marca postawił sobie natomiast jeden z najwybitniejszych prawosławnych teologów Andrej Kurajew, jego wykład pod tytułem „Tajemnica 8 marca” zamieściła przed laty „Fronda” (nr 11/12). Rezultaty jego dociekań są zaskakujące, prowadzą do czasów biblijnych, gdy Żydzi mieszkali w Babilonie.

Andrej Kurajew, wychowany u Sowietów, przyznaje, że nigdy nie lubił tego „święta”. Nie można mu się dziwić, było ono znacznie intensywniej obchodzone w ZSRR niż PRL. „8 marca nie jest Dniem Kobiet, lecz Dniem Kobiet – Rewolucjonistek.

U progu rewolucji, 7 marca 1917 r., »Prawda« pisała, że jest to „dzień kobiecej Międzynarodówki Robotniczej”, rzucając hasła: »Niech żyje kobieta! Niech żyje Międzynarodówka«" – wspomina Kurajew.

Dzień Kobiet i Klara Zetkin

Rzeczywiście na pomysł obchodzenia Międzynarodowego Dnia Kobiet wpadła „ciotka rewolucji” Klara Zetkin, Żydówka z Niemiec. Dzień ten zatwierdziła Międzynarodówka komunistyczna w 1910 roku. „Oto przychodzi wam do głowy wspaniała idea, by stworzyć żeński oddział rewolucyjny i wykorzystać kobiecą energię do walki z »eksploratorami«. Dla konsolidacji tego ruchu i dla propagandy potrzebny jest wam symboliczny dzień, który byłby Dniem Kobiety – Rewolucjonistki”, pisze z przekąsem Kurajew.

Wyjaśnia to motywy powołania takiego dnia. Kobiety miały stać się jedną z sił uderzeniowych zbliżającej się rewolucji. Tłumaczy to jednak tylko motywy powołania tego dnia, nadal nie wyjaśnia, dlaczego akurat 8 marca?

Andrej Kurajew, analizując inicjatywę Klary Zetkin, pisze, że poszukiwała ona w historii, i to historii swojego żydowskiego narodu, kobiety, która mogłaby stać się wzorem zachowania dla kobiet jej współczesnych. „Trzeba było naśladować wzór. Mitotwórczy instynkt rewolucji żąda sformułowania następującego pytania: czy były w historii kobiety, które podrywały naród do walki z tyranem i odnosiły sukces?”, wyjaśnia Kurajew.

Święto Estery

Klara Zetkin sięgnęła po Esterę, żonę Kserksesa (Aswerusa), króla Babilonu. Jej czasy przypadły na koniec niewoli babilońskiej Żydów. Było to około 480 lat przed narodzinami Chrystusa. W tym czasie Żydzi, którzy chcieli, mogli z Babilonu wrócić do Jerozolimy, nie wszyscy jednak mieli na to ochotę. „Tysiące żydowskich rodzin zostało, by żyć w miastach perskiego imperium, i to bynajmniej nie na warunkach niewolniczych. Ta sytuacja z czasem zaczęła wprowadzać w zdumienie samych Persów. Rozglądając się wokół, przestali rozumieć: kto kogo zawojował? Czy Persowie zdobyli Jerozolimę (nie było ich tam wielu), czy Żydzi opanowali Babilon (było ich tak wielu)?”, pisze rosyjski teolog.

Król Kserkses postanowił rozwiązać ten problem i wyrżnąć wszystkich Żydów. Jednak jego żonie Esterze, o której nie wiedział, że pochodzi z narodu żydowskiego, udało się doprowadzić do zmiany jego planów. Wymogła na nim decyzję odwrotną. Nie domagała się litości, lecz śmierci dla wszystkich żydowskich wrogów. Tak te historyczne wydarzenia opisuje starotestamentowa Księga Estery: „król pozwala Żydom, mieszkającym w poszczególnych miastach, zgromadzić się i stanąć w obronie swego życia, aby mogli wytracić i wymordować, i wygubić wszystkich zbrojnych swoich wrogów wśród ludów i państw wraz z ich niemowlętami i kobietami, a także aby zabrali ich majętność” (Est 8, 11). Zamordowano wówczas 75 tysięcy Persów, wszystkich, których uznano za potencjalnych przeciwników, tak ogromna rzeź doprowadziła do upadku imperium perskiego.

Święto Purim

Z tej okazji religijni Żydzi obchodzą święto Purim. „Rozumiem święto na cześć wojennego zwycięstwa. Po otwartym i ryzykownym starciu – dzień triumfu – to męskie i uczciwe święto. Ale jak świętować dzień pogromu? Jak świętować dzień masakry tysięcy dzieci? I jak można pisać o »wesołym święcie Purim«?” – pyta Andrej Kurajew.

Masakra Persów przypadała na przełom lutego i marca. Purim jest ruchomym świętem, zawsze przypada w tym okresie. Gdy Klara Zetkin sięgała po tę tradycję, Purim obchodzono 8 marca. Aby ateistycznej ideologii komunizmu nie łączyć z judaistycznym świętem, Dzień Kobiet zaczął być obchodzony zawsze konkretnego dnia, czyli 8 marca.

Babilońska Estera stała się wzorem do naśladowania dla rewolucjonistek. Miały one przecież zniszczyć i wymordować swoich wrogów. Co też udało się w dużym stopniu podczas rewolucji i rządów bolszewików w Rosji i wielu innych krajach.

Doprawdy, gdy czyta się o dokonaniach Estery, Klary Zetkin i pań im podobnych, gdy poznaje się tradycję stojącą za Międzynarodowym Dniem Kobiet, to trudno nie przyznać, że świętuje się dzień mordu.

Z całą pewnością nie jest to dzień radości, każdego dnia w roku można kobietę obdarować kwiatkiem, ale zdecydowanie nie powinno się tego robić 8 marca.


Spotkanie z Matką

Jest interesujące, że w Ewangelii brak zapisu spotkania Jezusa z Matką podczas Drogi Krzyżowej. Scena ta została włączona dzięki tradycji, a utrwalona przez bogatą ikonografię, a ostatnio przez liczne filmy w tym przejmującą "Pasję", opartą na zapisie objawień Katarzyny Emmerich. Jedyną pewną, bo zapisaną w Ewangelii św. Jana sceną spotkania Matki z Synem, to moment pod Krzyżem (J 19, 25-27). Trzy jakże wymowne wiersze. Jeszcze w godzinie swojego przejścia do Ojca, Jezus myśli przede wszystkim o nas, o ludziach. Oddając Jana - Matce jako syna, oddaje nas wszystkich pod Jej opiekę, jako Jej dzieci.
Ale tematem dzisiejszych rozważań jest właśnie spotkanie Jezusa z Matką podczas Drogi Krzyżowej. Mimo braku udokumentowania w Ewangelii, było ono bardzo prawdopodobne. Maryja na pewno chciała towarzyszyć Synowi w tej ostatniej Drodze. Dla Jezusa to spotkanie było niewątpliwie bolesne, ale było też pocieszeniem. Bolesne, gdyż wiedział, jak bardzo Matka cierpi za każdym razem, kiedy Go bito i znieważano. Maryja mocno przeżywała w swoim sercu wszystkie upokorzenia Syna, każdą brutalność i drwiny - to było dla Jezusa podwójnie bolesne. Doświadczenie nam podpowiada, żeby ukrywać własne bóle i cierpienia przed najbliższymi, by przynajmniej im tego oszczędzić.
Lecz obecność Maryi była dla Jezusa również pocieszeniem. Wiedział, że jedynie Matka tak nap
rawdę Go rozumiała. I że nawet wtedy, kiedy Go nie pojmowała w pełni, to akceptowała wszystko co robił. W powołaniu Maryi było miejsce na to nadzwyczajne porozumienie między Nią a Jej Synem. Była Jego Matką, lecz także przyjacielem i towarzyszem. O ile w czasie publicznego życia Jezusa, Maryja stała w cieniu, jakby w ukryciu, pozostawiając troskę o Niego świętym kobietom, to wtedy, kiedy był znieważany i odrzucony przez wszystkich - Ona była blisko Niego. Ewangelia mówi, że była u stóp Krzyża. Także święci, którzy są jakby u podstaw Drogi Krzyżowej, odczuwali bardzo mocno, iż na tej drodze bolesnej, kiedy Jezus dźwigał swój Krzyż, była obecna Matka.
Spotkanie Maryi z Jezusem ma też pewne odniesienie do naszego życia. W swojej Matce, podczas Męki - Jezus widział nas. Toteż zawsze, gdy w chwili naszego cierpienia, przyjmujemy je bez szemrania, mówiąc np "Bądź wola Twoja", tym samym stajemy się dla Niego pocieszeniem w Jego drodze na Kalwarię. Bo nawet Jezus, będąc Bogiem, na tej ziemi potrzebował pomocy Matki. Takiej pomocy potrzebuje każdy z nas, choćby był mocny, z charakterem, silny, samodzielny, pewny siebie. Jest to pomoc macierzyńska, subtelna, delikatna. W tym spotkaniu Maryi z Jezusem, nie było trzeba wiele. Wystarczyło, że przeszła, że stanęła i że spojrzała z miłością.
W naszym codziennym życiu bardzo często odrzucamy wszystko co uosabia miękkość, delikatność. Dzisiejsze spotkanie uczy nas, że dobrze jest zaufać temu co macierzyńskie!
Bo macierzyństwo to serce!
Matka to serce!
W trudzie dźwigania codziennego Krzyża, potrzeba odrobiny serca. To spotkanie Chrystusa ze swoją Matką pokazuje nam, że nie wolno gardzić sercem, że trzeba się do niego odwoływać.
I oto tu - w samym centrum Męki - spotyka się Serce Dziecka z Sercem Matki. Tak jest w moim życiu osobistym. Tak jest też w dziejach ludzkości, w dziejach Kościoła. Tak też jest w moim codziennym obowiązku.
Szukam serca, szukam Matki.
Jakaż radość z tego, że jest to Matka Najświętsza. Spotykam się na tej Drodze z tą Matką i łączę moje życie z Jej życiem. Kroki mej drogi z Jej Drogą.
I jeszcze jeden syn i jeszcze jedna matka. Ksiądz Jerzy Popiełuszko i jego matka. Każdorazowe spotkanie tych dwojga miało właśnie taki bolesno - współczujący charakter. Matka księdza Jerzego na pewno zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństw na jakie narażony był jej syn z racji swojej posługi. Ale nigdy nie odwodziła syna z obranej drogi. Już po śmierci księdza Jerzego wyraziła się jednoznacznie: "oddałam go Kościołowi i do Kościoła on należy".
Przy całej naszej uczuciowości, naszym oddaniu dzieciom, niech wzorem naszych relacji z nimi, będzie właśnie Matka Jezusa.
(Kazanie pasyjne nt 4 boleści NMP wygłoszone podczas Gorzkich Żalów w 3 niedzielę Wielkiego Postu 7.03.2010)

Przemienienie Pańskie



Homilia na 2 niedzielę Wielkiego Postu

[Rdz 15,5-12.17-18;Flp 3,17-4,1; Lk 9,28-36]

Uczestnicząc w niedzielnej liturgii słowa, spróbujmy namalować w swojej wyobraźni trzy obrazy. Najpierw ten najstarszy sprzed 4000 lat. Bohaterem pierwszej sceny jest Abram, który rozmawia z Bogiem. Przyszły patriarcha zawiera przymierze, pakt z Wszechmogącym. Czyni to według archaicznego i mało zrozumiałego dla nas rytu, znanego na Bliskim Wschodzie. Warto zauważyć, że inicjatorem tamtego spotkania był sam Bóg, to On zaprosił Abrama do współpracy. Ludzką odpowiedzią na tamto zaproszenie była wiara, oparta na silnym osobistym doświadczeniu obecności Boga, przychodzącego w tajemniczym ogniu. Wiemy, że wcześniej Abram wykonał sporo pracy. Przygotował zwierzęta ofiarne, poukładał je, czuwał przy nich i długo oczekiwał wreszcie zasnął. Spróbujmy wyobrazić sobie twarz Abrama w momencie pojawienia się ognia, w którym objawiła się obecność Boga. Warto zobaczyć w tej twarzy obecny równocześnie: lęk i zdumienie, zachwyt, niepokój i zarazem radość.

Drugim obrazem, który próbujemy namalować jest zdarzenie, jakie miało miejsce 2000 lat później. Była to wizyta Jezusa z trzema uczniami na Górze Tabor. Dlaczego Jezus zabrał uczniów na górę? Przede wszystkim chciał umocnić ich wiarę, a w ten sposób przygotować na zbliżające się trudne wydarzenia związane z Jego męką i śmiercią. Czas, przeżyty przez Piotra, Jakuba i Jana na Górze Tabor, był dla nich przede wszystkim chwilą doświadczenia bliskości Boga i umocnienia Jego łaską. Zwróćmy uwagę, że umocnienie to, nie dokonało się automatycznie. Najpierw uczniowie musieli zaufać, odpowiedzieć na zaproszenie Jezusa do modlitwy, na propozycję spędzenia wspólnie czasu w górach. Nie wiemy, czy Jezus na początku przedstawił im cel tamtej wyprawy. Być może nie wiedzieli dokładnie, po co tam idą. Udali się na górę, bo tak chciał Jezus. Górska wędrówka trzech rybaków, przyzwyczajonych raczej do żeglowania niż wspinaczki, nie należała do najłatwiejszych i zapewne można było znaleźć wiele innych, znacznie przyjemniejszych form wykorzystania wolnego czasu. Późniejsza przedłużająca się modlitwa i długie oczekiwanie również nie były łatwym doświadczeniem dla uczniów Jezusa, skoro tak łatwo zostali zmożeni snem.

Mimo tych niesprzyjających i tajemniczych, zewnętrznych okoliczności nie wątpimy, że wejście Piotra, Jakuba i Jana na Górę Tabor było potrzebne. Warto było tam być, aby zobaczyć „blask Nieba” i usłyszeć głos Stwórcy: „To jest mój Syn wybrany, Jego słuchajcie” (Łk 9,35).

Chcąc wreszcie namalować ostatni z trzech zapowiadanych obrazów, dodajmy kolejne 2000 lat. Przenieśmy się do XXI wieku, do naszej rzeczywistości. Tym razem bohaterem ostatniej sceny jestem ja/ty. Ja/ty – tzn. uczeń Jezusa, chrześcijanin Trzeciego Tysiąclecia. Czym dla mnie jest polecenie Boga adresowane do ludzkości, który nakazuje jej „słuchać” Chrystusa? Słuchać, tzn. doświadczać, uczestniczyć, przyjąć i także naśladować. Sądzę, że szczególnie dziś, uprzywilejowaną formą przemawiania Boga do ludzkiego serca, swoistą Górą Tabor i odnowieniem osobistego przymierza ze Stwórcą, jest czas Wielkiego Postu, jaki przeżywamy. Jesteśmy zaproszeni do słuchania Boga i doświadczania Jego obecności, do porządkowania i uzupełniania posiadanej hierarchii wartości, do odnowienia osobistej przyjaźni z Bogiem i umocnienia wiary. Nie jest to proces automatyczny. Raczej doświadczamy pewnej walki, pewnego trudu i oczekiwania.

Każdy z nas, pod wieloma względami przypomina utrudzonego Abrama, który dopiero nocą znalazł ukojenie swojego lęku, w chwili, gdy zobaczył płomień Bożej obecności i usłyszał Boży głos.
Przypominamy w tym apostołów z Góry Tabor, którzy po trudzie wspinaczki i modlitewnym czuwaniu, nagle czują się szczęśliwi, poznając prawdziwą tożsamość Jezusa.

Wejść w Wielki Post oznacza: podjąć świadomie wysiłek wejścia w doświadczenie ciszy. Ciszy, której tak bardzo nie lubi, a właściwie boi się, współczesny świat. Wielkopostna cisza wymaga nie tylko wyłączenia telewizora, radia czy komputera. Dużo ważniejsze jest wyciszenie serca, tak, aby znaleźć w nim te sprawy i te pytania, które są rzeczywiście najważniejsze w naszym życiu.

Wielkopostnemu doświadczeniu może towarzyszyć zarówno lęk, znużenie, zniechęcenie, jak również uczucie niepokoju, którego nie trzeba się bać, ani przed nim uciekać. Wystarczy przyjrzeć się z uwagą pojawiającym się lękom i obawom, spróbować określić prawdziwe ich przyczyny i zamienić je w zaufanie, oddając swój niepokój Temu, Który mnie zna, Który mnie kocha i Który liczy na mnie.

Bez wątpienia, z tych trzech obrazów, zaproponowanych do namalowania w swojej wyobraźni, najtrudniejszym do wykonania jest ostatni. Ale równocześnie jest on najważniejszym. Planując swój Wielki Post, trzeba być świadomym, że jego owoce zależą nie tyle od naszych postanowień, ale przede wszystkim od stopnia odkrycia mojego prawdziwego oblicza, kim jestem i świadomego odnowienia mojej osobistej relacji z Bogiem.

Homilia wygłoszona w kościele Wszystkich Świętych w Warszawie dnia 28.02.2010 o godz. 12.30

wtorek, 9 marca 2010

Coś o mnie - z prywatnego notatnika.

28.12.2008
Z zakończenia Ewangelii św. Marka. "kto uwierzy, będzie zbawiony". A więc najważniejsze to uwierzyć. Cała moja tęsknota, za pewnym sztafarzem księżowskim jest nic nie warta, jeśli nie uwierzę, że Jezus tego chce. To On woła i On posyła w świat.

Warunki głoszenia Ewangelii:
Być posłanym - obliguje nas do tego chrzest;
Być świadkiem - jesteśmy na mocy bierzmowania, ale także gdy doświadczamy miłości Boga we własnym życiu.
Głosić, tracąc
życie - Objawia się to w Krzyżu Chwalebnym Jezusa Chrystusa - przeżytym w Eucharystii.

Człowiek został stworzony przez Boga na miarę Absolutu, gdyż ma możliwość rozróżniania i wybierania pomiędzy dobrem i złem. W tym właśnie wyraża się suwerenność osoby, że sama poznaje dobro, że jest panem swoich wyborów i swoich czynów, że istnieje i działa w sposób wolny.
(ks. T. Bogutko; "Katolicka Nauka Społeczna" s.43.)

"Wolność jest istotnym sposobem działania człowieka jako człowieka."
(Jan XXIII "Mater et Magistra")

30.12.2008
Ania napisała do mnie sms:
Cieszę się, że zadzwoniłeś do mnie. Każda rozmowa z tobą, podnosi mnie na duchu. Nie chcę się tobie żalić, chcę żebyś wiedział, że jestem samodzielna i szczęśliwa a nie tylko ciągle wysłuchiwał jak jest mi źle i że ciągle mi czegoś brakuje. Chciał
abym, żebyś był ze mnie dumny a nie ciągle się o mnie martwił.
Jedno nie wyklucza drugiego moja ty kochana córeczko.

16.01.2009
"Panie moje serce się nie pyszni

i nie patrzą wyniośle moje oczy
Nie dbam o rzeczy wielkie
ani o to co przerasta moje siły" (z Ps 131)

Czy tak jest rzeczywiście? To pytanie od dawna mnie drąży. Czy jest takie stwierdzenie prawdziwe w moim wypadku. Tak trudno być sędzią we własnej sprawie. Ale przynajmniej wiem, że tak trzeba i reflektuje nad tym.

"Lecz uspokoiłem i uciszyłem moją duszę
jak dziecko na ł
onie swej matki
jak ciche dziecko jest we mnie moja dusza
Izraelu, złóż nadzieję w Panu,
teraz i na wieki"
(z Ps 131)

Teraz wiem, że gdy w sercu mam pokój, to jestem w dobrych rękach Bożych. On przynosi pokój serca. A gdy miotają mną myśli, sądy, problemy, to to jest od demona. On przynosi niepokoje i sądy.

Błędem, który najczęściej popełniam jest mentalna dążność zrobienia czegoś dla Pana Boga - "ja muszę" - a tymczasem chodzi o to, by odkryć co Pan Bóg może dla mnie zrobić. A może zrobić bardzo wiele.

24.01.2009
Nawracać się (w kontekście powołania do prezbiteratu) - to zostawić swoje plany i projekcje i pójść z Nim, wiedząc, że się do tego kompletnie nie nadaję.

26.01.2009
Pewna myśl n
t mojego powołania.
Po śmierci M. szybko sobie uświadomiłem zagrożenia dla mnie. Zamknięcie się w sobie, swoich idolach, swoim egoizmie, byciu dla siebie. Dlatego szukałem wyjścia poza siebie. Najbardziej logiczna wydawała się ewangelizacja. Robiłem to dotąd, widziałem możliwość oddania siebie tej sprawie. Ale Pan Bóg chciał czegoś innego. Nie moje plany miały się realizować. Wziął mnie za rękę i poprowadził inną drogą, pełną raf i zakrętów, ale to była Jego wola, ja się tylko miałem pozwolić prowadzić. A przy okazji Jezus chciał mnie oczyścić, chciał dalej prowadzić
mnie po drodze wypełniania swojej obietnicy. Prezbiterat może być właśnie realizacją Jego planów co do mnie. Jeśli pozwolę prowadzić się Jemu bez prób realizowania powołania wg moich pomysłów. W tym świetle, także różne "nakłucia", są potrzebne . Raz, by wypuścić nieco pychy i egoizmu, dwa, by owoc sykomory, którym jestem, był słodki. By to był Jego owoc. Jego dzieło.

"Brak uznania win, iluzja niewinności nie usprawiedliwia mnie i nie zbawia, ponieważ otępienie sumienia, niezdolność rozpoznania we mnie zła jako takiego, jest moją winą." (Benedykt XVI Spe salvi 33)

25.02.2009
"Wszystko bym
oddał za to, żeby mnie ktoś prowadził. Jak to? Przecież Bóg cię prowadzi. Jakiś rodzaj powołania do modlitwy - masz je z pewnością. Pozwól, aby była to modlitwa prostoty, zwykłe powierzenie się Bogu - proste i z całego serca oddanie siebie w Jego ręce, wraz z pełną zgodą na zmartwienia, niepokój, zamęt itd." (O.J. Chapman "Listy o modlitwie" s.44)

To zupełnie o mnie. To ja tak płaczę, żeby ktoś mnie pocieszył, a przecież to Bóg mnie prowadzi, nikt inny.

"Bardzo trudno jest być dostatecznie skupionym. Udaje się to najlepiej po rekolekcjach; może również nastąpić (lub nie) po paru godzinach usiłowania modlitwy.
(O.J. Chapman "Listy o modlitwie" s.45)

Moje spotkanie ze słowem Bożym

Choć wychowany w głęboko wierzącej rodzinie katolickiej, w praktyce, w czasach mojej młodości, bliski byłem odejścia od Boga. Moi rodzice stanowili niedościgniony wzór, którego naśladowanie było dla mnie zbyt trudne. Byłem leniwy, wolałem iść na łatwiznę. Będąc przez wiele lat pod wpływem mojej babki, wyniosłem z domu obraz Boga jako surowego sędziego, który tylko czeka, aby mnie skarcić, aby mnie dopaść. Moje praktyki religijne sprowadzały się do absolutnego minimum - to było Prawo, które trzeba było wypełnić. Do spowiedzi przystępowałem ze strachu, bo jest takie przykazanie, że raz w roku trzeba się spowiadać. Poza tym bałem się, co powiedzą moi bliscy, gdy zobaczą, że nie przystępuję do sakramentów. Spowiedzi te były bliźniaczo podobne do siebie - te same grzechy, ta sama nauka: „synu, postaraj się, trzeba się zmobilizować". Nie przynosiły one żadnej zmiany w moim życiu. Sprawą „normalną" było dla mnie to, że żonę można zdradzić, byleby się o tym nie dowiedziała, byleby nie narobić sobie kłopotów; że można żyć nie interesując się domem, rodziną, poświęcając swój cały czas wolny na uprawianie własnego hobby. Pismo święte było dla mnie zamkniętą księgą, nie odczuwałem żadnej potrzeby zaglądania do niego. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, żyłem jak poganin, oddalony od Boga. Tak było do momentu, gdy 12 ─ 13 lat temu usłyszałem Dobrą Nowinę, i trafiwszy w jednej z warszawskich parafii na katechezy neokatechumenalne, usłyszałem, że Bóg mnie kocha, że On chce, aby moje życie się zmieniło. I że ta zmiana jest możliwa, „dla Boga, bowiem nie ma nic niemożliwego" (Łk 1,37). Usłyszałem wówczas, że Jezus Chrystus po to umarł na krzyżu i po to zmartwychwstał, aby mi dać Ducha Świętego, ażebym miał życie, ażebym był szczęśliwy. Uwierzyłem w to. Po raz pierwszy powiedziałem wówczas: tak, ja chcę, żeby to się stało. Od tej pory zaczął się w moim życiu okres regularnych spotkań ze słowem Bożym. Nie tylko zacząłem czytać Pismo święte, ale wraz z grupą podobnych mi ludzi, zacząłem się zastanawiać nad tym, co słowo Pisma mówi o moim życiu. Wiele razy mnie oskarżało, mówiło, że jestem grzesznikiem, że nie umiem kochać. Ale to słowo zapewniało mnie również, że nie jestem sam, że nie jestem bezsilny, bo kochający Bóg jest zawsze przy mnie. Z czasem przekonałem się, że słowo Boże ma rzeczywiście moc zmieniać moje życie.

Pewnego razu usłyszałem, że tak jak Maryja uwierzywszy słowom, które zwiastował Jej anioł Gabriel, urodziła Chrystusa, tak i we mnie chce się narodzić i żyć Chrystus. Wspaniała obietnica!

Takim pierwszym znakiem wypełniania się tej obietnicy było przyjęcie kolejnego dziecka. Mieliśmy już wtedy dwóch synów - 13 i 10 lat. Moja żona, Marzena była po dwóch cesarskich cię­ciach. Zbliżaliśmy się do czterdziestki. Wydawało się, że głupotą jest myśleć w tym momencie o dziecku. Ale Bóg powiedział nam w głębi serca, że to jest możliwe. Wzbudził w nas pragnienie, abyśmy to dziecko mieli, abyśmy je pokochali. Urodził się mały Mateusz. Było to pierwsze konkretne wydarzenie - początek realizacji tej obietnicy. Trudno to ująć w słowa, ale dla mnie było to wydarzenie, w którym Bóg powiedział: „Ja jestem z tobą.' Zobacz, masz nowe dziecko". Mateusz był dzieckiem wymagającym specjalnej diety, specjalnej troski. Ja, który przy poprzednich dzieciach nie potrafiłem wykrzesać z siebie absolutnie żadnego dla nich zainteresowania, powoli, powoli - moja stara natura wciąż mnie ku wygodzie ciągnęła - zacząłem wchodzić w nowe obowiązki.

Drugie wydarzenie, w którym słowo o narodzeniu się we mnie Chrystusa dało o sobie znać, było też związane z dziećmi. Kiedy Mateusz miał dwa lata Marzena dowiedziała się, że w pobliskim Domu Dziecka jest dziewczynka, która - tak jak nasz mały - jest na diecie bezglutenowej. Przygotowana do adopcji, dziewczynka ta bezskutecznie czekała na nową rodzinę. Właśnie ta dieta zniechęcała kolejne rodziny do adopcji Ani. Uznaliśmy, że jest to dla nas znak od Boga. Znak, że to dziecko jest dla nas. Modliliśmy się gorąco, żeby Pan Bóg to potwierdził, żebyśmy mieli pewność. Byliśmy wtedy w Częstochowie i prosiliśmy Panią Jasnogórską o pomoc. Rodzicom, którzy mają własne dzieci, bardzo niechętnie jest przyznawane dziecko do adopcji. Dla nas znakiem od Boga był fakt, że w naszym wypadku cała ta sprawa od momentu, gdy zaczęliśmy o tym rozmawiać, do momentu, gdy Ania znalazła się w naszym domu, trwała tydzień. Było to zupełnie niesamowite!

I jeszcze jedno zdarzenie z tym się wiążące. Jest takie trudne słowo w Ewangelii, które mówi: „Kto nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem". Cała ta sprawa związana z adopcją Ani spotkała się z ogromnym sprzeciwem mojej mamy. Pan Bóg dał mi wtedy jakąś wielką siłę i pewność, że mam się przeciwstawić mojej matce. I że mam to zrobić z miłością. W tej właśnie konkretnej sytuacji słowo to wypełniło się w moim życiu. Zrozumiałem, że jeżeli chcę być uczniem Chrystusa, to mam pełnić wolę Boga, a nie innych ludzi czy swoją. Później, gdy Ania już była parę miesięcy u nas, mama powiedziała: „Wiesz, teraz jak na to patrzę, to widzę, że w tym wszystkim była ręka Pana Boga. I że gdybyście się wtedy pod moim naciskiem wycofali, to ja bym sobie tego chyba nigdy nie darowała".

Kolejnym przykładem spełniania się obietnicy o tym, że ma się we mnie narodzić Chrystus, była zmiana relacji między mną a Marzeną. Otóż przed naszym bliższym zetknięciem się ze słowem Bożym, nasze małżeństwo było na najlepszej drodze do rozwodu. Rozmowy ograniczały się do grzecznościowych uwag na temat dzieci, jedzenia, ot, spraw codziennych. Czasami wybuchały kłótnie, a co najgorsze, rosła między nami coraz większa obojętność. Minęło kilka lat, gdy tę potłuczoną, popękaną szklankę Pan Bóg, swoją mocą, zaczął sklejać. Zaczęło nam obojgu zależeć, żeby w naszym małżeństwie coś się zmieniło. Jest w liście św. Pawła takie słowo: „Żony niechaj będą poddane swoim mężom". Fakt, że Marzena zaczęła to słowo realizować, stał się dla mnie ważnym wydarzeniem. Bo jest słowo równoległe do tamtego, które mówi: „Mężowie, miłujcie swoje żony", nie taką zwykłą miłością, ale tak jak Chrystus ukochał swój Kościół, jak ukochał nas, oddając za nas swoje życie. Zrozumiałem, ze ja mam to słowo realizować. Mam tracić swoje życie, swój czas dla żony, dla rodziny. To wcale nie jest proste. To jest dźwiganie krzyża.

Chciałbym jeszcze powiedzieć, że z tymi ludźmi, z którymi przed laty usłyszałem Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie, spotykamy się co tydzień. Nie wiem, czy jest na tym świecie jakaś inna siła, która by ludzi tak różnych pod względem wieku, wykształcenia, zapatrywań była w stanie tak związać. Tym, co nas wiąże i trzyma razem, jest słowo Boże.

Bardzo bym nie chciał, żeby to, co tu powiedziałem, zabrzmiało jakoś triumfalistycznie, że wygląda na to, że można mnie już w ramki oprawić - nie, ja wciąż się boję, wciąż podlegam różnym emocjom. Jak mówi św. Paweł, nie mówię, że już osiągnąłem, ale pędzę do celu i mam nadzieję, że u mety czeka na mnie kochający Ojciec.


(Drukowane w 1-szym nr „Słowo wśród nas” w grudniu 1991 roku.)