środa, 16 października 2013

Moich lektur ciąg dalszy

Gdy wczoraj zamknąłem posta, to przeglądając wspominany nr GN zauważyłem kolejny fragment, który przykuł moją uwagę. Szymon Babuchowski prezentuje nieznany tekst pióra Karola Wojtyły pt "Misteria przyszłego papieża". Cytuje fragment tekstu przyszłego paieża. nt tajemnicy krzyża:
"Nie wolno być poza nią. Nikt nie potrafi jej już wyrwać z losów człowieka. Im bardziej usiłuje się tego dokonać, tym boleśniej wbija się ona w dzieje ludzkie. Człowiek albo się o nią rozbije, albo się przez nią ocali."
Myśl ta moim zdaniem znakomicie współgra z zanotowaną wczoraj wypowiedzią Edith Piaf.

Dziś wspomnienie św. Jadwigi śląskiej. Urodziła się w Bawarii około roku 1174. W trzynastym roku poślubiła księcia Henryka Brodatego, z którym miała siedmioro dzieci. Otaczała troską ubogich i chorych, dla których fundowała szpitale. Po śmierci męża schroniła się do klasztoru w Trzebnicy i tam zmarła 15 października 1243 roku.
Dla mnie zawsze kojarzyć się będzie z dzieciństwem, kiedy k/10 lat mieszkaliśmy pod Warszawą w Milanówku, gdzie chodziliśmy do kościoła pw św. Jadwigi Śląskiej
W brewiarzu można o niej przeczytać:

Z Żywota św. Jadwigi napisanego przez współczesnego autora
(Acta Sanctorum Octobris 8 [1853] 201-202)
Wytrwale dążyła do Boga

Wiedząc o tym, że żywe kamienie, przeznaczone na budowanie niebieskiego Jeruzalem, mają być wygładzone na tym świecie uderzeniami przeciwności i ucisków oraz że przez wiele utrapień wchodzi się do chwały niebieskiej i chwalebnej ojczyzny, służebnica Boża, Jadwiga, przyjmowała chętnie nawałę nieszczęść, i nie szczędząc siebie, umartwiała swe ciało częstym biczowaniem. Codziennie do tego stopnia wyniszczała się postami i wstrzemięźliwością, iż wielu dziwiło się, w jaki sposób słaba i delikatna niewiasta potrafi wytrzymać tego rodzaju udręczenia.
Im bardziej oddawała się umartwieniu ciała, zawsze jednak z rozwagą, tym bardziej wzrastała w mocy ducha i bogactwie łaski, a równocześnie pomnażał się w niej żar pobożności oraz miłości Bożej. Bardzo często wznosiła się ku Bogu tak gorącą tęsknotą, iż stawała się jakby nieczuła i nie zauważała, co się wokół niej działo.
Podobnie jak gorliwością swej duszy nieustannie dążyła ku Bogu, tak dobroczynną miłością pochylała się nad bliźnimi, rozdzielając hojne jałmużny potrzebującym. Świadczyła dobroczynną pomoc wspólnotom i poszczególnym osobom zakonnym przebywającym wewnątrz lub poza klasztorem, wdowom i sierotom, słabym i chorym, trędowatym i więźniom, podróżnym, matkom wychowującym małe dzieci. Nikomu spośród tych, którzy przychodzili szukać u niej pomocy, nie pozwalała odejść bez wsparcia.
Ponieważ zaś służebnica Boża nie zaniedbała żadnego dobrego czynu, który mogła wypełnić, Bóg obdarzył ją szczególną łaską. Gdy brakowało jej ludzkich środków do działania i sama czuła się wyczerpana fizycznie, przedziwną mocą Chrystusowej męki potrafiła wykonać wszystko, czego oczekiwali od niej bliźni przychodzący z prośbą w jakiejkolwiek potrzebie. Wszystkim, którzy się do niej uciekali w nadziei uwolnienia od nieszczęść, tak duchowych, jak cielesnych, udzielała pomocy zgodnie z łaskawą wolą Bożą.

Ten tekst bardzo mi pasuje do kolejnego, który znalazłem w książce o. Józefa Augustyna TJ pt "Gdzie jesteś Adamie". W rozdziale o miłości siebie samego pisze:
"Kiedy nie kochamy siebie, wówczas rozwija się w nas przesadny lęk przed dostrzeganiem naszych błędów, braków, a nawet przypadkowych pomyłek. Nie umiemy ich dostrzegać, akceptować, a tym bardziej wyznać ich przed bliźnimi. Sądzimy bowiem fałszywie, że przyznanie się do naszej ułomności, mogłoby spowodować jeszcze głębsze odrzucenie nas przez innych."

Jakoś zawsze wydawało mi się, że kogo jak kogo ale siebie kocham. Tymczasem osądzając sprawę wg powyższych kryteriów, muszę wyciągnąć jednoznaczny wniosek, nie kocham siebie, a w takim razie jak nazwać to co czuję do siebie samego.
Po raz kolejny muszę sięgnąć wstecz do dzieciństwa i spróbować sobie odpowiedzieć, czego w dzieciństwie nie akceptowałem a na czym tak naprawdę mi zależało. I jak wiele z tamtych czasów pozostało we mnie do dziś.
Poże pomogą mi w tym odnalezione właśnie listy do rodziców z wczesnych lat 50-tych. Mam oczywiście własne wspomnienia, ale te mogły ulec transformacji, natomiast zapisany tekst oddaje myślę dobrze stan mojego wnętrza.
Ale co z tego wyniknie zapiszę być może innym razem.
Na zakończenie jeszcze jeden tekst. Tym razem lekcja z dzisiejszej liturgii mszalnej:
(Rz 2,1-11)
Nie możesz wymówić się od winy, człowiecze, kimkolwiek jesteś, gdy zabierasz się do sądzenia. W jakiej bowiem sprawie sądzisz drugiego, w tej sam na siebie wydajesz wyrok, bo ty czynisz to samo, co osądzasz. Wiemy zaś, że sąd Boży według prawdy dosięga tych, którzy się dopuszczają takich czynów.
Czy myślisz, człowiecze, co osądzasz tych, którzy się dopuszczają takich czynów, a sam czynisz to samo, że ty umkniesz potępienia Bożego? A może gardzisz bogactwem dobroci, cierpliwości i wielkoduszności Boga, nie chcąc wiedzieć, że dobroć Jego chce cię przywieść do nawrócenia?
Oto przez swoją zatwardziałość i serce nieskłonne do nawrócenia skarbisz sobie gniew na dzień gniewu i objawienia się sprawiedliwego sądu Boga, który odda każdemu według uczynków jego: tym, którzy przez wytrwałość w dobrych uczynkach szukają chwały, czci i nieśmiertelności - życie wieczne; tym zaś, którzy są przekorni, za prawdą pójść nie chcą, a oddają się nieprawości - gniew i oburzenie.
Ucisk i utrapienie spadnie na każdego człowieka, który dopuszcza się zła, najpierw na Żyda, a potem na Greka. Chwała zaś, cześć i pokój spotka każdego, kto czyni dobrze, najpierw Żyda, a potem Greka. Albowiem u Boga nie ma względu na osobę.

Bardzo mnie ów tekst osądza, bo to ja sądzę na prawo i lewo wszystkich dokoła, a mnie nikt nie ma prawa słowa powiedzieć.