środa, 12 grudnia 2012

Nieświęte święta

Dostałem od kolegi list nt znajomości realiów kim jest św. Mikołaj

Dialog z ministrantem:


- Jaka jutro data?

- 6 grudnia

- Jaki to bedzie dzien?

- Czwartek

- Co jutro wspominamy?

Zażenowanie, ministrant nie wie.

- Jutro jest dzien św. Mikolaja.

- Wcale nie, jutro sa mikolajki.


Jako komentarz kolega dołączyl felieton nt wspólczesnej percepcji św. Mikołaja:

Nieświęte święta



Kultura, Gazeta.pl, Konrad Godlewski 22-12-2004.

Boże Narodzenie to najważniejsze święto zglobalizowanego świata. Grubawy Coca-Claus w krótkim czerwonym kubraku już od lat 30. ubiegłego stulecia wypiera Świętego Mikołaja. Teraz dzieje się to w Polsce.

Jeżeli globalizacja ma swoje święto, to jest nim – czy nam się to podoba, czy nie – Boże Narodzenie. Dzwoneczki, choinki, renifery i promocje w sklepach, bożonarodzeniowe reklamy, piosenki oraz filmy (np. „Ekspres Polarny”) coraz większej liczbie mieszkańców Ziemi przypominają, że zbliżają się święta. Przebierańcy w czerwonych płaszczach pojawiają się już nawet w Pekinie czy Tokio, gdzie chrześcijanie stanowią egzotyczną mniejszość. Takie zglobalizowane Boże Narodzenie nie jest już świętem religijnym.

JAK COCA-COLA PRZEBRAŁA MIKOŁAJA

Zwyczaj dawania prezentów narodził się w Europie u schyłku średniowiecza dzięki legendzie św. Mikołaja, biskupa Mirry z IV wieku n.e. Jako Sinterklaas, czyli bohater ludowej legendy przywiezionej przez Holendrów, św. Mikołaj urzekł mieszkańców Nowego Świata i został Santa Clausem. W 1809 roku Washington Irving opisywał w powieści „Historia Nowego Jorku” latającego na pegazie staruszka, który zakrada się do domów przez kominy, żeby zostawiać prezenty dla dzieci.

Pegaza z czasem zastąpiły sanie i ósemka reniferów, a popkulturowa ikona Mikołaja nabrała kształtu w latach 20. XX wieku, gdy amerykańska gospodarka przeżywała boom. To wtedy święta Bożego Narodzenia wpisały się na stałe do handlowego kalendarza – dzięki zwyczajowi kupowania prezentów grudzień stawał się miesiącem największych obrotów.

Ostateczny szlif pop-Mikołajowi nadał producent leczniczego – rzekomo – specyfiku dla dorosłych, coca-coli.

Odnotowawszy spadek zysków, firma stwierdziła, że preparat należy reklamować jako lek dla całej rodziny. Najskuteczniej wyraził tę ideę grafik Haddon Sundblom, rysując w 1931 roku jowialnego Santa Clausa z podarkiem w dłoni – butelką napoju. To Sundblom utrwalił jego wizerunek bez oznak biskupiej godności, z długą brodą, opasłym brzuchem i ludzką posturą (wcześniej Mikołaj bywał karłem). Takiego „Coca-Clausa” Sundblom rysował przez następne 30 lat, a ikona powielana przez miliony reklam i butelek utrwaliła się w niezliczonych filmach, serialach i komiksach. Dzięki nim podbija glob.

Coca-Claus zaczął wypierać dotychczasowe wyobrażenia świętego także w Polsce. Uzbrojony w pastorał św. Mikołaj dał za czasów PRL skuteczny odpór Dziadkowi Mrozowi z ZSRR, ale dziś coraz widoczniej przegrywa pojedynek z krzyczącym „Ho, ho, ho!” super-Mikołajem, którego bezkrytycznie przejęła rodzima reklama.

Dzięki niej niedługo uznamy pewnie za swoich także przyjaciół globalnego Mikołaja – takich jak renifer Rudolf Czerwononosy, którego wymyślił w 1939r. Robert May dla sieci handlowej Montgomery Ward. Rudolf był bohaterem książeczki, którą sieć rozpowszechniała wśród klientów, a został gwiazdą, gdy dziesięć lat później nagrano o nim piosenkę. Dziś „Rudolph the Red-Nosed Reindeer” to w USA najpopularniejsza „kolęda” obok „White Christmas” Binga Crosby'ego.

O WYŻSZOŚCI ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA

Wydaje się, że to zwyczaj dawania prezentów przesądził o zwycięstwie Bożego Narodzenia w walce z „konkurentem” – Wielkanocą. W promowaniu Bożego Narodzenia zaczęli mieć interes producenci prezentów, ozdób świątecznych itd. Dzięki reklamie systematycznie podkreślali znaczenie święta i tak narodziło się „szaleństwo świątecznych zakupów”, czyli „nowa świecka tradycja”, którą zaakceptować mógł każdy. Pomogła stała data – 25 grudnia, ułatwiająca planowanie cyklu produkcji i sprzedaży (Wielkanoc to święto ruchome).

Wielkanoc, uznawana za najważniejsze święto chrześcijańskie, jest dużo trudniejsza do przełknięcia przez biznes czy popkulturę. W Polsce ciekawą próbą przekazania jej sensu do kultury popularnej była decyzja dystrybutora filmu „Pasja”, który wyznaczył datę premiery właśnie na Wielkanoc. Mimo to dziś wielu Polaków zamiast rozmyślać nad Zmartwychwstaniem, woli w tym czasie pojechać na tropikalną wycieczkę.

ZMIERZCH KOLĘDNIKÓW?

Od 1989 roku straciło na znaczeniu wiele świąt, które nie odnalazły swego sensu w rynkowej gospodarce. Dzień Kobiet 8 marca jest passé, bo przypomina o nierównym statusie płci (od paru lat reanimują je feministki, organizując swoje manify). W pochody pierwszomajowe bawi się już chyba tylko radykalny działacz lewicowy Piotr Ikonowicz. Niszowa stała się na powrót górnicza Barbórka, a nikt nie świętuje 22 lipca – w PRL głównego państwowego święta.

Błyskawicznie przyjęły się za to – niemal nieznane przed 1989 rokiem – walentynki, czyli dzień zakochanych. To także święto globalne, a zarazem gotowy przepis na interes. Wycieczka do kina, kolacja, kartka, kwiaty, prezent itd. – gdyby nie święto, niekoniecznie wydalibyśmy pieniądze. Dzięki walentynkom zrobimy to na pewno, i to w ściśle określonym i znanym wiele miesięcy naprzód czasie. A czas to pieniądz.

Bardzo ciekawa walka toczy się między Zaduszkami a Halloween. Te pierwsze mają w naszej kulturze długą tradycję, ale pokolenie najmłodsze, które od 1989 roku może zachwycać się filmami i opowieściami grozy, gotowe jest zaakceptować Halloween – również święto globalne. W listopadzie do mojego mieszkania na stołecznym Mokotowie zapukały dzieci przebrane za zjawy i upiory. Krzyknęły: „He-lo-łin” (bo nie ma jeszcze sensownego odpowiednika angielskiego „trick or treat!”). Potem podsunęły koszyk wypełniony nielicznymi łakociami i monetami.

Minęły dwa miesiące i czekam na przybycie kolędników. W zeszłym roku się nie pokazali. A w tym?




O Tajemnicy Narodzenia Pańskiego

Dziś trafiłem na zapisany kiedyś tekst . Podoba mi się, gdyż jest aktualny także dziś w czasie Adwentu, a także mówi o zawierzeniu siebie Bogu, co jest tematem rekolekcji Adwentowych w naszej parafii

Z wykładu św. Teresy Benedykty od Krzyża
(E. Stein, Z własnej głębi, Kraków 1978, s. 67-69)
Być dzieckiem Boga znaczy oddać się w ręce Boga, czynić Jego wolę, złożyć w Jego Boskie ręce swoje troski i swoje nadzieje, nie męczyć się obawą o przyszłość. Na tym polega prawdziwa wolność i wesele synów Bożych. Posiada je niewielu ludzi, nawet prawdziwie pobożnych i po bohatersku gotowych na każde poświęcenie. Chodzą zawsze pochyleni pod ciężarem swych trosk i obowiązków. Wszyscy znamy przypowieść o ptakach niebieskich i liliach polnych. Ale jeśli spotkamy człowieka, który nie ma ani majątku, ani żadnego trwałego zabezpieczenia, a nie męczy się myślą o przyszłości - kręcimy głową, jakbyśmy znaleźli się wobec czegoś niezwykłego. Oczywiście, myliłby się bardzo ten, kto by czekał bezczynnie, aby Ojciec Niebieski zawsze się o wszystko dla niego starał. Ufność w Bogu jest niezawodna tylko wtedy, gdy godzimy się przyjąć z pokorą to, co na nas Bóg zsyła, bo tylko On jeden wie, co jest dla nas istotnie dobre. I jeśli czasem słuszniej będzie, że dopuści na nas raczej biedę i niedostatek aniżeli wygodne i zabezpieczone utrzymanie, albo też niepowodzenia i upokorzenia zamiast czci i poważania - trzeba i na to być gotowym oraz okazać ufność i poddanie. W ten sposób będziemy mogli żyć nie przytłoczeni ciężarem trosk o przyszłość, radując się chwilą obecną.

Słowa "Bądź wola Twoja" powinny stać się dla chrześcijanina normą życia, powinny regulować bieg dnia od rana do wieczora, być ciągle główną naszą myślą. Wszystkie inne troski Bóg przejmie na siebie, nam do końca życia pozostanie ta jedna, gdyż nigdy nie możemy być pewni, że zawsze znajdujemy się na drodze, która wiedzie ku Niemu. Jak pierwsi rodzice, którzy utracili dziecięctwo Boże i od Boga się oddalili, tak każdy z nas stoi nieustannie w obliczu wyboru nicości lub pełni Boskiego życia i prędzej czy później dotkliwie się o tym przekona. W początkach życia duchowego, kiedy zaczynamy się dopiero poddawać Bożemu kierownictwu, czując pewną i mocną rękę Boga, który nas prowadzi, to, co powinniśmy czynić, stoi przed nami jasne jak słońce. Ale nie zawsze tak bywa. Kto należy do Chrystusa, musi przeżyć całe Jego życie. Musi dojrzewać do wieku Chrystusowego, musi z Nim wejść na drogę krzyżową, przejść przez Ogrójec i wstąpić na Golgotę. Lecz wszystkie cierpienia zewnętrzne są niczym w porównaniu z ciemną nocą duchową, gdy gaśnie Boskie światło i milknie głos Pana. Bóg jest w tym doświadczeniu blisko, lecz ukrywa się i milczy. Dlaczego? Są to Boże tajemnice, których choć do końca nigdy nie przenikniemy, przecież możemy je nieco zrozumieć. Bóg stał się człowiekiem, aby nas uczynić uczestnikami swego życia. Ciemna noc życia rozpoczyna to uczestnictwo już na ziemi i chce doprowadzić do jego pełni, jako ostatecznego celu, ale w środku drogi zawiera się coś jeszcze. Chrystus jest Bogiem i człowiekiem; ten więc, kto chce żyć z Nim, musi uczestniczyć zarówno w Jego Boskim, jak i ludzkim życiu. Natura ludzka, którą Chrystus przyjął, dała Mu możność cierpienia i śmierci. Natura Boska, którą posiadał odwiecznie, nadała temu cierpieniu i śmierci wartość nieskończoną i moc odkupieńczą. Męka i śmierć Chrystusa powtarzają się w Jego Ciele Mistycznym i jego członkach. Każdy człowiek musi cierpieć i umierać, lecz jeśli jest żywym członkiem Mistycznego Ciała Chrystusa, jego cierpienie i śmierć nabierają odkupieńczej mocy dzięki Boskości Tego, który jest jego Głową.

wtorek, 11 grudnia 2012

Coś z Metra, czyli o dobrym wychowaniu

W miarę wolnego czasu czytuję to i owo z prasy, niestety coraz mniej, ostatnio już tylko Gościa Niedzielnego, na inne tygodniki nie starcza sił i czasu; trochę szkoda, ale cóż każdego dnia jestem starszy i więcej czasu potrzebuję na sprawy bytowe. Dziś pokrótce chcę to nieco nadrobić, gdyż w moich lekturach natrafiłem na parę tematów myślę, że ważnych.


Na początek coś zupełnie lekkiego. Jak moim czytelnikom wiadomo, czytuję czasami Metro, bezpłatny dziennik wydawany przez koncern Agora, czyli wydawcę Gazety Wyborczej. Nie mając zbyt wiele czasu, by śledzić bieżące wydarzenia np. w TV, chociaż w ten sposób dowiaduję się co aktualnie się dzieje. A dzieje się w Polsce i w Warszawie niedobrze, ale by to stwierdzić nie trzeba czytać codziennej prasy, wystarczy przejść się po ulicy, zajść do sklepu lub apteki, posłuchać co mówią ludzie. Metro jednak od czasu do czasu wsadza kij w szprychy i zachęca do dyskusji. Tak było w sprawie wychowywania mężczyzn, by po załatwieniu potrzeby w toalecie opuszczali deskę, lub by nie dłubali palcem w nosie. A jakiś czas już temu zamieszczono prośbę mamy z wózkiem, która miała trudność z korzystania z windy do metra, gdyż ta była okupowana przez młodych, zdrowych ludzi. List wywołał wiele komentarzy, jedni popierali mamę z wózkiem, inni twierdzili, że im też winda się należy. A ja myślę, że dla wielu powód korzystania z windy do metra, leży zupełnie gdzie indziej. Przed paru laty uświadomił mi to mój nieżyjący już kolega, który twierdził, że korzysta z windy, gdyż nie musi wtedy szukać biletu wolnej jazdy, który mu z racji wieku przysługiwał, bo w windzie nie ma tzw bramki. Podejrzewam więc, że wielu ludzi jeździ na gapę i właśnie windą jest najłatwiej dostać się na peron bez biletu. Owszem, widuję czasem młodych ludzi, którzy akrobatycznym skokiem ponad bramką omijają konieczność skasowania biletu, ale nie każdy jest na tyle sprawny fizycznie.
Niedawno Metro zamieściło ogłoszenie, prośbę ze strony Zakładu Transportu Miejskiego, by młodzi ludzie ustępowali miejsca siedzące starszym. Wywiązała się na ten temat dłuższa dyskusja, jedni byli za tym, żeby emeryci nie korzystali z komunikacji miejskiej w godzinach szczytu, gdy wszyscy śpieszą się do pracy, do szkoły czy na uczelnię. Niektórzy mówili wprost, ja za przejazd płacę, więc mi się miejsce siedzące należy , dziadkowie mają przejazd za friko, niech więc albo siedzą w domu i nie robią tłoku, albo niech jeżdżą poza godzinami szczytu. Młodzi mieli pretensje do starszych, że ci są nieuprzejmi, że wymyślają, że wymuszają ustąpienie miejsca w niegrzeczny sposób. Emeryci napisali za to, że muszą jeździć także rano, by np. zająć się wnukami, aby ich dorosłe dzieci mogły pójść do pracy. Słowem jeden wielki bałagan. Każdy widzi przede wszystkim źdźbło w oku bliźniego, nie dostrzegając własnej winy w tej sprawie. Jakie mi się nasuwają wnioski? Ano mamy młodzież taką jaką wychowaliśmy. Modne w ostatnich dziesięcioleciach wychowanie bezstresowe dzieci i młodzieży skutkuje właśnie tym, że wchodzące w życie młode pokolenie ma postawy konsumpcyjne, wymagające, bo mi się to czy owo należy. Inną sprawą, że taka postawa życiowa cechuje także wielu starszych ludzi, uważających, że skoro ciężko pracowali wiele lat, to im teraz coś się od życia jeszcze należy. I jedni i drudzy okazują frustrację, gdy zderzają się z brutalną rzeczywistością w realiach stosunków wzajemnych. Łatwo w tym wszystkim zapomnieć, że tak naprawdę nic nam się nie należy, że wszystko otrzymujemy darmo jako łaskę od Boga, i nie dla zaspokojenia naszych egoistycznych potrzeb, ale by dzielić się tymi otrzymanymi talentami z innymi ludźmi. Bardzo brak jest nam miłości, bardzo jej pragniemy, ale zapominamy często, że także my mamy świadczyć miłość drugiemu. Co można zaproponować w tej sprawie. Uznajmy swoje słabości, swój grzech, często bardzo głęboko w nas tkwiący grzech pychy, podnieśmy oczy z własnego pępka i popatrzmy wkoło, kto ze spotykanych co dzień ludzi potrzebuje naszej uwagi, zaangażowania, pomocy. Zawsze zmienianie świata trzeba zaczynać od siebie.
A przy okazji, mały kamyk do ogródka zwanego „dobre wychowanie”, kiedyś mówiło się „Kindersztuba”. Otóż moja śp. siostra mawiał, że dobre wychowanie nie jest do zbawienia konieczne, ale jakże ono ułatwia wiele spraw. Coś w tym jest. Trzeba by jeszcze zdefiniować co to jest „dobre wychowanie”, ale to już inny temat, na inny felieton.

I to by było na tyle.

O poważniejszych sprawach napiszę innym razem.