piątek, 26 października 2012

Panu Bogu się nie odmawia

Tym razem coś o sobie. Parę miesięcy temu, zwrócono się do mnie z prośbą bym opowiedział nieco o mojej drodze do kapłaństwa. Po zastanowieniu i uzyskaniu zgody przełożonych zgodziłem się na rozmowę.
Oto tekst tego wywiadu, skomentowany przez ks Kazimierza Kardynała Nycza i mojego syna ks Piotra Kieniewicza


Z ks. Antonim Kieniewiczem rozmawia Przemysław Radzyński
fot. Ewa Monastyrska
O powołaniu, rodzinie i kapłaństwie opowiada ks. Antoni Kieniewicz, który po śmierci swojej żony, w wieku 69 lat, został kapłanem.
Czym dla Księdza jest powołanie?
To najtrudniejsze pytanie. Niektórzy rozumieją powołanie tylko w kontekście stanu kapłańskiego albo życia konsekrowanego, ale ja zawsze rozumiałem to szerzej.
W dniu święceń dziennikarka zapytała mnie „dlaczego?”. Odpowiedziałem jej, że Panu Bogu się nie odmawia. To przekonanie nadal we mnie głęboko tkwi. Jak Pan Bóg woła, to trzeba iść. Był czas kiedy mocno przeżywałem śmierć żony. Pisałem trochę wierszy. Ale to był też czas, kiedy powołanie zaczynało się we mnie krystalizować. Nie na zasadzie impulsu, ale coraz intensywniej o tym myślałem. Jak mnie wówczas o to pytano mówiłem: „Mam mocną pewność, że Pan Bóg tego chce i tysiąc wątpliwości, jak to ma się stać.”
W gruncie rzeczy w życiu każdego człowieka realizacją powołania jest wchodzenie w wolę Bożą. Bóg dla każdego z nas ma najlepszy plan zbawienia. Jeżeli człowiek odkryje ten plan i będzie go realizował, to znaczy, że odkrył swoje powołanie – kim ma być w życiu, jak ma wyglądać jego życie.

I tak traktuje Ksiądz swoje powołanie najpierw do życia małżeńskiego, i teraz do życia kapłańskiego?
Tak, ale to nie było zawsze dla mnie takie oczywiste. Moje kapłaństwo nie jest realizacją moich niespełnionych oczekiwań z dzieciństwa czy młodości. Przeczytałem gdzieś ostatnio historię z Ameryki Południowej, gdzie wdowiec odchowawszy dzieci został wyświęcony. To był kolega kursowy biskupa, który go święcił. Tylko, że on po paru latach seminarium wyszedł z niego, ożenił się, miał dzieci, owdowiał, wychował dzieci i wstąpił z powrotem do seminarium. W moim przypadku tak nie było.

Czyli powołanie do kapłaństwa dopiero się zrodziło?
Zupełnie niespodziewanie po śmierci mojej żony. Oboje byliśmy, a ja nadal jestem, zaangażowani w Drogę Neokatechumenalną. Byliśmy tam katechistami – ewangelizowaliśmy w różnych miejscach w Polsce. W momencie, kiedy zmarła moja żona, nasze dzieci były dorosłe i miały poukładane życie. Wiedziałem wówczas, że nadal chcę ewangelizować. Później się okazało, że mogę to robić jako tzw. „katechista wędrowny”, czyli człowiek który zostawia wszystkie zabezpieczenia (dom, pracę itd.) i idzie tam, gdzie jest potrzebny. Takie życie prowadzą małżeństwa, ludzie samotni, tak mężczyźni jak kobiety, młodzi, starzy, także księża. Ale moi ówcześni przełożeni stwierdzili, że prowadzę wspólnotę na dość zaawansowanym poziomie i lepiej, żebym to robił nadal, niż szedł w świat.
Rozmawiałem wtedy ze swoim spowiednikiem. Opowiedziałem mu całą moją historię, a on odpowiedział coś bardzo dziwnego – przynajmniej wówczas tak mi się wydawało. Pamiętam jego słowa: „Ja widziałbym pana w zupełnie innej roli – widziałbym pana przy ołtarzu”. Roześmiałem się i stwierdziłem, że mam już swoje lata i że to już nie dla mnie. No ale jak się później okazało, było coś na rzeczy w tym co mówił.

Zasiał jakieś ziarenko.
Coś się wówczas zaczęło. Nie mogłem się tej myśli pozbyć. Próbowałem, ale nie mogłem. Powołanie trzeba rozeznawać. Nie każdy pomysł, który przychodzi człowiekowi do głowy wpisuje się w jego powołanie. Powołanie do kapłaństwa, trzeba rozeznawać w Kościele, a więc trzeba przedstawić je Kościołowi. Zwłaszcza w mojej sytuacji…
Dlatego poszedłem do ojca duchownego seminarium misyjnego [Redemptoris Mater – międzynarodowe seminarium w Warszawie dla członków wspólnot Drogi Neokatechumenalnej – przyp. red.]. To mój przyjaciel. Mówię mu: „Słuchaj, takie myśli chodzą mi po głowie, mam nadzieję, że wybijesz mi to z głowy i będę miał spokój”. A on na to: „O nie mój drogi, z Panem Bogiem tak nie można. Trzeba czasu na rozeznanie. A na razie, żebyś miał jakieś zajęcie, zacznij studiować teologię”.
Poszedłem na UKSW, żeby się czegoś dowiedzieć o studiach. Nagle jakiś człowiek w dresie podchodzi do mnie i pyta czego szukam. Więc odpowiadam, że chcę zapisać się na studia. A on zaprosił mnie do swojego gabinetu. Okazało się, że trafiłem na ks. Stanisława Warzeszaka, ówczesnego dyrektora studium dla świeckich. Myślałem, że odradzi mi studiowanie, a on mnie przyjął…
Odpowiedzialni za Drogę sugerowali, żebym na początku nikomu nie mówił o swoich planach na przyszłość. Nawet moja wspólnota oficjalnie o tym nie wiedziała. Ale to są inteligentni ludzie, więc się domyślali. Wiedziała tylko moja siostra, w której zawsze miałem wsparcie.

To siostra zakonna?
Tak, karmelitanka. I chociaż młodsza, była w pewnym sensie moim duchowym mentorem. Jak miałem jakieś problemy, to często się jej zwierzałem a ona rzucała mi trochę światła na te trudne sprawy.

Mając 65 lat zaczyna Ksiądz studiować filozofię i teologię.
Na początku to był koszmar. Nic z tego nie rozumiałem. Miałem skrypt, notatki i słownik wyrazów obcych. Każde słowo musiałem sobie tłumaczyć. Potem szło już łatwiej, bo dzięki Drodze byłem obyty ze Słowem Bożym. Wiele rzeczy, o których była mowa na wykładach było dla mnie oczywistych.

Jako świecki studiował Ksiądz dwa lata. Co stało się potem?
W 2007 r. napisałem list do abp. Kazimierza Nycza z prośbą o spotkanie. Problem od początku polegał na tym, że ja mogę się przygotowywać do kapłaństwa, ale czy biskup zechce takiego staruszka wyświęcić? Bardzo dobrze pamiętam tę rozmowę, była bardzo poważna, głęboka. Widać było jego troskę o moją sprawę. Stanęło na tym, że jeżeli skończę seminarium, to on mnie wyświęci.

Czyli przyszedł czas seminarium?
Na wrześniowym spotkaniu neokatechumenatu zapytałem rektora, kiedy mam się zgłosić. Był sobotni wieczór, a on mówi mi, że w poniedziałek… Odpowiedziałem, że mam pewne zobowiązania domowe, które muszę po prostu pozamykać i że potrzebuję przynajmniej dwóch dni. No i w ten sposób we wtorek trafiłem do seminarium.
Seminarium to był trudny czas. Po pierwsze ze względu na różnicę wieku. Zdecydowana większość kleryków to byli osiemnasto- i dwudziestolatkowie. Przecież to prawie tyle, co mają moje wnuki. Trochę mnie oszczędzano, ale mi ambicja kazała zasuwać razem z nimi. Czasami to był dosyć duży wysiłek fizyczny. Jedyną ulgę jaką miałem to pojedynczy pokój. Ale nie wiem czy to był zaszczyt dla mnie. Ja bym jakoś tolerował młodszych kolegów seminarzystów, ale czy oni znosiliby chrapiącego dziadka? (śmiech).

Szczęśliwie udało się Księdzu skończyć seminarium.
Byłem w nim trzy lata. Dwa lata temu zostałem kapłanem. Dwudziestego drugiego maja minęła rocznica święceń.

Pamięta Ksiądz dzień święceń?
Tak, ale lepiej zapamiętałem dzień święceń diakonatu. Kilka dni przed uroczystościami byłem na rekolekcjach. Wyjeżdżając już stamtąd do domu przewróciłem się i złamałem dwa żebra. No i niestety nie mogłem leżeć przed szafarzem święceń, tylko przyjmowałem je na klęcząco.
Dzień święceń kapłańskich był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi kibicował mój syn Piotr, którego poprosiłem, żeby pomógł mi ubrać ornat – jest taki zwyczaj, tylko, że na ogół robi to proboszcz. Piotr siedział za mną i bardzo mnie wspierał. To zawsze jest pewien stres – chodzi nie tylko o to, żeby dobrze wypaść, ale żeby się gdzieś nie zaplątać we własne nogi (śmiech). Ja już w tym momencie miałem 69 lat, więc nie byłem już taki sprawny.

A kiedy Księdza dzieci dowiedziały się o tym, że ich tato planuje zostać kapłanem?
Tuż przed moim pójściem do seminarium. Dopiero wtedy udało mi się zebrać wszystkich razem. Wcale to nie było takie proste, każde z nich mieszkało gdzie indziej.

Jak reagowali?
Myślę, że na początku nic z tego nie rozumieli. Każdy inaczej przeżywał. Piotr, najstarszy, miał tylko do mnie pretensje, że nie powiedziałem mu wcześniej. Ale przez całe seminarium bardzo mi kibicował i wspierał modlitwą. Córka, jak to kobieta, reagowała bardzo uczuciowo. Dwaj pozostali synowie byli raczej zdystansowani. Akceptują mnie jako księdza, ale nie wiem na ile jest to głębokie zrozumienie mojego wyboru.

Po święceniach został Ksiądz skierowany do parafii św. Aleksandra w Warszawie.
Ksiądz arcybiskup, jeszcze przed święceniami, zapytał mnie, jak widzę swoją kapłańską przyszłość. Powiedziałem, że wyrosłem z Drogi, co znaczy, że jestem człowiekiem zakorzenionym w Słowie Bożym. Chciałbym móc głosić to Słowo. Ale też, ze względu na moje doświadczenie, mógłbym służyć jako spowiednik. Arcybiskup Nycz powiedział, że on znajdzie miejsce, gdzie będę miał jednego i drugiego dużo. No i znalazł mi tę parafię.

I faktycznie tak jest?
Na spotkaniu, w czasie którego abp Nycz wręczał dekrety neoprezbiterom byli też proboszczowie parafii, do których mają ci nowi iść. Kiedy padło moje nazwisko abp Nycz zapytał ks. Tadeusza Balewskiego ile mu brakuje do mojego wieku (śmiech). Jest między nami dziewięć lat różnicy. Ale mam bardzo dobre układy z księdzem proboszczem i owocnie współpracujemy. A roboty jest dużo.
W zwykłej warszawskiej parafii są na ogół trzy Msze św. – dwie rano i jedna wieczorem. Tutaj jest siedem w ciągu dnia. Pięć rano i dwie po południu. Na każdej Mszy mówi się homilię i na każdej się spowiada. Dodatkowo raz w tygodniu jest spowiedź poza Mszą św. Pan Bóg wybrał mi tę parafię, żebym mógł pomagać ludziom.

Jak reagowali parafianie?
Nie wiem, jak oni mnie wtedy przyjęli. Dzisiaj, po dwóch latach, myślę że już się trochę poznaliśmy. Widujemy się na Mszach św. Słucham ich spowiedzi, mówię do nich kazania. Myślę, że słuchają, chociaż ja mówię do nich troszeczkę inaczej niż przeciętny ksiądz. Moje homilie są bardziej egzystencjalne. Jest we mnie dużo moralizmu, ale staram się go możliwie chować głęboko do kieszeni i mówić w sposób szczery o życiu. Na początku miałem problem z czasem. Homilia nie może być dłuższa niż osiem-dziesięć minut. A ja jestem gaduła, więc bywało że przeciągałem. Dzisiaj już troszeczkę nabrałem doświadczenia i raczej mieszczę się w czasie.

Prowadzi Ksiądz w parafii kurs przedmałżeński.
Śmieję się, że ksiądz proboszcz dał mi to duszpasterstwo, bo kto się lepiej zna na małżeństwie niż ja. Mam oczywiście skrypt i jakieś materiały, ale one są dla mnie tylko partyturą, na której prowadzę swoje improwizacje.

Odwołuje się Ksiądz do swojego stanu przedkapłańskiego?
Jak przedstawiałem się na początku kursu, to mówiłem wprost, że wiem o czym mówię, bo nie wyczytałem tego w książkach, tylko sam to wszystko przeżyłem. I jeżeli do czegoś ich namawiam, to wiem, że to jest dobre. Poruszam różne tematy, ale podkreślam im jedno – jeśli nie oprzecie swojego małżeństwa na dobrym fundamencie, którym jest Jezus Chrystus – i to ukrzyżowany – to nie daję wam wielkich szans, żeby wasze małżeństwo przetrwało. Jeśli zakotwiczycie się mocno na Jezusie Chrystusie, to macie gwarancję, że wasze małżeństwo przetrwa.

Myśli Ksiądz teraz jeszcze o swojej żonie? Zastanawia się, co ona sobie teraz, tam u Góry, myśli, patrząc na męża?
Oczywiście, że myślę i czasem z nią na ten temat rozmawiam – bardzo mocno wierzę w świętych obcowanie. Gdy z nią rozmawiam, to proszę najczęściej za naszymi dziećmi, ale czasami też mówię o swoich problemach. Najpoważniejszym moim problemem jest to, że ja nie jestem już młody. Czasami po prostu czuję się zmęczony. Ale jak ona na to stamtąd patrzy? Myślę, że w jakiś sposób mi kibicuje.

Byliście Państwo wzorcowym małżeństwem?
Jak w każdym małżeństwie, tak i u nas bywało różnie. Czasami na zasadzie rywalizacji każde chciało przeciągnąć jakąś sprawę na swoją stronę. Jak żona nie bardzo sobie dawała ze mną radę, to mówiła: „Tyś księdzem powinien zostać”.

Z dzisiejszej perspektywy to prorocze słowa.
Kiedy w naszym małżeństwie było gorzej, wówczas żona trafiła na Drogę Neokatechumenalną. Zauważyłem, że coś się w jej życiu zmienia, dlatego sam postanowiłem sprawdzić czym są te katechezy. Na jednym z pierwszych spotkań dotknął mnie Pan Bóg. Młoda dziewczyna mówiła kerygmat, opierając się o ewangelię zwiastowania. I zakończyła propozycją do zebranych: „jeżeli ktoś tutaj jest w sytuacji trudnej, w której sobie nie radzi, niech poprosi teraz Jezusa o pomoc, a On zacznie działać”. To był czas, kiedy nam trudno szło w małżeństwie. Nie bardzo byłem do tego przekonany, ale gdzieś głęboko w sercu, powiedziałem: „Panie Boże, ja wyczerpałem swoje możliwości, jeżeli Ty coś możesz zrobić, zrób”. Nie było żadnych fajerwerków, ale wszedłem do tej wspólnoty i w ciągu paru lat, zacząłem dostrzegać zmiany w naszym małżeństwie.

Czy można powiedzieć, że w jakiś sposób Księdza kapłaństwo jest zasługą żony?
W jakiś sposób niewątpliwie tak. Ona zafascynowana Drogą, weszła do tej wspólnoty. Potem Pan Bóg wciągnął mnie posługując się żoną.

Jak ta konkretna wspólnota wpływała na rozeznawanie Księdza powołania?
Droga opiera się na „trójnogu”: Słowo Boże, liturgia i wspólnota. Przez trzydzieści parę lat mojego bycia we wspólnocie dużo obcowałem z Pismem Świętym. Izajasz mówi, że Słowo Boże jest jak deszcz z nieba i nie powraca bezowocne (por. Iz 55, 10-11). Słowo Boże przez te trzydzieści lat spada na mnie i nie wraca z powrotem bez wydanego plonu. Mam nadzieję, że ja wydaję plon.
Droga jest dla mnie sejfem, w którym są zgromadzone skarby. Ja dziś wyciągam z tego skarbca różne rzeczy.

A w jaki sposób towarzyszył Ksiądz, jako ojciec, powołaniu swego syna?
W klasie maturalnej powiedział nam, że on myśli o kapłaństwie, że chce iść do seminarium. Sugerowałem mu, żeby to jeszcze przemyślał, żeby może najpierw poszedł na studia na ATK albo KUL. On odebrał to jako moją niechęć wobec jego planów i przez cały rok nie wracał do tematu. Po maturze rzeczywiście wstąpił do seminarium marianów. Rok nowicjatu był dla niego trudny. Pamiętam listy, które do nas przysyłał. Nie wiem czy myśmy mu jakoś pomagali w tym jego trudzie.
Dzisiaj nasze relacje są zupełnie inne. Czasami patrzy na mnie z góry i mówi: „Tata, ja już jestem dorosły, a ty jesteś jeszcze osesek”. Bo on już 19 lat jest księdzem, a ja dwa… W swoim zgromadzeniu zrobił swego rodzaju karierę – pełni poważną funkcję, zrobił habilitację. Na pewno nie ma tego po mnie, ale może po dziadku otrzymał jakieś naukowe geny.

Czy zdarza się tak, że razem odprawiacie Mszę św.?
Piotr głosił homilię na mojej Mszy prymicyjnej. Teraz coraz rzadziej się widujemy. Ja jestem mocno przywiązany do swojego miejsca, on jest bardzo zajęty. Rzadko bywa w Warszawie, ale jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym i mailowym. Jeżeli on potrzebuje jakiegoś wsparcia to dzwoni i mówi w jakiej intencji mam się modlić i ja robię to samo, gdy jest mi trudno. Wtedy on mówi: „oczywiście, masz to jak w banku”.
Rozmawiał Przemysław Radzyński
________________________________________
Wszystko zostaje w rodzinie
Kard. Kazimierz Nycz, metropolita warszawski

Kiedy w 2004 r. zostałem biskupem koszalińsko-kołobrzeskim, na terenie mojej diecezji w miejscowości Borne Sulinowo karmelitanki z Gdyni-Orłowa otworzyły Karmel. Przeoryszą została wówczas matka Teresa Kieniewicz. To była bardzo znana i zasłużona anglistka z Uniwersytetu Warszawskiego, która w wieku czterdziestu kilku lat wstąpiła do zakonu. Jako biskup jeździłem do Karmelu z różnymi problemami. Pewnego razu przeorysza opowiedziała mi o swojej rodzinie. Jej ojca znałem skądinąd – prof. Stefan Kieniewicz był wybitnym historykiem; z jego podręczników uczyłem się w liceum. Matka Teresa miała dwóch braci. Jan był profesorem na UW, a Antoni pracował w administracji. Karmelitanka wyznała, że Antoni owdowiał i wybiera się na studia teologiczne, by w przyszłości ewentualnie zostać kapłanem. Nie wracaliśmy więcej do tej sprawy. Matka Teresa poważnie zachorowała i szybko zmarła. Bóg chciał, że w 2007 r. zostałem metropolitą warszawskim. I tu pierwszy raz spotkałem się z Antonim Kieniewiczem, który przyszedł do mnie z pytaniem, czy wyświęcę go na kapłana.
Myślę, że największy wpływ na jego powołanie miała rodzina z konsekwentną religijnością. Dowodem na to jest także fakt, że z tej rodziny wyszło powołanie kapłańskie – syn Piotr.
________________________________________
Jesteśmy braćmi
Ks. dr hab. Piotr Kieniewicz, marianin
Zawsze myślałem o kapłaństwie w kontekście życia zakonnego. Chciałem żyć we wspólnocie. Swoje powołanie odkrywałem we wczesnej młodości – jako licealista. Wpływ na to miało kilka czynników. Bardzo ważnym byli rodzice, którzy sprawili, że wszedłem za nimi do wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej. Moi dziadkowie zostawili mi tradycyjną wiarę – bardzo mocną i mądrą, która pozwala patrzeć w spójny sposób na rzeczywistość; wprowadzili w świat, gdzie rozum wsłuchuje się w Słowo Boże. Osobą, która towarzyszyła mi w czasie rozeznawania, a potem w formacji była moja matka chrzestna – siostra mojego taty, karmelitanka; była nauczycielką wrażliwości na Pana Boga.
W tym roku mija 25. rok mojego życia zakonnego, 19. kapłańskiego. Mój tato dopiero od dwóch lat jest księdzem. Jeżeli chodzi o powołanie kapłańskie, to mamy zupełnie odwrócone perspektywy. Ale przecież on nie przestał być moim ojcem. Relacja ojciec – syn krzyżuje się z relacją starszy ksiądz – młodszy ksiądz. Dlatego jesteśmy też braćmi, chociaż trudno powiedzieć, który z nas jest starszy. Wymieniamy się doświadczeniami. Wspieramy się wzajemną modlitwą.
W domu rodzinnym nauczyłem się – a teraz to przekazuję studentom, przyjaciołom czy ludziom, z którymi się spotykam – że trzeba słuchać Pana Boga. Wtedy zaczynają się dziać wielkie rzeczy – historie, na pierwszy rzut oka pozamykane, dopiero się zaczynają. To jest słodka tajemnica Pana Boga. W tej przedziwnej sytuacji rodziny Kieniewiczów nie ma żadnej naszej zasługi. Chciałoby się rzec za Maryją: „Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. Święte jest Jego imię”.
________________________________________
Źródło: Kwartalnik eSPe nr 99/2012

niedziela, 21 października 2012

Śpiący strażnik

W dosyć dawnym nr Naszego Dziennika znalazłem artykuł Piotra na temat jak wygląda relacja prawa w stosunku do życia nienarodzonych. Za Jego zgądą umieszczam go na tej stronie, zaznaczając, że był drukowany w ND nr 227 br z 28.09.2012; jest dosyć długi ale warto przeczytać, Piotr naprawdę zna się na tych sprawach.

Śpiący strażnik
Prawo wobec ochrony życia nienarodzonych
Ks. dr hab. Piotr Kieniewicz MIC

Prawo jest częścią życia społecznego. Musi być. W ludzką strukturę wpisane jest dążenie do uporządkowania naszej egzystencji. Co więcej, do uporządkowania wedle określonego schematu. Dzieje się tak dlatego, że świat stworzony ma wewnętrzną strukturę wykraczającą poza mierzalne naukami przyrodniczymi wzorce. Jest to struktura obejmująca także wymiar moralny, a więc odnoszący się do prawdy i dobra, które człowiek może swoim rozumem rozpoznać i w sposób wolny wybrać i przyjąć. Wówczas, gdy przyjętej prawdzie podporządkuje swoje życie, swoje poszczególne wybory, także ono zostanie wpisane – tym razem na mocy świadomej i wolnej decyzji – w tę strukturę stworzenia.
Prawo jest częścią życia społecznego. Musi być. W ludzką strukturę wpisane jest dążenie do uporządkowania naszej egzystencji; co więcej, do uporządkowania wedle określonego schematu. Dzieje się tak dlatego, że świat stworzony ma wewnętrzną strukturę, wykraczającą poza mierzalne naukami przyrodniczymi wzorce. Jest to struktura obejmująca także wymiar moralny, a więc odnoszący się do prawdy i dobra, które człowiek może swoim rozumem rozpoznać, i w sposób wolny wybrać i przyjąć. Wówczas, gdy przyjętej prawdzie podporządkuje swoje życie, swoje poszczególne wybory, także ono zostanie wpisane – tym razem na mocy świadomej i wolnej decyzji – w tę strukturę stworzenia.
Można postawić pytanie (skądinąd zadane w swoim czasie przez namiestnika Judei Poncjusza Piłata): „Cóż to jest prawda?”. Innymi słowy, o jaką prawdę chodzi? Odpowiedź jest prosta – chodzi o prawdę o człowieku: kim jest człowiek i jaka jest jego natura. Prostota pytania wcale nie ułatwia odpowiedzi, tym bardziej że doświadczenie wolności i świadomości skłania nas do stwierdzenia, że człowieczeństwo wykracza poza cielesność. Co więcej, gdzieś w głębi serca nosimy w sobie przekonanie, że nasze życie sięga poza doczesność, czego świadectwem są słowa Horacego: „Non omnis moriar” („nie wszystek umrę”). Tej intuicji wieczności towarzyszy drugie przeczucie, mianowicie że jej kształt będzie uzależniony od sposobu przeżycia tego „tu i teraz”. Stąd właśnie biorą się wysiłki, by życie doczesne tak przeżyć, aby wieczność była szczęśliwa i pełna. Częścią tej pracy są starania, by uporządkować życie poprzez prawo, które będzie dobre – nie tylko w sensie „rozumne”, „skuteczne”, „potrzebne”, ale właśnie dobre w moralnym sensie tego słowa.
Tak na prawo stanowione patrzę jako teolog moralista, mając jednocześnie pełną świadomość, że nazbyt często jestem w swojej wizji osamotniony. Pragmatyczne nastawienie współczesnej cywilizacji, domagające się rozwiązań skutecznych i natychmiastowych, nie zostawia zbyt wiele miejsca dla refleksji etycznej. Bywa, że nie zostawia go wcale. Co ciekawe, nie oznacza to całkowitego braku odniesień do porządku moralnego w prawie, zazwyczaj jednak znajdują się one w zapisach najbardziej ogólnych. Przepisy szczegółowe i wykonawcze niekiedy je rozmywają, a niekiedy wprost im zaprzeczają. Szczególnym obszarem takiego konfliktu prawa jest kwestia ochrony ludzkiego życia w jego sytuacjach granicznych: na początku i na końcu.
Niewątpliwie jest to bardzo groźna tendencja, gdyż prowadzi do stopniowego rozmiękczania sumień i wrażliwości moralnej społeczeństwa. Tym ważniejsze i cenniejsze są inicjatywy takie jak zorganizowana przed kilkoma dniami (24-25 września) na Uniwersytecie Warszawskim konferencja „Doktrynalne podstawy i prawne uwarunkowania ochrony życia ludzkiego w fazie prenatalnej – perspektywa międzynarodowa”, którą patronatem objęła księżna Luksemburga. Wbrew wszystkim tendencjom i niekonsekwencjom w przepisach spotkanie pokazało, że prawo może i powinno stać na straży ludzkiego życia i bronić jego wartości. Trzeba tylko, by ludzie chcieli…

Zakwestionowana godność
U podstaw troski o życie ludzkie stoi mniej lub bardziej uświadomione przekonanie o jego wartości wynikającej z wielkiej godności osoby ludzkiej. Problem w tym, że kiedy prawnicy mówią o godności, często używają sformułowań sugerujących, iż godność jest wartością nadawaną przez prawodawcę. Tymczasem godność nie zależy od tego, czy się ją nada, czy nie, lub też czy się ją uzna, czy nie… Godność osoby ludzkiej wynika z samego faktu, że człowiek jest osobą, choćby wszyscy twierdzili, iż życie tej osoby nie jest warte istnienia.
Trzeba powiedzieć wyraźnie, że sposób, w jaki mówimy o człowieku, wpływa na to, jak go traktujemy. Jeśli pojawiają się sformułowania sugerujące „nadawanie” godności, może w niejednym sercu zrodzić się pokusa, by tę godność komuś niejako odebrać, by ją zakwestionować.
Taka sytuacja ma miejsce właśnie w odniesieniu do dzieci powołanych do istnienia w laboratoriach podczas procedury in vitro. Gdy rozwijają się na szalkach Petriego, naukowcy zdają się zapominać, że mają do czynienia z ludźmi. W procedurze selekcji preimplantacyjnej wybierają najlepiej rozwinięte „embriony”, traktując osobę ludzką jako materiał biologiczny pozbawiony wewnętrznej wartości, czyli godności właściwej człowiekowi.
Nie jest to jedyny przypadek naruszenia godności dziecka w jego najwcześniejszej fazie rozwoju. Już samo pozyskiwanie informacji na temat zdrowia poczętego dziecka z założeniem, że pozwoli się żyć wyłącznie temu, które okaże się zdrowe, jest fundamentalnym naruszeniem jego osobowej godności. Dlatego, jakkolwiek może to brzmieć dziwnie, z moralnego punktu widzenia (a zdaniem przynajmniej niektórych prawników, także z punktu widzenia prawa karnego) rodzice w ogóle nie mają prawa do informacji o zdrowiu dziecka, jeśli taka informacji nie służyłaby wprost dobru dziecka, tym bardziej zatem, jeśli taka informacja mogłaby doprowadzić do decyzji o jego uśmierceniu.

Totalitarna retoryka
Problem nie kończy się wyłącznie na kwestii ochrony życia dzieci poczętych, ponieważ to samo nastawienie zaczyna pojawiać się w stosunku do osób już urodzonych. Znamienne jest, że toczone obecnie dysputy prawne ukierunkowane są na dalsze osłabienie – i tak już wątłej – pozycji nienarodzonego dziecka w systemie prawnym krajów rozwiniętych. Chociaż wiedza medyczna (embriologia) dowodzi, że ludzki embrion jest człowiekiem na embrionalnym etapie swojego rozwoju, nie jest jednak traktowany jak człowiek, równy ludziom już urodzonym w godności i statusie społecznym, a co za tym idzie - w prawach. Jest to poważna niespójność, wyrastająca z różnego potraktowania dwóch podmiotów: matki i jej dziecka, z przeciwstawienia sobie jej prawa do prywatności i jego prawa do istnienia.
Wyroki Sądu Najwyższego USA z 1973 roku legalizujące aborcję w Ameryce i otwierające pole do legalizacji aborcji w wielu innych krajach oparte są na tej retoryce prawa do prywatności. W istocie jednak są pozbawione merytorycznego uzasadnienia, a nierzadko – jak w przypadku USA – sprzeciwiają się konstytucyjnym fundamentom porządku prawnego. Problem jednak w tym, że uchwalone z racji pozamerytorycznych, z tych samych racji nadal są utrzymywane w mocy. Znaczna część społeczeństwa amerykańskiego – a uczciwie trzeba powiedzieć, że podobne poglądy ma bardzo wielu Europejczyków – chce utrzymania tego priorytetu swobody decyzji matki nad prawem do życia jej dziecka tylko dlatego, że tak jest „wygodniej”. Odmowa uznania człowieczeństwa i osobowego statusu nienarodzonego dziecka ma zatem charakter pozamerytoryczny i totalitarny, tak samo jak pozamerytoryczne i totalitarne są jakiekolwiek rasistowskie czy dyskryminujące prawa.
Próba przezwyciężenia tej koszmarnej tendencji została podjęta na Węgrzech. Nowa konstytucja wprost objęła ochroną życie ludzkie od początku, ale – co ciekawe i smutne zarazem – nie uczyniła prawa dopuszczającego aborcję nielegalnym z mocy samego prawa, rzekomo dlatego, że „początek” nie jest precyzyjnie zdefiniowany i zidentyfikowany z poczęciem. Nie można zaprzeczyć, że jest to tłumaczenie nieco pokrętne, ponieważ ani biologia, ani elementarna logika nie daje możliwości, by cokolwiek innego niż poczęcie było początkiem ludzkiego życia.
Warto zauważyć, że podobna niekonsekwencja ma miejsce w niejednym systemie prawnym, także polskim, który w jednych przepisach obejmuje ochroną każdego człowieka od poczęcia do naturalnej śmierci, a w innych mu tej ochrony – a nawet samego człowieczeństwa – odmawia. Polskie prawo konstytucyjne rozpoznaje fundamentalną wartość życia ludzkiego, jednakże prawo karne nie chroni tego życia w tym samym stopniu, co w odniesieniu do ludzi już urodzonych. Ze społecznego punktu widzenia sytuacja jest dalece niepokojąca. Niekonsekwencje w prawie stanowionym sprawiają bowiem, że prawo traci autorytet i zdolność skutecznego działania.
Polskie prawo mówi o „dziecku poczętym” (od poczęcia do porodu), ale odróżnia jego status od „dziecka” (którym się owa istota „staje” od pierwszych skurczów porodu), przyznając im różną ochronę prawną, w obu wypadkach jednak niższą od ochrony przyznanej dorosłemu człowiekowi. Problem w tym, że istniejące prawo nie jest w praktyce stosowane. Przykładowo, prawo karne przewiduje kary za uszkodzenie ciała dziecka poczętego, co w równej mierze dotyczy dziecka in utero (w łonie matki), jak i dziecka in vitro (w laboratorium, na szalkach Petriego). Tymczasem choć procedury związane z in vitro – jak na przykład selekcja preimplantacyjna i aborcja selektywna oznaczają w praktyce uśmiercenie niektórych dzieci, wymiar sprawiedliwości całkowicie te sytuacje ignoruje.

Rozmiękczanie sumień
Walka o życie nienarodzonych jest niezwykle trudna, o czym uczestnicy ruchów i inicjatyw pro-life niejednokrotnie się już zdążyli przekonać. Na gruncie prawa nader często przybiera ona charakter sporu o pojęcia, choć myliłby się ten, kto by sądził, że chodzi tylko o walkę o słowa. W istocie chodzi o rzeczywistość znacznie ważniejszą: o uznanie prawdziwego i pełnego człowieczeństwa tych, którzy się jeszcze nie narodzili. Zmaganie jest tym trudniejsze, że przepisy, używając niezwykle podobnych terminów, mówią o różnych rzeczywistościach. Przykładowo, „życie ludzkie” nie jest tym samym, co „życie człowieka”. Mógłby ktoś zapytać, jak to jest możliwe? Ano możliwe jest w sytuacji, gdy na jednych się patrzy podmiotowo (na rodzica), a na innych przedmiotowo (na dziecko) i przeciwstawia się ich sobie.
Do najbardziej drastycznej sytuacji tego przeciwstawienia sobie matki i jej dziecka dochodzi wtedy, gdy otoczenie wmówi jej, że powinna się swojego dziecka obawiać. To lęk sprawia, że nienarodzonemu odmawiane jest prawo do życia. Ten lęk ma różne punkty zaczepienia. Jedni boją się ograniczeń wynikających z pojawienia się dziecka w życiu, inni – skandalu i wykluczenia społecznego. Najczęściej jednak motywem jest lęk przed chorobą i niepełnosprawnością dziecka i związanego z tym trudu. I tu pojawia się motywacja, zwana eugeniczną, zgodnie z którą prawo do życia mają tylko zdrowi. Widać to w niewiarygodnej wręcz niespójności argumentacji eugenicznej i pozaprawnym, emocjonalnym nastawieniu nacechowanym strachem przed obecnością w społeczeństwie osób dotkniętych chorobą lub kalectwem.
Współczesne prawo często daje przyzwolenie właśnie na takie eugeniczne podejście, usprawiedliwiając je utylitarnymi argumentami, jakoby egzystencja naznaczona cierpieniem była niewarta życia, troski i miłości. Współczesny świat kusi wizją, w której nauka usuwa cierpienie z życia. Dla „cywilizacji śmierci” życie utożsamiane jest z witalnością, nie znajduje miejsca na cierpienie. Ale jest to niebezpieczna wizja, ponieważ cierpienie jest potrzebne dla rozwoju człowieka i ludzkiej społeczności.
Tymczasem w eugenice nie ma miejsca ani na cierpienie, ani na współczucie. Straszenie cierpieniem nie ma wiele wspólnego ze współczuciem. Oczywiście w dyskusjach podnoszone są argumenty odwołujące się do postaw humanitarnych, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że od tych teorii bardziej decydująca jest niezdolność do zniesienia widoku cierpiącego człowieka.
Warto zauważyć, że eugenika nie kwestionuje człowieczeństwa chorego czy też obarczonego wadami nienarodzonego dziecka. A skoro człowieczeństwo dziecka poczętego nie przeszkadza legislatorom do odmawiania mu prawa do życia, nie powinno być problemu z zakwestionowaniem tego prawa u dzieci po urodzeniu. W ten sposób wprowadzony do medycznej retoryki eugeniczny sposób myślenia doprowadza do rozmiękczenia sumień, ale także do zmiany obowiązującego prawa.
Do podobnego efektu próbuje się doprowadzić na jeszcze jednej drodze. Od pewnego czasu daje się zauważyć prawdziwą ofensywę Planned Parenthood (i innych podobnych organizacji) w UNESCO i ONZ, by wprowadzić homoseksualną retorykę w prawo odnoszące się do rodziny. Próbuje się przedefiniować terminologię (poczęcie, małżeństwo, rodzina, osoba, człowiek) używaną w dokumentach i niekiedy odnosi się wrażenie, że zabiegi te mają działać wstecz, tzn. w odniesieniu do dawniejszych dokumentów. Dlatego jest rzeczą absolutnie konieczną, by z ogromną dbałością pilnować oryginalnego znaczenia używanej w dokumentach terminologii. Trzeba nieustannie monitorować projekty powstających aktów prawnych, by nie dopuścić do zmiany znaczenia pojęć, które określają tożsamość człowieka, zakres jego praw i obowiązków oraz jego miejsce w strukturze społecznej.
Opuszczałem konferencję prawników z nieco mieszanymi uczuciami, choć podniesiony na duchu. Z jednej strony zobaczyłem, jak wielkim labiryntem jest świat stanowionego prawa, jak wiele jest w nim niekonsekwencji, kompromisów (mniej lub bardziej zgniłych) i niejasności. Z drugiej strony dostrzegłem w tym gąszczu wiele znaków nadziei, śladów działania sumienia domagającego się wierności prawdzie o człowieku i jego godności. Największym zaś z tych znaków była obecność wspaniałych ludzi – prawników z Polski, USA, Niemiec, Austrii, Hiszpanii i Węgier, którzy nie zważając na opinie otoczenia, głośno dawali świadectwo o obowiązku ochrony życia ludzkiego od początku do końca. I za to świadectwo im dziękuję, bo jak długo są ludzie dobrej woli, tak długo Bóg może działać w świecie.

środa, 17 października 2012

Człowiek - reprodukcja czy stworzenie?

W jednym z ostatnich nr Gościa Niedzielnego natrafiłem na wspomnieniowy artykuł o nadaniu Josephowi kardynałowi Ratzingerowi doktoratu na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w 1988r. Interesujące jest to o czym mówił znakomity teolog dogmatyczny, będący w tamtym czasie szefem Kongregacji ds Wiary. Nie wypowiadał się na temat swojej specjalności, nie zabrał też głosu na temat upadającego reżimu komunistycznego. Przedstawił za to błyskotliwą wizję problemu sztucznego zapłodnienia. W tamtych latach ta procedura była jeszcze w powijakach i wielu ludzi fascynowało się osiągnięciami medycyny. Dziś gdy dyskusje na ten temat są jeszcze gorętsze, warto sięgnąć do tego tekstu, jest on dosyć długi, należy więc uzbroić się nieco w cierpliwość, ale naprawdę warto.

Joseph kardynał Ratzinger
CZŁOWIEK - REPRODUKCJA CZY STWORZENIE?
Teologiczne pytania dotyczące początku życia ludzkiego

1. Reprodukcja i prokreacja: filozoficzny problem dwu terminologii
Kim jest człowiek? To może nazbyt filozoficznie brzmiące pytanie weszło w zupełnie nowe stadium swej aktualności, odkąd stało się możliwe „zrobić” człowieka, lub – jak to ujmuje fachowa terminologia – reprodukować go w probówce. Ta właśnie nowa moc, jaką człowiek zdobył, znalazła swój wyraz również w nowym języku.
Dotychczas pojęciom, za pomocą których wyrażano zapoczątkowanie życia człowieka, nadawano postać językową spłodzenia i zrodzenia; języki romańskie dysponują ponadto słowem „prokreacja”, które wskazuje na Stwórcę. Teraz natomiast miejsce i rolę najzwięźlejszego opisu przekazywania życia zdaje się przejmować słowo „reprodukcja”.
Obie terminologie nie muszą się zresztą wcale wykluczać; każdej z nich odpowiada inny sposób patrzenia na badaną rzeczywistość, każda odsłania odpowiednio różne jej aspekty. Lecz przecież język zmierza każdorazowo do ujęcia całości. Stąd nie da się zaprzeczyć, że poprzez opozycję słów ujawniają się bardziej podstawowe problemy: dochodzą do głosu dwie całkowicie przeciwstawne wizje człowieka, a nawet dwa zupełnie odmienne sposoby rozumienia rzeczywistości w ogóle.
Spróbujmy więc najpierw scharakteryzować sam ten nowy język na podstawie jego własnych wewnętrznych źródeł, by móc z kolei dotknąć – z należną dla sprawy precyzją – głębiej sięgających problemów. Słowo „reprodukcja” wskazuje na proces zapoczątkowania życia nowego człowieka w oparciu o biologiczne poznanie właściwości organizmów żywych. Im to właśnie – w odróżnieniu od wytworów – przysługuje zdolność „samoreprodukcji” J. Monod mówi np. o trzech cechach charakteryzujących organizm żywy. Są to: właściwa mu teleonomia. swoista dla niego morfogeneza oraz niezmienna reprodukcja. Na tę niezmienność kładzie się nacisk: raz dany kod genetyczny jest wciąż na nowo nieodmiennie „reprodukowany”: każde nowe indywiduum jest dokładnym powtórzeniem tego samego „zapisu”. „Reprodukcja” ujawnia więc w pierwszym rzędzie genetyczną tożsamość: dane indywiduum tylko „reprodukuje” wciąż na nowo to, co wspólne; słowo to wskazuje ponadto na mechaniczny charakter całego procesu. Proces ten można dokładnie opisać. J. Léjeune tak oto ujął zwięźle istotę procesu ludzkiej reprodukcji: „Dzieci wykazują ciągłą jedność ze swoimi rodzicami dzięki materialnemu nosicielowi, jakim jest molekuła DNA. w którą zostaje wpisana – w niezmiennym mikrojęzyku – cała informacja genetyczna. W główce plemnika znajduje się podzielona na 23 jednostki metrowa nić DNA [...] W chwili połączenia 23 chromosomów męskich przenoszonych przez plemnik i 23 żeńskich, znajdujących się w komórce jajowej, zostaje zebrana kompletna informacja, konieczna, a zarazem wystarczająca, dla określenia genetycznej konstytucji nowego bytu ludzkiego”.
Możemy więc powiedzieć w sposób bardzo uproszczony, że „reprodukcja” gatunku „człowiek” – dokonuje się poprzez złączenie się dwu nosicieli informacji genetycznej. Niepodobna kwestionować trafności tego opisu, czy jest on jednak kompletny? Narzucają się tutaj wprost dwa pytania: Czy reprodukowana w taki oto sposób istota jest jedynie kolejnym indywiduum, jeszcze tylko jednym egzemplarzem gatunku „człowiek” – czy też jest czymś więcej: osobą, to znaczy istotą, która z jednej strony reprezentuje to, co wspólne dla gatunku ludzkiego, lecz z drugiej strony jest przecież kimś zasadniczo nowym, jedynym w swoim rodzaju, niereprodukowalnym, kto przez swą niepowtarzalność wykracza ponad bycie tylko jednostką tej samej wspólnej natury? Jeśli jednak tak jest, to co jest źródłem tej niepowtarzalności? Wiąże się z tym drugie właśnie pytanie: W jaki sposób łączą się wymienieni nosiciele informacji? To z pozoru banalne niemal pytanie stało się dziś miejscem fundamentalnego sporu, dzielącego nie tylko przeciwstawne sobie teorie na temat człowieka, lecz również ich wcielenia w dziedzinie PRAXIS, co zresztą bardziej jeszcze zaostrzyło już istniejącą między nimi opozycję. A przecież odpowiedź na to pytanie wydaje się zrazu, jak już wcześniej nadmieniono, czymś najoczywistszym w świecie: Obie dopełniające się wzajemnie informacje łączą się poprzez zjednoczenie się mężczyzny i kobiety, poprzez ich „stawanie się jednym ciałem”, jak to wyraża Biblia. Biologiczny proces „reprodukcji” zostaje włączony w osobowe wydarzenie cielesno-duchowego obcowania ze sobą dwojga ludzi.
Z chwilą jednak, gdy w laboratorium udało się, wydzielić, mówiąc najkrócej, biochemiczną część z całości owego wydarzenia, zjawiło się zaraz pytanie: Jak dalece konieczny jest związek ich obu? Czy jest on dla tego wydarzenia istotny, czy winno i czy musi tak być, czy też chodzi tu – mówiąc językiem Hegla – tylko o podstęp przyrody, która posługuje się wzajemną skłonnością ludzi do siebie, podobnie jak to czyni wówczas, gdy – w świecie roślin – wykorzystuje wiatr, pszczoły lub inne jeszcze owady, jako środek transportu nasienia? Czyż nie można by więc i w akcie zjednoczenia się ludzi wyodrębnić centralnego w nim momentu, jako istotnie i jedynie ważnego, od tego, co w nim tylko faktyczne, przyrodnicze, i nie powierzyć w konsekwencji całej przyrodniczej strony tego zjednoczenia innym, racjonalnie sterowanym metodom? Tutaj podnoszą się wszakże i z przeciwnej strony różne pytania: Czy można związek mężczyzny i kobiety określić jako proces tylko czysto biologiczny, a więc związek, w którym domniemana duchowa więź obojga byłaby również li tylko pułapką oszukującej ich przyrody, tak iż w gruncie rzeczy działaliby oni wcale nie jako osoby, lecz jako osobniki, jako indywidua gatunku? Czy też – wręcz przeciwnie – musi się stwierdzić: Poprzez miłość dwu osób i poprzez duchową wolność, z której ich miłość wypływa, dochodzi do głosu nowy wymiar rzeczywistości, której to rzeczywistości z kolei odpowiada to, że również i dziecko nie jest tylko i jedynie powtórzeniem niezmiennej informacji genetycznej, lecz jest osobą, w nowości i wolności swojego „ja”, stanowi po prostu nowe centrum w świecie? I czy nie jest ofiarą ślepoty ten, kto temu Nowemu przeczy, redukując jego Wszystko do czystej mechaniki, tyle że – aby móc to uczynić – musi przedtem wymyślić irracjonalny i okrutny mit podstępnej natury?
Kolejne pytanie, które czeka na odpowiedź, rodzi się z następującego stwierdzenia: jest rzeczą oczywistą, iż w laboratorium można dziś wyizolować ów biochemiczny proces i w laboratoryjny sposób łączyć informacje genetyczne. Nie można zatem związku pomiędzy biochemicznym procesem a duchowo-osobowym obcowaniem ludzi definiować w kategoriach tej konieczności, jaka właściwa jest dla sfery fizykalnej: tu daje się ten związek rozdzielić, tu da się postąpić – równie dobrze – inaczej! Pozostaje jednak nadal pytanie, czy nie istnieją innego rodzaju jeszcze konieczności, oprócz konieczności czysto przyrodniczej? Stąd, jeśli nawet to, co biologiczne, daje się technicznie oddzielić od tego, co osobowe, to czy nie istnieje – mimo to – nadal ich głębsza nierozłączalność, czy nie istnieje nadal wyższa konieczność ich łączenia? Czy w gruncie rzeczy nie dokonano tu już negacji samego człowieka, gdy uznano tylko konieczność praw przyrody za jedyną konieczność, a przekreślono tę, która stawia wolność człowieka wobec powinności? Innymi słowy: Jeśli jedynie „reprodukcję” traktuję jako coś, co realnie się liczy, wszystko zaś inne, co mieści się nadto w pojęciu „prokreacja”, uznaję li tylko za mętną, pozbawioną waloru naukowego gadaninę, to czy już przez to samo nie zaprzeczyłem, że człowiek jest człowiekiem? Tylko czy wówczas ma jeszcze jakikolwiek sens dyskusja kogokolwiek z kimkolwiek i jaki wówczas sens ma racjonalność laboratorium, a w końcu racjonalność samej nauki?
Dopiero w wyniku poczynionych dotąd uwag możemy precyzyjnie sformułować problem naszego dzisiejszego rozważania: Dzięki czemu powstanie nowego człowieka jest czymś więcej niż tylko „reprodukcją”? Czym jest owo „więcej”? Pytanie to – jak już podkreślono – nabrało szczególnej aktualności od momentu, gdy stało się możliwym „zreprodukować” człowieka w laboratorium, a więc poza kontekstem osobowego zjednoczenia cielesnego mężczyzny i kobiety. Istotnie, dziś można faktycznie odłączyć biologiczny proces od naturalno-osobowego wydarzenia, jakim jest jednoczenie się kobiety i mężczyzny. Tej to właśnie faktycznej rozłączalności staje naprzeciw – głoszona przez Kościół, jako biblijnie ugruntowana – etyczna nierozłączalność. W grę wchodzą – po obu stronach – fundamentalne wybory duchowe. Albowiem nawet działalność w naukowych laboratoriach nie wypływa z samych tylko mechanistycznych przesłanek, lecz jest owocem i wyrazem podstawowej orientacji w sposobie patrzenia na świat i na człowieka. Oto dlaczego warto dokonać najpierw podwójnego spojrzenia wstecz, zanim przystąpimy do uargumentowania własnego w tej sprawie stanowiska. Wejrzyjmy więc najpierw pokrótce w kulturową prehistorię idei sztucznej „reprodukcji” człowieka, potem zaś skierujmy uwagę w stronę biblijnego przekazu dotyczącego naszego problemu.
2. Dialog z historią
2.1. „Homunculus” w historii kultury
Pomysł „wyprodukowania” człowieka skrystalizował się po raz pierwszy w żydowskiej kabale wraz z ideą golema. U podstaw tej idei leży sformułowana w księdze Jezira (około 500 r. p. Chr.) myśl o stwórczej mocy liczb. Wedle tej idei poprzez uporządkowane recytowanie wszelkich możliwych stwórczych układów liter uda się w końcu stworzyć homunculusa, czyli golema, człowieczka. Już w XIII w. pojawia się w tym kontekście pomysł śmierci Boga: oto wreszcie wyprodukowany homunculus zrywa ze słowa EMETH (prawda) pierwszą literę aleph. Wynik jest taki, że na jego czole w miejsce napisu: „Bóg – Jahwe jest Prawdą”, pojawia się motto: „Bóg umarł”. Golem objaśnia następnie ten napis poprzez porównanie, które – streszczając – tak oto się kończy: „Gdy będziecie mogli jak Bóg stworzyć człowieka, wówczas się powie: Nie ma już innego Boga na świecie poza człowiekiem...” Stworzenie zostaje tu powiązane z siłą, potęgą. Potęga jest w ręku tych, którzy potrafią wyprodukować człowieka; tą samą potęgą detronizują oni Boga; nie jawi się On więcej w polu ich widzenia. Pozostaje oczywiście pytanie, czy ci nowi potentaci, którzy znaleźli klucz do języka stworzenia i teraz już sami mogą kombinować dowolnie materiałem budowlanym, pamiętają jeszcze o tym, iż mogą robić to, co robią, tylko dlatego, że już zastali liczby i litery, których znaczeniami nauczyli się posługiwać.
Najbardziej znana wersja idei „homunculusa” znajduje się w drugiej części Fausta J. W. Goethego. Właśnie Wagnerowi, spragnionemu wiedzy słudze wielkiego Doktora Fausta, udaje się w czasie jego nieobecności dokonać mistrzowskiego wyczynu. „Ojcem” tej nowej sztuki nie jest tu więc duch dociekający sensu rzeczy i szukający sensu całości, ale raczej pozytywista, który chce umieć i móc – jak można by krótko scharakteryzować Wagnera Osobliwe, pomimo to, człowieczek z probówki rozpoznaje natychmiast w Mefistofelesie swojego kuzyna: Goethe ustala w ten sposób wewnętrzne pokrewieństwo pomiędzy sztucznie wyprodukowanym światem pozytywizmu a duchem negacji. Oczywiście dla Wagnera i dla typu jego racjonalności moment ów jest chwilą najwyższego triumfu:

WAGNER
[...]
za chwilę coś wielkiego się stanie!
MEFISTOFELES
No, cóż takiego?
WAGNER
Robię człowieka.
MEFISTOFELES
Człowieka? Z kim? ach pewnie parkę miłą
zwabiłeś do tej nory – nie dojrzę z daleka.
WAGNER
Broń Boże! Przestarzałość! To się tak robiło!
Od dziś sposób płodzenia odmieni się cale;
za chwilę sam obaczysz, że ja się nie chwalę.
[...]
pożądanie, chęć owa, tak nam ongi bliska,
owo branie, dawanie – to przeszłość zamarła!
Ostawmy ją zwierzętom! Lecz człowiek przyszłości,
wielki – nie może powstać z cielesnej miłości.

A nieco dalej:
Przypadek? Zbyjmy śmiechem! Myśl się w wszystko wciela!
Myśl rozwagą poparta, kiedyś z swego wątku
wysnuje bez wątpienia nawet myśliciela.
[...]
Mówię ci świecie! – świat mnie słucha –
życie już nie jest tajnią mglistą.

Goethe uwydatnia w tych wierszach z całą wyrazistością dwie siły napędową w dążeniu do sztucznego wyprodukowania człowieka i chce przez to poddać krytyce pewien rodzaj wiedzy przyrodniczej, odrzucając go jako „wagnerowski”: na pierwszym miejscu bowiem stawia sobie on za cel zdarcie ze świata wszelkiej tajemnicy, zupełne przejrzenie świata i zredukowanie go do płaskiej, jednowymiarowej racjonalności, chcącej dowieść, że wszystko potrafi zrobić. Poza tym Goethe widzi tu jakby pogardę dla „natury” i jej tajemniczego wyższego rozumu, w imię racjonalności, która planuje i sprawdza się w celowych działaniach. Symbolem ograniczoności, błędu i podrzędności tego typu racjonalności i jej wytworów jest szkło: „homunculus” żyje w probówce, „invitro”:

Poznaj właściwość wszechrzeczy –
naturalnemu - mało jest wszechświata,
sztucznemu starczy taka szklana chata.

Goethe stawia prognozę, że to szkło – bariera sztuczności – musi się w końcu rozbić o rzeczywistość. Ponieważ homunculus zostaje sztucznie zabrany przez swego producenta (machera) samej naturze, wymknie mu się (i tak kiedyś) z jego rąk. Stoi on w ciągłym napięciu pomiędzy pełnym troski lękiem o chroniące go szkło („Nichtgleichwird's Glas und Flammekosten”) a niecierpliwą chęcią rozbicia go w nieustannym dążeniu do stania się rzeczywistym.
Sam Goethe widzi kres na swój sposób pojednawczo: homunculus wraca do wnętrza żywiołu, w hymn wszechświata, w jego stwórczą moc: do „Erosa, który wszystko zapoczątkował”. Płomień, w który się zamienia, to ogień cudu przemiany. Lecz jeśli Goethe i tu zastępuje wyrok pojednaniem, podobnie jak to uczyni u kresu drogi życia Fausta, to przecież rozbijanie się szkła pośród płomieni jest sądem nad roszczeniem zawartym w produkowaniu, które chce zastąpić miejsce stawania się i które musi się w końcu rozbić – po pełnej sprzeczności wędrówce – o „ogień” i „falę”.
Już niemal na progu urzeczywistnienia tych pomysłów Aldous Huxley w 1932 r. napisał swą negatywną utopię Nowy wspaniały świat (Brave New World). W jego całkowicie i w pełni naukowym świecie staje się oczywiste, że ludzie mogą być hodowani już tylko w laboratorium.
Człowiek wyemancypował się ostatecznie ze swej natury; nie chce być więcej istotą naturalną. Każdy będzie – według potrzeby – tworzony w laboratorium w zależności od funkcji, jaką będzie spełniał. Seksualność już od dawna nie ma nic wspólnego z przekazywaniem życia; samo przypomnienie, iż niegdyś tak było, jest niemal obrazą dla zaplanowanego człowieka. Zamiast tego seksualność staje się środkiem oszołomienia, dzięki któremu życie jest znośniejsze, staje się suigeneris pozytywistyczną barierą, która chroni świadomość człowieka oszczędzając mu niepokojących pytań dotyczących istoty bytu. Stąd seksualność nie powinna mieć również nic wspólnego z więziami osobowymi, z wiernością i miłością – to wprowadziłoby człowieka z powrotem w dawne kręgi jego osobowej egzystencji. W tym świecie nie ma też już bólu, żadnych trosk, jest tylko racjonalność i oszołomienie: wszystko dla wszystkich jest z góry zaplanowane. Powstaje jednak pytanie: kto jest podmiotem tak programowanej racjonalności? Jest nim „Światowa Rada Nadzorcza”, a więc racjonalność na rozkaz, czyli racjonalność, która sama obnaża swą bezdenną nierozumność.
Huxley pisał swą książkę, jak to sam w 1949 r. wyznał, jako sceptyk-esteta, który chciał umiejscowić człowieka pomiędzy alternatywami: obłędem i bezmyślnością, naukową utopią i barbarzyńskim zabobonem”. Dopiero w przedmowie z roku 1949, a potem raz jeszcze w książce Pożegnanie z pięknym nowym światem z 1958 r., zaznaczył wyraźnie, że jego dzieło powinno być rozumiane jako głos w sprawie wolności – jako wezwanie skierowane do ludzi, aby pomiędzy obłędem i bezmyślnością szukali wąskiej przestrzeni życia w wolności”. Huxley jest – rzecz zrozumiała – bardziej precyzyjny i przekonywający w swej krytyce niż w propozycjach pozytywnych, które rozwinął w sposób raczej ogólnikowy. Jedno wszakże pokazuje całkiem jasno: świat racjonalnego planowania, świat naukowego sterowania „reprodukcją” człowieka, nie jest światem wolności. Przeciwnie, właśnie fakt, że zaistnienie człowieka redukuje się do reprodukcji, jest wyrazem negacji osobowej wolności: reprodukcja jest przecież montażem konieczności; jej świat jest tą rzeczywistością, którą opisuje kabała – kombinacją liter i liczb: kto zna jej kod, ten ma moc nad wszechświatem. Czy jest to tylko przypadek, że nikt dotąd nie przedstawił poetyckiej wizji przyszłości, w której człowiek byłby produkowany w probówce, „invitro”? A może już w samym pomyśle takiego świata zawiera się zaprzeczenie i ostateczne wyeliminowanie tego wymiaru człowieka, który poezja wydobywa na światło dzienne?


2.2. Pochodzenie człowieka w świetle Biblii
Po przeglądzie najbardziej znanych historycznych ujęć ideologii reprodukcji zwróćmy się teraz do dzieła, które jest rozstrzygającym źródłem dla idei prokreacji człowieka: do Biblii. Jest zrozumiałe, że także i tutaj nie może być mowy o wyczerpującej analizie; chodzi tylko o pierwsze niejako spojrzenie na niektóre charakterystyczne wypowiedzi zawarte w Biblii, a dotyczące naszego tematu. Możemy się tu ograniczyć w zasadzie do pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju, w których biblijny obraz człowieka i stworzenia postawiony jest w sposób zasadniczy. Pierwszy istotny punkt został precyzyjnie ujęty w homiliach św. Grzegorza z Nyssy na temat Księgi Rodzaju: „Ale człowiek, w jaki sposób został on uczyniony? Bóg nie powiedział: niech stanie się człowiek! [...] stworzenie człowieka jest czymś wyższym niż stworzenie wszystkiego innego. «Bóg wziął [...]». On chce uformować nasze ciało własnymi rękami”. Musimy wciąż powracać do tego tekstu, skoro mamy mówić nie tylko o pierwszym człowieku, lecz o każdym człowieku; okazuje się, że Biblia mówi o pierwszym człowieku to, co odnosi się według jej przekonania do każdego człowieka. Obrazowi rąk Boga. które kształtują człowieka z ziemi, odpowiada w młodszym przekazie o stworzeniu, w tak zwanym źródle Kapłańskim, następująca wypowiedź: „Uczyńmy człowieka na obraz i podobieństwo nasze” (Rdz l, 26). W obu przypadkach chodzi o to, aby przedstawić człowieka w specyficzny sposób jako stworzenie Boże; w obu też idzie o to, aby przedstawić go nie tylko jako egzemplarz klasy istot żywych, lecz jako kogoś, kto każdorazowo jest kimś nowym, w kim dokonuje się coś więcej niż tylko reprodukcja: to nowy początek, początek, który przekracza wszystkie kombinacje zawartego w nim materiału informacyjnego, który coś innego jeszcze, owszem, Kogoś innego jeszcze zakłada i w ten sposób kieruje myśl ku „Bogu”. Jeszcze ważniejszą jest rzeczą, że tylko przy akcie stworzenia człowieka zostaje powiedziane – „jako mężczyznę i kobietę stworzył ich”. Inaczej niż przy stworzeniu zwierząt i roślin, gdzie wydane zostaje proste polecenie rozmnażania się, tutaj zostaje płodność wyraźnie związana z byciem mężczyzną i byciem kobietą. Akcent położony na akt stwórczy Boga nie czyni zbędną ludzkiej więzi, przeciwnie, podnosi jej rangę: właśnie dlatego, że działa tu wprost sam Bóg. „transport” chromosomów nie może być realizowany w sposób dowolny – jego droga musi być godna interwencji stwórczej. Ta godna droga może być wedle Biblii tylko ta jedna: takie jednoczenie się mężczyzny i kobiety, przez które „stają się jednym ciałem”.
W ten sposób dotknęliśmy dwóch istotnych określeń właściwych językowi biblijnemu, które muszą być jeszcze bliżej przemyślane. Opis raju kończy się słowami, które brzmią jak powiedzenie prorockie o istocie przeznaczenia człowieka: „Dlatego opuści mężczyzna ojca i matkę i połączy się ze swoją żoną i staną się jednym ciałem” (Rdz 2, 24). Co to znaczy: „staną się jednym ciałem”? Spierano się na ten temat wiele; jedni mówią, że chodzi o obcowanie cielesne, inni, że mowa jest o dziecku, w którym obydwoje stapiają się w jedno ciało. Trudno tu o całkowitą pewność, ale F. J. Delitsch jest chyba najbliższy prawdy, kiedy mówi, że chodzi tu o wyrażenie „duchowej jedności, o obejmującą wszystko osobową wspólnotę”. W każdym razie owo najgłębsze stawanie się jednym mężczyzny i kobiety jest tu widziane jako powołanie człowieka i jako miejsce, w którym wypełnia się stwórcze zadanie przekazane człowiekowi, ponieważ odpowiada ono – przy zachowaniu pełnej wolności – wezwaniu jego własnej istoty.
Ten sam kierunek myślenia wyznacza nam inne słowo, które spotkaliśmy już wcześniej: wspólnota cielesna mężczyzny i kobiety jest określona w Starym Testamencie słowem „poznanie”. „Adam poznał swoją żonę Ewę” oznacza na początku historii przekazanie życia ludzkiego (Rdz 4, 1). Nie byłoby zapewne rzeczą słuszną próbować włożyć zbyt wiele filozofii w ten słowny zwrot. W pierwszym rzędzie chodzi tutaj, jak słusznie powiedział G. von Rad, po prostu o „czystość języka”, który pragnie zachować respekt dla tajemnicy tego, co najgłębsze we wzajemnym odniesieniu ludzi. Ważne jest następnie, że hebrajski termin „jāda” oznacza poznanie w sensie doświadczenia, zaufania. Cl. Westermann idzie krok dalej stwierdzając, że „jāda” oznacza „nie tyle poznać i wiedzieć w sensie poznania przedmiotowego jako «coś znać» lub «coś wiedzieć», ile raczej poznać w spotkaniu”. Użycie tego terminu do opisu aktu płciowego ma wedle tego autora wskazywać, „że tutaj cielesny stosunek mężczyzny i kobiety nie jest w pierwszym rzędzie czymś fizjologicznym, lecz czymś osobowym”. Tak oto raz jeszcze ujawnia się tu nierozdzielność wszystkich wymiarów ludzkiego bytu, które właśnie w ich wzajemnym przenikaniu stanowią o swoistości tej istoty, jaką jest człowiek; to właśnie ta swoistość zostaje zagubiona wszędzie tam, gdzie izoluje się poszczególne jej elementy.
Jak jednak wyobraża sobie Biblia konkretnie stawanie się człowieka? Chciałbym wskazać na trzy tylko miejsca, które dają na to zupełnie wyraźną odpowiedź. „Twoje ręce mnie uczyniły i ukształtowały” - zwraca się modlący do swojego Boga (Ps 119, 73). „Tyś bowiem nerki moje ukształtował, Ty utkałeś mnie w łonie mej matki [...] nie tajna ci moja istota, kiedy w ukryciu nabierałem kształtów, gdym w głębi ziemi się splatał” (Ps 139, 13. 15). „Twe dłonie kształt mi nadały (...) Wspomnij żeś z gliny mnie ulepił [...] Czy mnie nie zlałeś jak mleko, czy jak serowi twardnąć nie dałeś?" (Hi 10, 8-10). W tych tekstach staje się widoczne coś bardzo ważnego. Po pierwsze autorzy Biblii wiedzą bardzo dobrze, że człowiek zostaje „utkany” w łonie matki, że on tam „twardnieje jak ser”. Lecz tono matki jest zarazem utożsamiane z głębokościami ziemi, dzięki czemu każdy modlący się słowami Biblii może powiedzieć o sobie: Twoje ręce mnie utworzyły, uformowałeś mnie jak glinę. Obraz, który przedstawia stworzenie Adama, dotyczy w ten sam sposób każdego człowieka. Każdy człowiek jest Adamem – nowym początkiem. Adam to każdy człowiek! Wydarzenie fizjologiczne to więcej niż wydarzenie fizjologiczne. Każdy człowiek z osobna to coś więcej niż tylko nowa kombinacja informacji. Powstanie człowieka to stworzenie. Cud stworzenia na tym właśnie polega, że wydarza się ono nie obok, lecz wewnątrz procesów żyjącego bytu, że dokonuje się wewnątrz jego „niezmiennej reprodukcji”.
Dołączmy jeszcze ostatnie, bardzo zagadkowe słowo, które uzupełnia ten obraz. Podczas zrodzenia pierwszego w ogóle człowieka. Ewa – wedle przekazu Biblii – wybuchła okrzykiem radości: „Uzyskałam mężczyznę od Pana” (Rdz 4, l ). Osobliwe i bardzo dyskutowane jest tu to słowo „uzyskałam”, ale też dla istotnie ważnych powodów trzeba powiedzieć, że jest ono osobliwe, wszak musi wyrazić zupełnie jedyny w swoim rodzaju stan rzeczy. Słowo to znaczy – analogicznie do innych antycznych języków Wschodu – „stworzenie poprzez płodzenie, rodzenie”. Innymi słowy: okrzyk radości wyraża całą dumę, całe szczęście kobiety, która stała się matką, lecz wyraża też świadomość, że każde ludzkie płodzenie i rodzenie dokonuje się przy zupełnie szczególnym „udziale” Boga, że jest samoprzekroczeniem człowieka, w którym daje on więcej, niż ma i jest: poprzez to, co ludzkie w płodzeniu i rodzeniu, dokonuje się stworzenie.

3. Wyjątkowość pochodzenia człowieka
Aktualność biblijnych wypowiedzi jest oczywista. Ale człowiekowi współczesnemu, dla którego pozytywistyczne zawężenie horyzontu myślenia wydaje się dziś niemal obowiązkiem intelektualnej uczciwości, narzuca się zapewne pytanie: Czy trzeba tu dla tych wszystkich spraw aż Boga przywoływać? Czy nie jest to mitologizacja, która niczego nie wyjaśnia, za to umieszcza wolność człowieka w obliczu dyktatu danych natury? Czy natura nie zostaje w ten sposób tabuizowana, duch zaś – odwrotnie – naturalizowany, skoro pole manewru jego wolności chce się tu poddać wymaganiom porządku natury, jako wyrazowi rzekomej woli Bożej?
Podejmując tego rodzaju dysputę musimy sobie z jednego jasno zdać sprawę: to, co się orzeka o Bogu i człowieku jako osobie, jako nowym początku, nie może być w tej samej formie wprowadzone w ramy pozytywnie sprawdzalnej wiedzy, jak np. to, co można stwierdzić za pomocą aparatury w kwestii mechanizmu reprodukcji. Wypowiedzi o Bogu i o człowieku chcą wszak na to właśnie zwrócić uwagę, że człowiek samemu sobie zaprzecza, czyli neguje bezsporną rzeczywistość, jeżeli odrzuca możliwość wyjścia w swym myśleniu poza laboratorium. Tak zatem „dowieść” prawomocności syntezy biblijnej można najlepiej ujawniając aporie jej zaprzeczenia. Goethe przewidział, że szklany świat „homunculusa”, czyli człowieka, który siebie zredukował do reprodukcji, sam się kiedyś nieuchronnie rozbije o rzeczywistość. W ekologicznym kryzysie świata współczesnego słyszy się już chyba coś z brzęku tłuczonego szkła. Jeszcze K. Marks mógł pełen entuzjazmu proklamować walkę człowieka z naturą w celu jej ujarzmienia. „Walka z naturą” i „wyzwolenie człowieka” były dla niego wręcz synonimami. Dzisiaj zaczynamy przeżywać lęk na myśl o takim wyzwoleniu. Użycie natury prowadzi do jej zużycia, a wyobrażenie, że dopiero techniczny rozum doprowadzi do racjonalnego urządzenia nieracjonalnej rzeczywistości, już od dawna uchodzi za mit fantastów. Wewnętrzny rozum stworzenia jest większy od rozumu człowieka techniki, rozumu, który na dodatek jako czysty rozum wcale w rzeczywistości nie istnieje, istnieje raczej jako wyraz interesów grupy z całą krótkowzrocznością stronniczo zaprogramowanych przez nią celów, krótkowzrocznością, która za dzisiejszy zysk już jutro zapłaci życiem.
W ten sposób dochodzimy do najgłębszych warstw aporii. Pogląd, że ethos przychodzący ku nam z wnętrza natury rzeczywistości jest tylko mitem, prowadzi zaraz do zastąpienia idei wolności montowaniem układu konieczności, co przecież oznacza definitywne zaprzeczenie wszelkiej wolności. Redukcja rzeczywistości związana z tym poglądem oznacza więc w efekcie, owszem, na pierwszym miejscu, negację człowieka jako człowieka. Tak oto rośnie niebezpieczeństwo, iż pękające szkło probówki zabije nie tylko własnego mieszkańca, lecz uderzy w ogóle w człowieka, że jego także zniszczy. Związek logiczny między jednym i drugim jest nieunikniony. Może się zrazu wydać czymś niewinnym oddzielenie aktu jednoczenia się mężczyzny z kobietą od rzekomego tabu natury w imię walki z mitem jej ubóstwienia. Może się dalej wydać postępem wyizolowanie biologicznej strony tego aktu i powierzenie jej ekspertom z laboratorium. Potem będzie sprawą już tylko logiki uznać, że poczęcie człowieka to nic więcej jak tylko reprodukcja. Potem musi się już po prostu przyjąć – mocą tej samej logiki, że wszystko, co wykracza poza reprodukcję, to nic innego, jak tylko mityczna iluzja; uwolniony od mitu człowiek będzie już tylko kombinacją informacji, przy czym – sterując ewolucją – będzie sobie mógł dowolnie wynajdywać wciąż nowe kombinacje. Tak oto wolność człowieka raz uwolniona wraz z wolnością badań od ethosu – już w samym swym założeniu niesie zaprzeczenie wolności. To, co pozostaje, to moc „Światowej Rady Nadzorczej”, techniczna racjonalność; ona stoi w służbie tego tylko, co konieczne, czego przypadkowość kombinacji chce zaraz zastąpić logiką programowania. Huxley ma w tym punkcie absolutną rację. Ta racjonalność i jej wolność to sprzeczność sama w sobie, to absurdalne zuchwalstwo.
Aporią dla logiki reprodukcji jest człowiek. O niego rozbija się szkło i ukazuje, że jest skorupą tego, co sztuczne. „Natura”, której respektowania przy przekazywaniu życia człowieka domaga się Kościół, nie jest tylko bezprawnie „zsakralizowanym” biologicznym lub fizjologicznym faktem: ta „natura” to raczej godność samej osoby, lub trzech osób, które tu wchodzą w grę. Godność ta objawia się także w cielesności, do niej przeto musi się także odnosić owa logika daru z siebie, która została wpisana w stworzenie i w serce człowieka, jak to wspaniale wyraził św. Tomasz z Akwinu: „Miłość jest ze swej natury pra-darem, z którego pochodzą wszystkie inne dary”. Tego rodzaju rozważania uwidaczniają, jak stwórczy akt Boga może głęboko wejść w to, co z pozoru zdaje się być tylko fizjologicznym, kierowanym przez prawa przyrody procesem: proces kierowany przez prawa natury unoszony jest i staje się możliwy mocą osobowego aktu miłości, poprzez który ludzie dają sobie nie mniej, lecz samych siebie nawzajem. To właśnie wydarzenie daru staje się miejscem, w którym uaktywnia się dar Boga, miejscem, w którym Jego stwórcza miłość staje się widoczna w postaci nowego początku.
Alternatywa, wobec której stanęliśmy dziś, daje się teraz ująć bardzo precyzyjnie: można uznać za jedynie rzeczywiste albo tylko to, co mechaniczne, co zdeterminowane prawami przyrody, wszystko zaś to, co osobowe – jak miłość, dar z siebie – potraktować wyłącznie jako piękny pozór, psychologicznie użyteczny, lecz w końcu nierealny i nieważny. Dla tego stanowiska widzę jedno tylko określenie: negacja człowieka. Kto podda się tej logice, dla niego stanie się oczywiście również idea Boga mitycznym gadaniem bez żadnej treści realnej. Pojawia się jednak inna możliwość ukazująca drogę dokładnie odwrotna: można uznać to, co osobowe, za właściwą, owszem, silniejszą i wyższą formę rzeczywistości, formę, która innych form – w tym tego, co biologiczne i mechaniczne – nie zamienia w pozór, przeciwnie, przyjmuje je w siebie i wprowadza w nie przez to zupełnie nowy wymiar. Wówczas nie tylko pojęcie Boga zachowuje swój sens i doniosłość, wówczas także pojęcie natury ujawnia się w nowym świetle, gdyż nie jest ona wtedy li tylko układem liter i liczb, lecz przeciwnie, niesie w sobie przesłanie moralne, które ją wyprzedza i które zwraca się ku człowiekowi, aby w nim znaleźć przyjęcie. Leży w samej naturze rzeczy, że sprawy słuszności jednego z dwojga wymienionych fundamentalnych rozstrzygnięć w laboratorium rozstrzygnąć niepodobna. O samozaprzeczeniu człowieka rozstrzygnąć może tylko człowiek sam decydując: czy wybrać samego siebie, czy też się przekreślić.
Czy trzeba jeszcze bronić tej wizji rzeczywistości przeciwko zarzutowi, że jest ona sprzeczna z duchem nauki i postępu? Myślę, że stało się dostatecznie jasne, iż koncepcja człowieka, która jego zaistnienia nie pozwala zredukować do reprodukcji, lecz widzi je jako prokreację, w żaden sposób nie zaprzecza ani nie uszczupla jakiegokolwiek wymiaru rzeczywistości. Proklamacja prymatu osoby jest zarazem proklamacją wolności, albowiem tylko i wyłącznie wtedy, gdy istnieje osoba i gdy ona właśnie stanowi centrum skupiające w sobie całą rzeczywistość człowieka, istnieje też w ogóle wolność. Wykluczenie człowieka, wykluczenie ethosu nie pomnaża wolności, lecz wyrywa ją z jej własnych korzeni. Dlatego też pojęcie Boga nie staje w opozycji do ludzkiej wolności, lecz stanowi jej warunek i fundament. Przestajemy właściwie mówić o człowieku w należny mu sposób, o jego godności, o jego prawach, gdy mowę o Bogu skażemy – jako nienaukową – na wygnanie z obrębu rzetelnego myślenia, przenosząc ją w sferę czegoś, co jedynie subiektywne, choć może budujące. Mowa o Bogu należy do mowy o człowieku, stąd należy ona także do posłannictwa uniwersytetu. Jest ona w szczególności prawem i obowiązkiem katolickiego uniwersytetu. To wcale nie przypadek, że fenomen uniwersytetu ukształtował się tam właśnie, gdzie co dnia rozbrzmiewa zdanie: „na początku był Logos” – a więc Sens, Rozum, wypełnione rozumnością Słowo. Logos zrodził logos i stworzył dla niego przestrzeń. Jedynie przy założeniu pierwotnej, wewnętrznej rozumności świata, jego zakorzenienia w Rozumie, mógł w ogóle ludzki rozum postawić pytanie o Rozum świata w jego całości i w poszczególnych jego aspektach. Gdy jednak racjonalność tę dostrzega się tylko w pewnych wymiarach świata, neguje się ją zaś jako podstawę jego całości, wówczas i universitas rozpada się zmieniając się w bezładny konglomerat poszczególnych dyscyplin. Lecz stąd płynie zaraz fałszywy i zgubny dla całości ludzkiego życia i działania wniosek, że rozum obowiązuje tylko w niektórych rejonach naszej egzystencji, rzeczywistość natomiast jako całość jest irracjonalna. Skutki tego stają się widoczne. Toteż jest to z gruntu fałszywa aporia, gdy w imię wolności i postępu obwieścić się pragnie zasadę skuteczności, sukcesu czy technicznej wykonalności jako jedyną normę nauki i w jej imię rozprawić z rzekomym „tabuizowaniem” natury. Miejsce owej chybionej alternatywy musi więc zająć nową syntezą nauki i mądrości, w której pytanie o część nie przesłoni widzenia całości, zaś troska o całość nie pomniejszy zatroskania o to, co jest tylko jej częścią.
Ta nowa synteza jest wielkim wyzwaniem duchowym, wobec którego dzisiaj stoimy. To tu rozstrzygnie się, czy ludzkość będzie miała przyszłość, przyszłość godną człowieka, czy też zdążać będzie w stronę chaosu i samozniszczenia człowieka i stworzenia.
tłum. ks. Tadeusz Styczeń SDS

wtorek, 2 października 2012

Wiara - moje lektury "Gość Niedzielny z 30.09.2012r.

Dziś wybrane fragmenty nt wiary, jak jej bronić.

BMW, tym razem to nie marka prestiżowego auta a anagram ewangelizacji Krakowa: "Bliżej, Mocniej, Więcej". (s.4.)
"Jan Paweł II powtarzał, że wiara której się nie przekazuje, degeneruje się" - przypomina bp Grzegorz Ryś. 17 czerwca przewodniczący Zespołu ds Nowej Ewangelizacji KEP odprawił uroczystą Mszę św w bazylice Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Modlił się ... w intencji ewangelizacji Grodu Kraka. ... padało często pytanie (ze strony
odpowiedzialnych za ewangelizację Krakowa), czy już jesteśmy dość mocni, przygotowani, gotowi, żeby to dzieło podjąć - opowiadał bp Ryś, - dziś wiemy, że to nie jest dobre pytanie! Nie jest ważne, czy jesteśmy dość mocni! Pytanie najważniejsze brzmi inaczej, czy jesteśmy w wystarczającym stopniu mali. Bóg posługuje się tym co najmniejsze. ... Nie należy pytać się, kto z nas jest największy i jak się to uda. Uda się, jeśli będziemy się robić coraz mniejsi, bo wtedy Bóg może więcej działać. - Bóg posłuży się tym co mamy.

(s.5) Papież Benedykt XVI
... logika Boga jest zawsze inna od naszej. Z tego powodu naśladowanie Pana wymaga od człowieka głębokiego nawrócenia, zmiany sposobu myślenia i życia, wymaga otwarcia serca na słuchanie, aby pozwolić się oświecić i wewnętrznie przemienić. Kluczowym punktem w którym człowiek różni się od Boga, jest pycha, w Bogu nie ma pychy, ponieważ On jest, aby kochać i dawać życie; w nas, ludziach, natomiast pycha jest wewnętrznie zakorzeniona i wymaga nieustannej czujności i oczyszczenia. My, którzy jesteśmy maluczcy, pragniemy wydawać się wielkimi, być pierwszymi, podczas gdy Bóg nie obawia się uniżyć i stać się ostatnim. (Anioł Pański 23.09)

Nuncjusz ma głos,(s. 6) wybór fragmentów z przemówienia abp Celestyno Migliore:
"...dziś potrzeba bardziej niż kiedykolwiek chrześcijan, którzy wierzą w Chrystusa; potrzeba ich bardziej, niż osób, które na wszelkie sposoby wychwalają chrześcijaństwo
i bronią chrześcijańskiej kultury i moralności, choć to oczywiście też jest ważne. Aby mieć takich właśnie chrześcijan, musimy formować kapłanów nie tylko na „obrońców” chrześcijaństwa, ale przede wszystkim na ludzi, którzy jako pierwsi wierzą w Chrystusa"...
"...cywilizacja chrześcijańskiej Europy została zbudowana przez ludzi, których celem wcale nie było budowanie „cywilizacji chrześcijańskiej”, lecz raczej zbudowali ją ludzie, którzy po prostu chcieli głęboko wierzyć w Chrystusa i zachowywać się w sposób spójny z tą wiarą..."
Cytując Benedykta XVI ogłaszającego Rok Wiary
"Nie jest jego zamiarem ugruntowanie wiary i życia chrześcijańskiego jako antidotum na zło dzisiejszych czasów, utożsamiane przede wszystkim z: nihilizmem, relatywizmem, liberalizmem, sekularyzacją. Bycie chrześcijaninem oznacza pozostawanie w relacji z osobą, z Chrystusem. Tej Osoby nie można potraktować jako „narzędzia” do zmiany sensu i orientacji kultury współczesnego świata"...

ks. Tomasz Jaklewicz
Potrzebujemy nowej apologii wiary katolickiej, czyli spokojnej, inteligentnej, przekonującej obrony wiary przed dzisiejszymi zarzutami. Taka „amunicja” jest potrzebna na duszpasterskim froncie.
(s.24-26)
... słabość katechetycznych materiałów ma głębsze źródło. To w jakiejś mierze skutek odejścia Kościoła od apologetyki, czyli nauki o obronie wiary przed zarzutami stawianymi jej przez ateistów, deistów lub ludzi negujących potrzebę Kościoła. Rok Wiary jest dobrym momentem, aby upomnieć się o nową apologetykę, czyli wypracowanie przekonujących odpowiedzi na argumenty tych, którzy podważają dziś katolicką wiarę...
W Pierwszym Liście św. Piotra czytamy: „Bądźcie zawsze gotowi do obrony (pros apologian) wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia (gr. logou, dosłownie „słowa”) tej nadziei, która w was jest” (3,15). Autor dodaje, że należy to czynić z delikatnością, respektem i czystym sumieniem (3,16). To klasyczny tekst biblijny, który zwraca uwagę, że wiara potrzebuje obrony i uzasadnienia, zwłaszcza gdy jest kwestionowana. Apologia to właśnie mowa obrończa, odpowiedź na zarzuty, zestaw rozumnych argumentów, które usprawiedliwiają określoną postawę czy wybór....
Pierwszą autoapologię przeprowadził sam Jezus. Wobec własnego narodu uzasadniał swoją mesjańską godność Syna Bożego i posłannictwo. Nastawienie apologetyczne towarzyszyło także autorom Ewangelii i innych pism Nowego Testamentu. ...
św. Łukasz: Chce on „zbadać wszystko po kolei” i przekonać adresata o „całkowitej pewności nauk”. Wiara chrześcijańska ma racjonalną podstawę, nie jest oparta na mitach, ale na faktach związanych z Jezusem Chrystusem. ...
Apologetami kierowała dwojaka troska: zależało im na obronie chrześcijaństwa, a z drugiej strony kierowali się intencją misyjną, chcieli przedstawić treści wiary w języku i kategoriach myślowych zrozumiałych dla ludzi swojej epoki. ...
Ciekawy wkład do apologetyki katolickiej wniósł
Blaise Pascal (1623–1662). Ten wielki matematyk i fizyk zakwestionował przydatność czysto racjonalnych argumentów na rzecz wiary i zwrócił uwagę na tzw. racje serca. Pascal pracował nad wielkim dziełem – „Apologią religii chrześcijańskiej”. Śmierć przerwała jego prace. Zostały tylko zapiski, intuicje, okruchy, które poskładano w „Myśli”, jedno z najbardziej wpływowych dzieł teologicznych wszech czasów. Pascal podkreślał, że problem Boga dotyczy każdego człowieka. Nikt nie może się uchylić od wyboru. Każdy musi poddać się Wielkiemu Zakładowi: albo obstawia Boga, albo nie. Ryzyko jest zawsze, choć – jak wykazywał Pascal – obstawiając ateizm, ryzykujesz znacznie bardziej, niż wybierając wiarę. ...
Na fali odnowy związanej z Soborem Watykańskim II modna stała się krytyka apologetyki jako nauki anachronicznej, konfrontacyjnej, defensywnej. Kościół nie może widzieć wszędzie wrogów, powiadano. Musi rozmawiać ze światem, patrzeć pozytywnie, nie powinien się bronić, ale dialogować. Dokonało się więc przekształcenie apologetyki w teologię fundamentalną, która miała być pozytywnym, niepolemicznym wykładem dawnych treści apologetycznych. ...
Oczywiście, że miłość i dialog są czymś ważnym, ba, najważniejszym w chrześcijaństwie, ale nigdy nie kosztem prawdy. ...
Teologia posoborowa bywała momentami bardziej krytyczna wobec Kościoła niż świata. Niektórzy reprezentanci „postępowej” teologii ulegli złudzeniu, że dzisiejszy świat to „raj na ziemi” i można głosić w nim Ewangelię bez napięć czy konfliktów. Dobra Nowina nie jest tylko leczeniem świata, ale także egzorcyzmowaniem. Ewangelia to również walka z mocami ciemności. To jest ogień, który pali. Sól, która momentami piecze. ...
Jan Paweł II w przesłaniu do teologów fundamentalnych z 2001 r. stwierdził: „Podejmując pozytywny wysiłek, nie można jednak zapominać o apologetyce. (…) Również chrześcijanin początku trzeciego tysiąclecia oczekuje z jednej strony przekonujących uzasadnień wiary dla samego siebie – ad intra, aby mógł budować na nich pewność własnej tożsamości religijnej, z drugiej zaś przepełnionych duchem dialogu i apostolstwa argumentów niezbędnych do jej obrony ad extra”. ...
kard. William Levada w wywiadzie dla GN stwierdził: „Katolicy, także ci piastujący wysokie stanowiska w społeczeństwie, wykazują się pewną nieśmiałością, gdy zapytamy ich o to, czym jest ich wiara, jaka jest jej wartość we współczesnym świecie. Właśnie dlatego sądzę, że potrzebujemy nowego przyjrzenia się apologetyce. Jesteśmy dziś w nowej sytuacji, pojawiają się nowe pytania, na które trzeba odpowiadać, i wierni muszą być na to przygotowani. W tym sensie uważam, że potrzebujemy nowej apologetyki”. ...
... potrzeba nowej apologetyki podanej w popularnej formie, w języku zrozumiałym dla czytelnika gazet. Wiara bywa dziś kwestionowana i ośmieszana. Neopogańska kultura z szyderczym uśmiechem szerzy mnóstwo fałszywych informacji o historii Kościoła.
Pojawiło się zjawisko tzw. nowego ateizmu, który usilnie pracuje nad pełnym „wyzwoleniem” ludzi od wpływów religii (R. Dawkins, C. Hitchens i inni). Z tego typu postawami nie zawsze możliwy jest dialog. Trzeba nazywać po imieniu zło, demaskować diabelskie sztuczki, którymi nafaszerowany jest świat popkultury, i zarazem przekonująco proponować Chrystusa. To zadania nowej apologetyki. Znakomitym przykładem takiej błyskotliwej, „zdroworozsądkowej”, zadziornej i pełnej humoru apologetyki było pisarstwo G.K. Chestertona czy bardziej melancholijnego C.S. Lewisa ...
Przykładem nowej apologetyki są książki Vittoria Messoriego, włoskiego dziennikarza, byłego libertyna i antyklerykała, który po nawróceniu cały swój talent wykorzystuje w jednym celu – w przekonywaniu do wiary. Jego pierwsza religijna książka „Opinie o Jezusie” odniosła światowy sukces, sprzedano ponad pół miliona jej egzemplarzy. Messori w wywiadzie rzece („Dlaczego wierzę?”) tak formułuje swoje
credo: „Nieustraszona obrona i nieustanne proponowanie dowodów na to, by wierzyć. W sposób spokojny, a przez to właśnie nieustępliwy, w oparciu o dane, wiadomości, rozumowanie, a nie sentymentalne wezwania albo błyskotliwe retoryczne dyskursy, lub, co gorsza, inwektywy i narzekania na podłość czasów”. ...