środa, 4 maja 2011

Wąska brama do Królestwa.

Tym razem coś aktualnego! Od mniej więcej miesiąca jestem posiadaczem samochodu. Po wielu latach znów mam swoje własne kółka i znowu mogę jeździć co jak zawsze sprawia mi wiele przyjemności. Nie jest to nic nadzwyczajnego, po prostu 15 letni Volkswagen Passat,
ze sporym przebiegiem, ale wciąż dobrze utrzymany i sprawia mi frajdę jeżdżenie nim. Pytano się mnie, poco ci samochód, i właściwie nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi, może poza tą, że lubię jeździć, że sprawia mi to frajdę. Ale widzę też, że mam z tym problemy, bo o ile normalna jazda po mieście i dalej nie sprawia mi kłopotu, nawet parkowanie zaczynam powoli opanowywać, to problemem jest dla mnie za każdym razem wjazd i wyjazd z podwórka plebanii. Strasznie wąska jest ta brama i trudno na wąskim podwórzu dobrze się przed nią ustawić, aby dobrze w nią wcelować. Podobnie jest gdy wracam do domu, trzeba się nieźle napocić by dobrze wcelować i jeszcze trzeba poczekać nim pilot otworzy bramę aby mnie wpuścić. Samochód jest długi i stojąc przed bramą mocno wystaję na jezdnię, a samochody od Placu Trzech Krzyży często już z dużą prędkością nadjeżdżają. Więc ta brama jest dla mnie pewną zmorą i źródłem upokorzeń, gdy różni ludzie kiwają z politowaniem nade mną i z lekkip politowaniem okazują mi współczucie. Ale to przypomina mi słowa z Ewangelii:
"Wchodźcie przez ciasną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują."(Mt7, 13-14)
Moje wchodzenie przez ciasną bramę do Królestwa jest właśnie pełne takich stłuczeń, zahaczeń i obtarć. Trzeba być naprawdę malutkim i pokornym, by się w tę bramę wcisnąć. W Domus Galilee jest taka szczelina,
przez którą trzeba się przecisnąć, nie można inaczej jak na czworaka i bez bagażu. Wszystko trzeba zostawić. A więc te moje upokorzenia z wjeżdżaniem w ciasną bramę na ul. Książęcej, są też dla mnie dobre, choć czasem przykro patrzeć na poobijany samochód. Ale jak do królestwa Bożego wchodzi się poprzez sakramenty chrztu i pojednania, tak i moje autko może przejść taką kurację odświeżającą, a moje upokorzenia tylko mi na dobre wyjdą.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Święta Rodzina

Gdy myślę o Świętej Rodzinie, to dostrzegam dwa aspekty tematu. Po pierwsze myślę o Rodzinie z Betlejem, z Nazaretu, z Jerozolimy. Bardzo niedawno obchodziliśmy Boże Narodzenie i mogliśmy kontemplować nowonarodzone dzieciątko w Betlejemskim żłóbku. To Dziecię, wcielony Bóg, zechciało urodzić się w przeciętnej rodzinie izraelskiej, by być cał-kowicie zależnym od Rodziny, by w niej wzrastać jak każde zwykłe dziecko. W niedzielnej ewangelii spotykamy Jezusa w Jerozolimie, w domu Ojca. Ale to Dziecko wraca potem do Nazaretu i jest Im, Rodzicom poddany. Wzrasta w łasce u Boga i ludzi. Czym dla nas dzisiaj jest to Słowo o Jezusie. Może wzorcem jak ma wyglądać Rodzina? Ale czy takie morali-styczne spojrzenie na Świętą Rodzinę może nas zadowolić. Czy w naszych rodzinach jeste-śmy podobni do tego wzorca? Czy jest to w ogóle możliwe? Kochać dzieci tak jak Maryja i Józef kochali Jezusa. Być posłusznym rodzicom jak Jezus był posłuszny Maryi i Józefowi. Jeżeli będziemy patrzeć na to jak na zadanie do wykonania o naszych własnych siłach, to szybko może się okazać, że nie jesteśmy zdolni do takiej miłości. I wtedy możemy wybrać dwa rozwiązania: albo powiemy sobie, że skoro jest to niemożliwe, to, po co w ogóle sobie tym głowę zawracać. Żyjmy jak się da, a jak nie potrafimy sprostać wymaganiom, to tym gorzej dla tych wymagań. Odrzucamy je w kąt i albo szybko rozstajemy się ze swoją rodziną albo w najlepszym razie żyjemy obok siebie, bez miłości, bez żadnego w ogóle uczucia. Albo powiemy sobie no tak, to była Święta Rodzina, oni potrafili się w ten sposób kochać, bo Bóg ich do tego uzdolnił, ale ja nie jestem żaden święty, dla mnie to niemożliwe i odpuszczamy sobie wszystko, co najwyżej przykrawamy Bożą Miłość do naszych możliwości i robimy z Niej jakąś karykaturę. I każde z tych rozwiązań może się w naszym życiu przydarzyć. Po-zwólmy jednak sobie na szczerość, to nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. Bo chrze-ścijaństwo to Dobra Nowina o Jezusie Zmartwychwstałym, w którym wszystko jest możliwe, także taka Miłość, jaką widzimy w Rodzinie z Betlejem, z Jerozolimy, z Nazaretu. Miłość pozwalająca żyć rodzinie w pokorze, prostocie i uwielbieniu, gdzie drugi jest dla nas Jezusem Chrystusem. Taka Miłość jest naprawdę możliwa mocą Jezusa, gdy uwierzymy całym ser-cem, że On nas kocha bez granic, za darmo, mimo naszych słabości i grzechów. On taką Mi-łość pokazał nam na drzewie Krzyża, oddając swoje życie za nas grzeszników, po to byśmy my nie musieli umierać. Byśmy mieli Życie Wieczne i mieli je w obfitości.
A potem jeszcze Jezus uświęcił rodzinę przez Cud przemiany wody w wino w Kanie Galilejskiej. Gdy Jego Matka dostrzegła, że młodzi nie mają wina, że brak im radości płyną-cej z wina, zwraca się do swego Syna z prośbą, wina nie mają. A potem mówi, uczyńcie wszystko, co wam powie. I Jezus przemienia naszą szarą rzeczywistość wody w wieczną radość wina. I to jest zadanie dla żyjących w małżeństwie. Zaprośmy do naszych domów Maryję i Jezusa. My może w naszym postrzeganiu rzeczywistości jesteśmy ślepi i już nie dostrzegamy, że w naszym życiu brak radości wina, jaka być może towarzyszyła nam na początku naszego małżeństwa. Ale Maryja dostrzeże nasze problemy i poprosi znów Syna, że wina nie mają. A nam powie, uczyńcie wszystko cokolwiek wam powie. I jeśli uwierzymy, że Jezus naprawdę nas kocha, jeśli Mu zaufamy i będziemy czynić to, o czym On nam mówi, to doświadczymy cudu przemiany. Nasze szare, może beznadziejne życie ulegnie przemianie, Mocą Jezusa, nie naszą, bo słabi jesteśmy. Ale Jego Bożą Mocą. I to jest drugi aspekt świętości rodziny. Mocą Bożą nasza rodzina ma być Świętą Rodziną.
Mogłem tego doświadczyć w swoim życiu i w życiu mojej rodziny. Powiedziałbym, że jestem tego świadkiem. A ukoronowaniem tej przemiany był akt odnowienia naszych ślubowań małżeńskich, jakich mogliśmy dokonać właśnie w 2003 r. w Kanie Galilejskiej podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej. Wszystkie małżeństwa z naszej wspólnoty miały to szczęście i wiele z nich później wskazywało właśnie na to wydarzenie jako jedno z najważ-niejszych podczas naszej pielgrzymki.

środa, 30 marca 2011

Kazanie św. Piotra Chryzologa, biskupa

Jesteśmy w czasie Wielkiego Postu, zamieszczam więc kolejny tekst na ten temat. Może się to komuś przyda.


(Kazanie 43)

Post wyjedna to, o co prosi modlitwa, a miłosierdzie to otrzyma

Istnieją trzy rzeczy, bracia, na których stoi wiara, wspiera się pobożność i trwa cnota. Są to: modlitwa, post i uczynki miłosierdzia. To, o co kołata modlitwa, zjednywa post, a osiąga miłosierdzie. Modlitwa, uczynki miłosierdzia i post - te trzy rzeczy stanowią jedno i dają sobie wzajemnie życie.
Duszą bowiem modlitwy jest post, a życiem postu miłosierdzie. Niech ich nikt nie rozłącza, gdyż nie znają podziału. Jeśli ktoś ma tylko jedno z nich lub nie posiada wszystkich razem, ten nic nie ma. Kto się więc modli, niech pości, a kto pości, niech spełnia uczynki miłosierdzia, niech wysłucha proszącego, który chce być słyszany. W ten sposób otwiera dla siebie uszy Boga, który nigdy się nie zamyka na głos błagającego.
Niech rozumie post ten, kto pości. Niech dostrzega głodnego ten, kto pragnie, aby Bóg widział, że on też łaknie. Miłosierdzie okazuje ten, co sam spodziewa się miłosierdzia. Kto szuka życzliwości, niech ją sam praktykuje. Każdy, kto pragnie otrzymywać, niech sam daje. Bezwstydnym niegodziwcem jest ten, który innym odmawia tego, o co sam prosi dla siebie.
Człowieku, niechże miłosierdzie będzie twoją naturą! Wtedy i ty dostąpisz miłosierdzia tak, jak tego pragniesz, ile tylko pragniesz i tak szybko, jak tylko pragniesz. Bądźże w taki sam sposób miłosierny dla innych.
A więc modlitwa, uczynki miłosierdzia i post niech będą naszą jedyną obroną u Boga, jedynym wstawiennictwem, jedną trójpostaciową modlitwą.
To, co stracimy przez wykroczenia, starajmy się odzyskać postem, w którym składajmy w ofierze nasze dusze, ponieważ nic godniejszego Bogu ofiarować nie możemy, jak to potwierdza prorok, gdy mówi: "Ofiarą dla Boga jest duch skruszony. Sercem skruszonym i uniżonym Bóg nie wzgardzi".
Człowiecze, złóż Bogu w ofierze swoją duszę i ofiaruj dar postu, aby był czystą żertwą i żywą ofiarą, która i tobie pozostaje, i Bogu jest oddana. Jeżeliby ktoś odmówił Panu tego daru, nie będzie usprawiedliwiony, ponieważ nikt nie może nie posiadać siebie jako daru do ofiarowania.
Żeby jednak modlitwa i post zostały przyjęte, muszą się do nich przyłączyć uczynki miłosierdzia. Post nie zaowocuje, jeżeli nie będzie użyźniony miłosierdziem. Posucha miłosierdzia powoduje uschnięcie postu. Czym dla ziemi jest deszcz, tym miłosierdzie dla postu. Chociaż bowiem post kształci serce, oczyszcza ciało, wykorzenia grzechy, zasiewa cnoty, to jednak gdy zabraknie orzeźwiających wód miłosierdzia, poszczący nie zbierze żadnych owoców.
Ty, który pościsz, pamiętaj, że gdy pości miłosierdzie, pości i twoja rola; jeżeli natomiast jesteś hojny w uczynkach miłosierdzia, twój spichlerz będzie obfitował. A zatem, człowieku, bacz, byś nie gubił oszczędzając, lecz zbieraj rozdzielając. Dając ubogiemu, daj samemu sobie, ponieważ czego nie zostawisz drugiemu, tego i sam nie będziesz miał.

wtorek, 29 marca 2011

Cierpienie

Problem cierpienia i rozumienie go, dlaczego spotyka nas krzyż, towarzyszy nam przez całe życie. Tak było i jest ze mną. Kiedyś moim najbardziej dokuczliwym krzyżem wydawało mi się, że jest moja totalna niemoc sprostania oczekiwaniom, które pokładali we mnie moi najbliżsi, rodzice, babcia, rodzeństwo, potem żona i dzieci. Także w szkole i na studiach wydawało mi się, że nie potrafię sprostać oczekiwaniom nauczycieli i wykładowców. Bardzo cierpiałem, gdy ktoś robił pod moim adresem jakąś, czasem cierpką uwagę, że to czy owo zaniedbałem, zapomniałem, czy nie potrafiłem dobrze wykonać. Myślałem kiedyś, że może wystarczy zmienić otoczenie, a dolegliwość, czy ucisk wywołana przez krzyż, zniknie, że krzyż można zostawić w domu, gdzieś pojechać i już nie cierpieć. Zrozumiałem jednak z czasem, że to nic nie daje. Krzyż zawsze mnie doganiał. Czasem przybierał inną postać, ale w gruncie rzeczy był to ten sam krzyż nie akceptacji przeze mnie siebie samego, mojej historii, sytuacji itp. Przekonałem się o tym gdy po śmierci Ojca, nie mogąc sprostać sytuacji opieki nad chorą Matką, poprostu uciekłem, jadąc na wymarzone wakacje. A tam, w obcym kraju zostałem nagle postawiony wobec konieczności porozumiewania się w obcym języku, którego co prawda uczyłem się, ale okazało się, że nie potrafię nim mówić. I to zostało mi w bolesny sposób wytknięte. Okazało się, że moim krzyżem nie jest nie możność sprostania sytuacji domowej, czy nieznajomość obcego języka. Krzyżem okazałem się sam dla siebie, z całą moją niemożnością zaakceptowania mojej niedoskonałości, historii i grzechów z przeszłości. Wiele lat było trzeba, abym to zrozumiał. Dziś mam ten sam krzyż co wtedy, ale inaczej do niego podchodzę. Nie jest to dla mnie monstrum, które mnie przeraża, ale mogę tę moją słabość powoli, powoli akceptować, gdyż wiem, że jest Ktoś kto mnie kocha takim jakim jestem, z wszystkimi moimi wadami, fobiami i lękami. Ja już poprostu nie muszę się bać. Czy to znaczy, że już nic nie sprawia mi cierpienia? Otóż nie, jest w moim życiu pewna sytuacja, która sprawia mi wiele bólu. Nie będąc wstanie tej sytuacji zmienić, nauczyłem się w tej intencji modlić i prosić Boga, by tą sytuację pilotował, aby uleczył moją córkę. Moja córka ma trudną historię i nie miejsce tu, by ją opisywać. Wystarczy, że powiem, że popełniła w życiu sporo błędów i teraz ponosi ich konsekwencje. Ale Ona wie, że Tym który może Jej pomóc jest Jezus i mam nadzieję, że kiedyś na tyle Mu zaufa, że wróci na właściwe ścieżki. Ja w każdym razie wspieram Ją moją modlitwą.
I właśnie w tym kontekście chcę tu przytoczyć fragment książki Jana Dobraczyńskiego, "Listy Nikodema". Dobraczyński napisał tę książkę dość dawno i myślę, że to najlepsza Jego ksiąka.

Pod postacią Nikodema możemy zobaczyć samego autora, człowieka religijnego, który poprzez cierpienie dochodzi do wiary, do bliskiej relacji z Jezusem.

"... wiedziałem, że jeśli odejdę od Niego bez słowa, nie znajdą już nigdzie ratunku dla Rut. Jąkając się zacząłem:
- Ja, Rabbi ...
Spojrzał na mnie znowu tym wzrokiem, w którym wyczytać można zdziwienie: dlaczego mnie nie pytasz? On zmusza człowieka, by wydobył z siebie myśl najskrytszą, której jeszcze nawet sam sobie nie uświadomił...
- Czy chcesz czego ode mnie? - zapytał.
Zająknąłem się. Wszystko się w tej chwili miało ustalić. Jego wzywające spojrzenie ułatwiało mi zadanie. A przecież - pozostałem sobą! Nie wspomniałem nic o Rut. Im skrytszej myśli domaga się ode mnie, tym ją trudniej wysłowić.
- Rabbi- wyszeptałem tylko - co mam czynić, by zyskać Królestwo?... To życie, które powiedziałeś..., że drugi raz... Pamiętasz?
Dał mi znak oczyma, że rozumie o co pytam.
- Wiesz przecież - odpowiedział - czego żąda prawo i jakie są nakazy, które przyniósł Mojżesz...
- Wiem... - potwierdziłem.
- I wiesz także - ciągnął - co jest największym przykazaniem... Więc o co jeszcze pytasz?
Rozłożyłem bezradnie ręce.
- Przykazań tamtych - słowa twardniały mi w ustach; wyrzucałem je z siebie, każde oddzielnie, jakbym wypluwał kamienie - nigdy nie przestałem wypełniać. Od młodych lat. Zawsze chciałem być w Domu Pańskim, zawsze kochałem okazałość Jego Przybytku... Służyłem Mu ze wszystkich sił, nade wszystko...
- A mimo to... - poddał.
- Tak - zawołałem - mimo to... czegoś mi braknie!
- I nie wiesz czego?
Milczał chwilę, zdawał się namyślać. Koniki polne zaczęły sykać w rozgrzanej trawie.
- Powiem ci więc - posłyszałem wreszcie. - Za wiele masz trosk, zmartwień, niepokojów, obaw... Oddaj mi je, oddaj mi to wszystko, Nikodemie, synu Nikodema, i przyjdź naśladować mnie...
- Jakże ja Ci oddam moje troski, Rabbi? - zapytałem. Głos mi nagle zaczął drżeć i ogarnęło mnie wielkie wzruszenie, bo czułem, że On dotknął rany mego serca.
- Oddaj mi je wszystkie - powtórzył łagodnie.
Nie tłumaczył mi swoich słów. Poczułem obawę, że powie tak samo, jak wówczas: jesteś uczony, znasz Pismo, powinieneś wiedzieć...
Cóż z tego, że jestem uczony? Nie wiem, nie wiem, nie wiem! Nieśmiało podniosłem na Niego wzrok. Ale widok Jego twarzy napełnił mnie otuchą: była na niej serdeczność ta sama, z jaką śledził odchodzących uczniów. Wyznałem:
- Ty wiesz, że Cię nie pojmuję, Rabbi...
Nie zganił mnie, nie zadrwił. Dobrotliwie zaczął mówić:
- Chcę, abyś mi oddał wszystko, co cię więzi... Chcę, abyś zdjął z pleców swój krzyż trosk i lęków, a wziął mój... Zamieńmy się krzyżami, Nikodemie!
Poczułem cień niesmaku. Cóż za porównanie! Krzyż jest narzędziem ohydnej kaźni i nieprzyjemnie jest nawet o nim wspominać. Tylko najnędzniejszy motłoch miejski lubuje się w oglądaniu takich widowisk. Na szczęście, Piłat przyrzekł ostatnio, że stosować będzie tę odrażającą karę tylko wobec łotrów bez czci i wiary...
- Poco mówić, Rabbi, o krzyżu? - sprzeciwiłem się. - To haniebna śmierć... Czy Twoje słowa miały znaczyć, że chciałbyś, aby Ci ktoś towarzyszył w ciężkiej próbie?
Niby echo odbite w górskim wąwozie powtórzył moje ostatnie słowa:
- Tak, chciałbym, aby mi ktoś towarzyszył w ciężkiej próbie...
Zawahałem się. Myśli i uczucia ważyły się we mnie. Przyszło mi do głowy, że może On wyczuł rosnącą niechęć, jaką budzi Jego osoba wśród faryzeuszów? Może oczekuje mojej pomocy? Równocześnie uświadomiłem sobie: obiecać Mu pomoc to - gest wielce lekkomyślny. Czy ja wiem, co On jeszcze zrobi lub powie? Nie lubię lekkomyślności. Ostrożnie podniosłem oczy: Jego wzrok podbija ludzi. Czy rozumiesz Justusie, czym jest odkrycie, że ten Człowiek mnie kocha? Gdy byliśmy chłopcami, świat zdawał się nam wzlatywać ku gwiazdom. Ale o ile więcej radości odczuwa człowiek, gdy uda mu się znaleźć miłość na krawędzi ludzkiego wieku... Chłopiec szuka miłości, ale jej nie zna. Człowiek, który przekroczył tajemniczy próg czterdziestu lat, wie, co warta jest taka zdobycz. i dlatego bardziej niż kiedykolwiek pożąda miłości drugiego człowieka... Żebyś ty wiedział, jak On patrzy! Cudami można rzesze kupić, ale zdobyć je można tylko tak. W tym się musi kryć tajemnica oddania tych amhaarezów. Nawet oni to odczuli przez swoją grubą skórę. Czy można powiedzieć komuś, kto ofiarował nam taką miłość, że nie chcemy mu czegoś obiecać? Jestem miękki i często zdarza mi się żałować wielu zrobionych obietnic. Może będę żałował i teraz. Nie wiadomo czego jeszcze zażąda ten Człowiek. On chce tak wiele! Powiedział: daj mi swoje troski i obawy... Wszystkie? To znaczy także troskę o Rut? Przecież to rzecz niemożliwa, aby On, który zgaduje myśli ludzkie, nie wiedział o tej chorobie? Chce wziąć wszystko ode mnie... Lecz cóż da mi w zamian? Także jakieś "wszystko"? Nazwał to krzyżem... Wstrętne porównanie! Byłem w latch, w których chłopiec przestaje być dzieckiem w domu, a przechodzi na naukę do mistrza, gdy żołnierze Koponiusza otoczyli Seforis kręgiem krzyżów... To było ostatnie wielkie szaleństwo! Cóż za ochydna rzecz... Słusznie mówi Pismo: przeklęty, kogo powieszono na krzyżu. Wiesz Justusie, naprawdę nie wiedziałem, jaką mam dać Mu odpowiedź. On ciągle patrzył na mnie i zdawało mi się, że Jego rozjaśnioną twarz przesłania znowu mgła. Lecz ten smutek nie pochłaniał Jego miłości. Może ją nawet jeszcze bardziej podkreślał (jeżeli to jest możliwe), bo nic nie jest miłością, jak miłość zrodzona wbrew żalom. I wtedy - nie mogłem się dłużej opierać. Powiedziałem:
- Jeżeli chcesz, Rabbi... jeżeli tylko chcesz - niech będzie...
Lecz w tej chwili ogarnął mnie lęk, lęk straszny, przejmujący, dławiący. Pisałem ci o tej pułapce... Czułem jakbym na nią stąpnął. On obdarza wszystkich, których chce pokonać. Czy jednak da temu, który przyrzekł mu wierność? Rut, o, Rut...! Spojrzałem na Niego i moje przerażenie jeszcze wzrosło. Z Jego oczu utkwionych we mnie, z oczu kochających jak sama miłość, zdawało mi się, że czytam wyrok... O, Addonaj! Zrozumiałem, że już nie mogę Go prosić jak Jair, że nie mogę nawet próbować wykraść Jego mocy jak ta kobieta z krwotokiem. Oddałem Rut za to spojrzenie! Addonaj! Addonaj! Addonaj! Jair ocalił córkę... Kobieta z Naim odzyskała syna... A ja? Pułapka, którą przeczuwałem, zatrzasnęła się... Nie ma odwrotu... Addonaj, litości...

(Dobraczyński Jan, "Listy Nikodema"; PAX Warszawa 1956, ss 146-150.)

Ta scena, tak plastycznie oddana przez autora, jakżesz bliska jest mojemu sercu. Ja też w moim cierpieniu mam zaufać Jezusowi, że On z mojej sytuacji, wyprowadzi dobro. Czy potrafię? Trochę w tym wszystkim wracam myślą do moich ucieczek od Krzyża, czy z Krzyża. Najpiękniej ujął to w swym wierszu ks. Jan Twardowski:

zdjęcie z Krzyża

Rozmaite zdjęcia z krzyża bywają,
na przykład:
zdjęcie z krzyża samotności
Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości,
mówi na ty, jak w Kanie zatańczy.
doda miodu, ujmie szarańczy

Albo:
zdjęcie z krzyża choroby
Wstajesz z łoża jak Dawid młody -
I już jesteś do procy gotowy,
gotów guza nabić Goliatowi

Ale są takie krzyże ogromne,
gdy kochając - za innych się kona -

To z nich spada się, jak grona wyborne -
w Matki Bożej otwarte ramiona

(Twardowski Jan, ks. "Nie przyszedłem pana nawracać", wiersze 1945-1985, WAW Warszawa 1985 s 16.)

Mistrz Twardowski zawsze jest dla mnie niedościgłym wzorem, ale pokuszę się zacytować także własną twórczość:

Cierpienie


Cierpienie bywa różne
Wydaje się czasem małe
A czasem bardzo duże

Cierpienie bywa dotkliwe
Gdy ząb lub głowa bolą,
Tak bywa niewątpliwie.

Myślę jednak, że wtedy,
Gdy dusza cierpi, nie ciało
To jest najboleśniejsze w życiu.

Jest jeszcze inne cierpienie
Płacz dziecka, zwłaszcza małego,
Którego nie rozumiem.

A moje własne cierpienie
Pragnę Ci Boże zanieść,
by złączyć je z Męką Chrystusa.

Ufam, że Ty mój Boże
Ten szczery dar zachowasz
I spożytkujesz właściwie.

Dlatego Dobry Boże
Oddaję Ci te cierpienia,
Których tak całkiem nie rozumiem.

(7 grudnia 2006, u Ani kołysząc Julkę.)

I jeszcze jeden wiersz, o uciekaniu od krzyża. Czy mam to już za sobą. Może tak, ale czy ja znam siebie na tyle, bym mógł powiedzieć, że już nigdy spod krzyża nie ucieknę? To pytanie będzie się w moim życiu weryfikować.

Zejście z Krzyża ,



„Zejdź z Krzyża”, wołali do Jezusa
współcześni Mu faryzeusze;
A ja dziś mam ochotę uciec z krzyża
gdzie pieprz i wanilia rośnie.

Jezus Krzyż przyjął po to,
by człowiek nie był przymuszony,
od krzyża swego dziś uciekać,
aby w idolach się zabezpieczać.

W idolach szukamy dzisiaj życia,
imiona mają bardzo rozmaite:
pieniądz, seks, nad ludźmi władanie,
być ważnym dla kogoś drugiego.

Dla dzieci koniecznie potrzebnym,
w pracy bardzo poszukiwanym,
dla własnej rodziny niezbędnym;
W tym egzystencję swą pokładamy.

Gdy czujesz swoją nieprzydatność,
albo, gdy wszystko jest przypadkiem,
czujesz jak życie z ciebie wypływa,
i brak ci racji do pełni istnienia.


Gdy jestem w domu nieprzydatny,
bo stary, chory lub kaleka;
To widzę jak wiary mi brakuje,
iż Bóg jedynym wsparciem dla człowieka.

A wtedy Jezus mnie zaprasza,
bym w Jego ślady wszedł odważnie.
On przecież został odrzucony,
już poczynając od Betlejem.

Nieużytecznym sługą jestem,
tę prawdę trzeba na dziś przyjąć.
Mając poczucie swej wartości,
pokornie za Jezusem idę.

Cóż można jeszcze dziś powiedzieć,
faryzeuszom mym współczesnym.
„Eli, Eli, lamma sabahtani”.
W swej samotności spotykam Boga.

On ukazuje ścieżkę życia,
która prowadzi dziś przez Krzyż.
I nie ma dla mnie dziś innego bycia,
jak w Zmartwychwstaniu wiodącym wzwyż.

Warszawa; 2 września 2006
[czytając ks. R. Pisuli ─ „Kerygmat apostolski dzisiaj” str. 123 ─ 124]

piątek, 11 marca 2011

Przesłanie na Wielki Post

Skoro już tyle piszę na temat Wielkiego Postu, to może jeszcze warto przytoczyć Katechezę o pokusach Jezusa po chrzcie w Jordanie. Ta Ewangelia czytana jest zawsze w I niedzielę Wielkiego Postu

Wielki Post jest czasem, który ma nas zbudzić z letargu, w jakim żyjemy. Każdy z nas w swoim życiu, nawet, gdy doświadcza cierpienia, znajduje dla siebie jakieś podpórki, co sprawia, że przestajemy odczuwać gorliwą potrzebę bycia w bliskości z Bogiem. Dlatego Wielki Post stawia nam przed oczyma wszystkie pokusy, z którymi borykamy się na co dzień. Do tych zmagań podczas Wielkiego Postu Kościół chce nam podarować broń, chce byśmy potrafili walczyć z tymi pokusami, które nas wciąż atakują. W Wielkim Poście powtarzamy historię Izraela, jego zmaganie się z pokusami na pustyni. Ten czas pustyni odpowiada postowi Jezusa po chrzcie w Jordanie, o czym mówi Ewangelia na I niedzielę Wielkiego Postu.
„Pełen Ducha Świętego, powrócił Jezus znad Jordanu i przebywał w Duchu [Świętym] na pustyni czterdzieści dni, gdzie był kuszony przez diabła. Nic w owe dni nie jadł, a po ich upływie odczuł głód. Rzekł Mu wtedy diabeł: Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz temu kamieniowi, żeby się stał chlebem. Odpowiedział mu Jezus: Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek. Wówczas wyprowadził Go w górę, pokazał Mu w jednej chwili wszystkie królestwa świata i rzekł diabeł do Niego: Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę. Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie Twoje. Lecz Jezus mu odrzekł: Napisane jest: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu sa-memu służyć będziesz. Zaprowadził Go też do Jerozolimy, postawił na narożniku świątyni i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się stąd w dół! Jest, bowiem napisane: Aniołom swoim rozkaże o Tobie, żeby Cię strzegli, i na rękach nosić Cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień. Lecz Jezus mu odparł: Powiedziano: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Gdy diabeł dokończył całego kuszenia, odstąpił od Niego aż do czasu.”

Te pokusy Jezusa, są też naszymi pokusami, których doświadczamy, na co dzień w naszym życiu. I takie stwierdzenie już wydaje się nam, co najmniej dziwne, sądzimy, bowiem, że nasze pokusy nie mają z tą Ewangelią nic wspólnego. Ale jeśli pozwolimy się powolutku poprowadzić, to może się okazać, że jednak jest w tym podobieństwie jakaś prawda.
Zacznijmy od tego, że uporządkujemy sobie te pokusy.
Pierwszą z nich jest pokusa głodu.
Jest to pokusa, która ma na celu sprawdzić czy w naszym sercu naprawdę króluje Bóg. Czy my kochamy Boga całym sercem? Bo kochać Boga całym sercem, to kochać Go bez szemrania. A przecież w naszym życiu powtarza się to, co przytrafiło się narodowi izraelskiemu na pustyni. Znudził się nam mizerny pokarm, którym karmi nas, na co dzień Pan Bóg. Szatan mówi do Jezusa: Dlaczego Ty masz pościć – Ty Syn Boga? Dlaczego nie zamienisz kamieni w chleb? To jest przecież dla Ciebie możliwe. Dlaczego masz cierpieć?
Dlaczego Jezus został postawiony wobec tej pokusy, tak jak Izrael na pustyni? Ta pokusa, ten cały czas przebywania na pustyni ma zweryfikować czy rzeczywiście istotą jego wiary jest wezwanie: „Słuchaj Izraelu! Będziesz kochał Boga z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich sił,”. To było prawo, które Izrael miał w swoim życiu wypełnić. Jezus konfrontując się z tą pokusą pokazuje, że On jest prawdziwym Izraelem, tym, który to Shema wypełnił. Uczynił to rzeczywiście, pozwalając na krzyżu przebić swoje serce.
Izrael był, podobnie jak my, przekonany o swojej miłości do Boga, że jest On w jego sercu. Dlatego Bóg daje czas pustyni, czas próby i postu, byśmy doświadczyli czy to jest prawda. Czy kochamy Boga z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich sił? Izrael przekonał się na pustyni, że jest daleki od kochania Boga całym swoim sercem. Izrael wciąż szemrał na wydarzenia, które go spotykały na pustyni. Bóg daje mu na pokarm mannę, ale im to nie wystarcza, pragną czegoś więcej, chcą mięsa, a gdy Bóg daje im przepiórki, to po chwili znów są niezadowoleni i wspominają jarzyny i cebulę, które jedli w Egipcie. A kochać Boga całym sercem oznacza kochać Go bez szemrania, bez buntu. Tymczasem nasza natura, kiedy odczuwamy jakikolwiek głód, buntuje się. Kiedy naszemu sercu, sercu kamiennemu, dzieje się jakaś krzywda, kiedy to serce jest czegoś pozbawione, kiedy nasze pożądliwości, nasze potrzeby są niezaspokojone – my to odczuwamy jako głód. To jest właśnie ta pierwsza pokusa, pokusa chleba. Pokusa nasycenia naszego ciała. Nie chodzi tu tylko o konkretny chleb fizyczny, ale o nasycenie wszelkich naszych pożądliwości takich jak głód uczucia, sexu, bycia uznanym, głód kariery. To wszystko, czego jesteśmy pozbawieni i co powoduje szemranie w naszym sercu. Jest to sytuacja każdego z nas. Bóg poprzez Sakrament Pokuty, rekolekcje, wyrywa nas z niewoli naszych przywiązań, nałogów, grzechów. Daje nam poczucie pokoju, wolności, bycia kochanym. Ale my, co chwila przypominamy sobie nasze dawne sytuacje i one bardzo często podobają się nam. I tak jak Izrael na pustyni chcemy wracać do Egiptu. Narasta w naszym sercu szemranie.
Jezus odpowiada, że nie samym chlebem żyje człowiek. Człowiek nie żyje tym, co zaspakaja jego pożądliwości, potrzeby fizyczne. Jezus mówi, że prawdziwym pokarmem, który syci człowieka jest pełnienie Woli Bożej. Prawdziwym pokarmem jest dla nas historia naszego życia. Każdy z nas ma konkretną sytuację cierpienia. Może to być problem z mieszkaniem, jego brak lub ciasnota. Może to być problem rodzinny, kłopoty małżeńskie, lub z dziećmi. A może dotyka nas cierpieniem historia naszego kraju. Ale zawsze żyjemy w konkretnej sytuacji, w konkretnej historii, za pomocą, której Bóg do nas mówi: taka jest moja wola, co do Ciebie. Jeśli chcesz być szczęśliwy to nie buntuj się. Przestań szemrać na swoją sytuacje. Naszą odpowiedzią na tą pokusę może być pójście za przykładem Jezusa, – czyli post. Post jest przeciwieństwem nasycenia. Post traktowany bardzo poważnie. Szatan natrafiając na konkretną postawę postu otrzymuje poważny sygnał, veto. Mówimy mu, że mamy broń przeciw pokusie głodu.
Drugą pokusą jest pokusa cudu. Jest to pokusa zmuszania Boga, aby zrealizował w naszym życiu nasze plany. Ta pokusa stawia nas wobec tego fragmentu Shema „Kochać Boga z całej duszy”.
Co to oznacza? Kochać w ten sposób, oznacza kochać całą swoją egzystencją, całym swoim życiem. A więc oznacza to, tracić życie dla tego, kogo kochamy, tracić życie dla Boga. Być gotowym zaryzykować dla Niego całe swoje życie, do tego stopnia, by być gotowym ponieść klęskę. Przed takim rozwiązaniem cała nasza natura broni się ze wszystkich sił i nie chce go zaakceptować. My w naszym życiu pragniemy przede wszystkim sukcesu, tryumfu. Wszystko jedno, na jakim polu, w pracy, w małżeństwie, z dziećmi. Wszędzie mamy osiągać sukces. Wszystko ma być cudowne, najlepsze, tak jak to sobie wymyśliliśmy naszym rozumem. A kochać Boga całym sercem oznacza zaakceptować, że istnieje ktoś silniejszy od nas. Uznać, że to nie my decydujemy o naszym życiu. Nie jesteśmy wstanie ogarnąć naszym rozumem całej naszej historii. Szatan przedstawia Jezusowi tą pokusę w ten sposób: „Zaprowadził Go też do Jerozolimy, postawił na narożniku świątyni i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Sy-nem Bożym, rzuć się stąd w dół! Jest, bowiem napisane: Aniołom swoim rozkaże o Tobie, żeby Cię strzegli, i na rękach nosić Cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień.” A więc skoro tak mówi Pismo Święte, to aniołowie w locie pochwycą Jezusa, by Mu się nic nie stało. Będzie miało miejsce jakby wielkie przedstawienie. Chrystus ukaże się ludowi w swojej chwale i mocy. Nam wydaje się ta pokusa bardzo śmieszną. Ale wbrew pozorom dotyka nas ta pokusa częściej niż moglibyśmy się spodziewać. Ta pokusa pokazuje, że człowiek nie chce się zgodzić na zwyczajność. Przyjrzyjmy się sytuacji Jezusa, który pochodzi z Galilei, a cóż dobrego może pochodzić z Galilei? Jezus był w oczach współczesnych prostym człowiekiem, który nie ukończył żadnej szkoły rabinackiej. W oczach świata faryzeuszy był nikim. W takiej właśnie sytuacji szatan przychodzi do Jezusa z pokusą cudowności, by ukazał się w swojej prawdziwej istocie, w swojej chwale. Odpowiedzią Jezusa na tą pokusę było powiedzenie „idź precz szatanie”. Idź precz, bo to, co proponujesz i czym kusisz jest powiedzeniem Bogu nie. Ta pokusa prowadzi do zbuntowaniu się na wolę Bożą. Nie wprost, ale poprzez nasze działanie, ulegając takiej pokusie mówimy Bogu, że źle urządził świat. Na świecie jest przecież tyle zła, cierpienia, na które nie znajdujemy odpowiedzi. Ulegając takiej pokusie stwierdzamy, że koncepcja Chrystusa ponoszącego śmierć na krzyżu jest pozbawiona sensu i nikogo nie pociągnie. Cały naród izraelski oczekuje na Mesjasza, ale na Mesjasza Wielkiego, politycznego, który ma wybawić naród z rzymskiej niewoli. Wola Boża w przypadku Chrystusa jest w oczach Mu współczesnych klęską. Jezus ponosi klęskę w oczach wszystkich. Faryzeusze mówili, że skoro ten człowiek został przybity do drzewa hańby, to jest to znakiem tego, że Bóg się od niego odwrócił, a ten człowiek jest grzesznikiem. A tymczasem Jezus, który wziął na siebie nasze grzechy, musiał być przybity do krzyża. Musiał ponieść klęskę, śmierć. Bo na nasz grzech nie ma innej odpowiedzi jak śmierć Jezusa na krzyża. Na szczęście my dziś mamy tą świadomość, że w tej śmierci nasz grzech został przybity do krzyża. Grzech został zabity, stracił swoją moc a śmierć nie ma już nad nami swojej władzy.
W Wielkim Poście mamy sobie uświadomić, że jedyną odpowiedzią na tą pokusę cudowności, rozumienia wszystkiego w naszej historii, jest modlitwa. Bo prawdziwa modlitwa może wypłynąć z serca upokorzonego, które uznaje, że nie jest panem swojego życie, nie jest Bogiem. Istnieje ktoś ważniejszy, wyższy, kto ma władzę nad moim życiem. Mamy, do kogo zwrócić się z tą modlitwą błagalną, by Bóg dał nam siły w naszym życiu pełnym pokus ciągłej nieakceptacji zwyczajności i tego, że nic z naszej historii nie rozumiemy. Jezus wypełnił Shema w tym punkcie dosłownie, przyjmując koronę cierniową.
Ostatnia, trzecia pokusa łączy się z wezwaniem: „kochaj Boga ze wszystkich swoich sił”. Wszystkimi swoimi pieniędzmi, całą swoją pracą. Nasza siła leży w tym, co sobą przedstawiamy. Świat patrzy na ludzi bardzo konkretnie: kto za nami stoi? Ile mamy pieniędzy? Kim jesteśmy? Mamy pokusę, żeby coś znaczyć w świecie, by realizować się w pracy, by być kimś, mieć władzę. Życie pokazuje nam bardzo dobitnie, że bez pieniędzy nic nie da się załatwić. Nasze zmaganie z tą pokusą jest bardzo poważne, bardzo boimy się, gdy wydarzenia naszej historii uderzą nas w nasz portfel, w nasze pieniądze, poniesiemy klęskę.
Odpowiedź na tą pokusę pokazuje nam Jezus. Mamy pozwolić, tak jak On, przebić nasze ręce i nogi dając się przybić do krzyża. Ta oznacza, że mamy służyć Bogu naszymi pieniędzmi, naszą pracą, naszą karierą, naszą władzą. Oznacza to realizowanie tego zmagania w udzielaniu jałmużny. Nasza natura ma taką właściwość, że pieniądze chcemy gromadzić, chcemy je mieć, mieć wszystko. Natomiast jałmużna rozrywa pierścień naszego egoizmu. Jałmużna powoduje, że odsuwamy od siebie to, co czyni z nas ludzi ważnych. Kiedy dajemy coś, komuś drugiemu, tak by nikt tego nie widział, gdy nie czerpiemy z tego wydarzenia chwały, to stajemy się ubożsi. Przestajemy coś znaczyć w oczach świata.
W Wielkim Poście należy sobie dobrze uzmysłowić, że konieczne jest podjęcie walki z tymi pokusami. Pokusą głodu, pokusą cudu i pokusą pieniądza. Bronią, jaką pozostawił nam Jezus w Ewangelii jest post, modlitwa i jałmużna.
Tą broń zaleca nam na Wielki Post Kościół.

Pięć dróg pojednania z Bogiem

W Wielkim Poście przygotowując się do Świąt Paschalnych jedną z zasadniczych spraw jest nasze nawrócenie, które trzeba rozpocząć od pojednania się z Bogiem i biźnimi. W tym celu może być nam pomocny poniższy tekst.

Homilia św. Jana Chryzostoma, biskupa

Czy chcecie, bym przypomniał drogi pojednania z Bogiem? Są liczne i różnorodne, a wszystkie prowadzą do nieba. Pierwszą jest potępienie własnych grzechów. "Wyznaj najpierw swe grzechy, aby otrzymać usprawiedliwienie" (por. Syr 17, 19-24; J 1, 9). Dlatego Prorok mówił: "Rzekłem: Wyznaję nieprawość moją wobec Pana, a Tyś darował winę mego serca" (Ps 32, 5).
Uznaj zatem swe grzechy. To wystarczy, aby Pan ci przebaczył. Kto bowiem wyznaje swe grzechy, niełatwo powróci do nich na nowo. Porusz swoje sumienie, twego wewnętrznego oskarżyciela, abyś nie spotkał oskarżyciela przed trybunałem Pana. Ta droga pojednania jest najlepsza.
Istnieje także druga, nie gorsza od poprzedniej, a mianowicie: nie pamiętać doznanych krzywd, panować nad gniewem, darować winy bliźnim. Tak czyniąc, otrzymamy odpuszczenie win, których dopuściliśmy się względem Pana. To drugi sposób oczyszczenia się z grzechów: "Jeśli bowiem - mówi Pan - przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski" (Mt 6, 14).
Chcesz poznać trzecią drogę nawrócenia? Jest nią należyta, żarliwa, płynąca z głębi serca modlitwa.
Jeśli chcesz znać jeszcze czwartą, wymienię jałmużnę. Ma naprawdę wielką moc.
Ponadto, jeśli ktoś postępuje z pokorą i skromnością, to taka jego postawa usuwa grzechy w nie mniejszym stopniu niż już wymienione. Świadkiem ów celnik, który nie mógł przynieść dobrych czynów, ale w ich miejsce ofiarował cnotę pokory, i w ten sposób uwolnił się od ciężkiego brzemienia grzechów.
Oto ukazaliśmy pięć dróg pojednania z Bogiem. Pierwsza polega na uznaniu grzechów, druga na darowaniu bliźnim krzywd, trzecia na modlitwie, czwarta prowadzi przez jałmużnę, piąta przez pokorę.
Nie bądź przeto bezczynny, ale codziennie postępuj tymi drogami. Są bowiem łatwe, i ubóstwem nie możesz się wymawiać. Jeśli nawet żyjesz w wielkim niedostatku, możesz wyzbyć się gniewu, odznaczać się pokorą, modlić się wytrwale i wyznawać grzechy, a żadne ubóstwo nie będzie ci przeszkodą. Ale cóż mówię? Nawet na tej drodze pokuty, na której wypada dzielić się pieniędzmi (mam na myśli jałmużnę), ubóstwo nie przeszkadza w wypełnieniu przykazania. Pokazała to wdowa, która ofiarowała dwa pieniążki.
Skoro więc nauczyliśmy się sposobu leczenia naszej duszy, korzystajmy z tych lekarstw, abyśmy po odzyskaniu zdrowia mogli z ufnością przystąpić do świętego stołu, abyśmy z wielką radością podążali na spotkanie Chrystusa, Króla chwały, i na zawsze osiągnęli dobra wieczne przez łaskę, miłosierdzie i dobroć Jezusa Chrystusa, naszego Pana.
(Homilia 2, 6)

Dobra Nowina

Zaczeliśmy Wielki Post AD 2011 jako przygotowanie do przeżycia Świąt Paschalnych. Może dobrze jest sobie uzmysłowić o co w tym wszystkim chodzi? O jaką to Dobrą Nowinę nam chodzi.

Czym jest Dobra Nowina?
Dobra Nowina obwieszcza tobie Jezusa Chrystusa, który jako jedyny rozerwał krąg śmierci i grzechu, trzymający ciebie w niewoli. On zwyciężył pana śmierci, abyś ty mógł przekroczyć barierę, oddzielającą ciebie od drugiego człowieka i byś mógł go kochać. Twoja śmierć została w Śmierci i Zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa zwyciężona, aby uzdolnić cię do miłości w nowym wymiarze. Ponieważ jedyną gwarancją dla świata, że śmierć została zwyciężona, jest miłość w wymiarze Krzyża.
Wcześniej człowiek nie był wstanie wejść w śmierć, czyli przekroczyć tej bariery, którą miał w swoim sercu, która pozwalała kochać bliźniego tylko do określonego punktu, miłością egoistyczną, ponieważ śmierć była czymś potwornym. Teraz śmierć została zwyciężona przez Jezusa Chrystusa, gdyż Bóg, tego Jezusa wskrzesił z martwych i uczynił Go twoim Panem i Mesjaszem. Jemu został dany obiecany Duch Święty. Jemu Bóg dał moc, aby tobie dać nowe życie, ciebie wskrzesić i obdarować życiem wiecznym.
Ten Jezus został zabity za twoje grzechy i moje, abyśmy z powodu grzechów nie musieli umierać. Bo zapłatą za grzech, według Pisma jest śmierć. Bóg wskrzesił Jezusa, aby On obwieścił tobie przebaczenie. W imię Jezusa Chrystusa przepowiadane jest przebaczenie twoich grzechów. Św. Paweł mówi: „On to został wydany za nasze grzechy i wskrzeszony z martwych dla naszego usprawiedliwienia.” (Rz 4, 25).
Jezus zajął twoje miejsce i pozwolił, aby twoje grzechy zostały przybite do krzyża. On je wziął ze sobą na Krzyż i dlatego umarł. Grzechy spowodowały Jego śmierć. Ale On jest Stwórcą życia. On zajął twoje miejsce i zamiast ciebie został złożony do grobu, skąd Ojciec Go wskrzesił, a więc i ciebie Ojciec wskrzesi. Ponieważ Bóg wskrzesił Jezusa jako zastaw, jako gwarancję, że twoje grzechy zostały przebaczone, abyś miał wstęp do Bożego życia i przez Boga mógł być na nowo zrodzony. Bóg uczynił Jezusa twoim Panem, twoim Kyriosem; Bóg posłał Go, aby On mógł dać tobie życie.
Cała katecheza, którą diabeł dał ludziom, że Bóg nie jest miłością; że Prawo istnieje jako znak zewnętrzny tego, że Bóg nie kocha ludzi, Jezus Chrystus zwyciężył w swoim ciele. W swoim ciele zniszczył ciało grzechu. On na swoim Krzyżu dowiódł, że Bóg jest Miłością, ponieważ On sam jest Bogiem. Zobacz, jak bardzo Bóg ciebie kocha, aż do przyjęcia śmierci zamiast ciebie.
W Chrystusie Bóg umiłował wszystkich ludzi. W Chrystusie Bóg ciebie stworzył abyś był synem/córką takiej miłości, która nie ma granic. Ponieważ Bóg ciebie kocha, także gdy jesteś tchórzem, także gdy jesteś Mu po raz tysięczny niewierny, gdy jesteś szczwanym grzesznikiem, obrzydliwym, pysznym człowiekiem; także gdy jesteś pijakiem, lubieżnikiem, zadowolonym z siebie idiotą. Bóg kocha ciebie ponad wszystko, i będzie ciebie zawsze kochał. Bóg ciebie nie stworzył po to abyś umarł, abyś się pogrążył, ale abyś żył w Miłości.

czwartek, 10 marca 2011

Czym jest wolność?

Dziś dostałem emailem poniższy list. Ponieważ dotyczy ważnej sprawy odpisałem od ręki a tu zamieszczam tę korespondencję.

Witaj Anteczku!
Jeżeli Pan Bóg wie co się stanie w przyszłości w najdrobniejszych szczegółach to ta przyszłość jest zdeterminowana w najdrobniejszych szczegółach (inaczej nie mógłby Bóg znać przyszłości we wszystkich szczegółach). Jeżeli zaś przyszłość jest zdeterminowana to daremne są nasze prośby do Boga o zmianę biegu zdeterminowanych wydarzeń. Co ma być to będzie niezależnie od tego co zrobimy. Nasza wolna wola i związane z nią wybory i decyzje są iluzoryczne bo przecież wybierzemy to co jest już z góry zaplanowane. Wszelkie działanie traci wtedy sens. Oto do czego doprowadza nas logika " na chłopski rozum". Nic a nic z tego nie rozumiem. Albo jest wolna wola i świat nie jest zdeterminowany, albo jest on zdeterminowany i wolnej woli nie ma. Ot co!
Z Panem Bogiem. Pa!
Remi

Odpowiedziałem:

Mój drogi racjonalisto, próbujesz tego na czym wielu już sobie zęby połamało, czyli naszym ograniczonym przecież ludzkim intelektem przeniknąć Boże tajemnice. Bóg się nam owszem objawia, ale nigdy do końca, zawsze coś z tajemnicy pozostaje. Gdybyśmy mogli w pełni przeniknąć Boga i zgłębić wszystkie Jego tajemnice, znaczyłoby to tyle, że Boga można zmieścić w naszym intelekcie, czyli że Bóg jest ograniczony, a to z definicji jest niemożliwe. Bóg jest nieograniczony. Jak więc sobie poradzić z Twoim dylematem. Jest świat zdeterminowany, czy też nie. Otóż nie, świat nie jest zdeterminowany. Bóg ma swój plan dla świata i dla każdego człowieka. Naszą rolą, naszym zadaniem jest odkryć ten Boży plan a wtedy będziemy szczęśliwi. Mówi o tym dzisiejsza lekcja z Księgi Powtórzonego Prawa:

Pwt 30, 15-20
"15 Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście.
16 Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść.
17 Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon obcym bogom, służąc im –
18 oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie, niedługo zabawicie na ziemi, którą idziecie posiąść, po przejściu Jordanu.
19 Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo,
20 miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu, lgnąc do Niego; bo tu jest twoje życie i długie trwanie twego pobytu na ziemi, którą Pan poprzysiągł dać przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi."

Ale ponieważ Bóg stworzył człowieka z miłości, obdarzył go pełnią wolności, problemem się stało, że człowiek z tej wolności źle skorzystał, zastał oszukany przez upadłego anioła (to ów wąż na drzewie w raju) i zaakceptował antykatechezę diabła, że nie jest kochany przez Boga. W odpowiedzi człowiek postanowił wziąć swoje sprawy we własne ręce i samemu decydować co dobre a co złe dla niego. Ten czyn nazywamy grzechem pierworodnym, a każdy nasz grzech polega właśnie na tym, że chcemy sami decydować co dla nas dobre a co złe, nie mając zaufania do Boga, że On nas kocha iwie co dla nas najlepsze. Możemy więc w pewien sposób pokrzyżować plany Boże, zmieniając bieg wydarzeń. Bóg na to zezwala i nawet z naszych błędnych decyzji wyprowadza dobro.

Opowiem Ci pewną autentyczną historię, która w jakiś sposób mówi o naszej wolności.
Otóż była pewna kobieta, pobożna i zawsze wierna Bogu. Miała syna, którego też wychowała na dobrego chłopca. Gdy syn miał około 20 lat poważnie zachorował i lekarze orzekli, że chłopak dość prędko umrze. Kobieta nie mogła pogodzić się z tą myślą i usilnie, dniem i nocą, modliła się aby Jej syn nie umarł. Modliła się gorliwie i rzeczywiście Bóg Ją wysłuchał i chłopiec wyzdrowiał. Aliści minęło kolejne 20 lat, i chłopiec dorósł, stał się mężczyzną. Niestety przestał być pobożny, a wręcz zszedł na bardzo złe drogi. Matka była w rozpaczy, bo widziała, że Jej ukochany syn może się potępić. Mówiła, że lepiej by było, gdyby Bóg zabrał wcześniej do siebie, wtedy trafiłby napewno do nieba, a tak może się potępić. Oczywiście nikt nie zna (poza Bogiem) jak ta historia się skończyła. To kolejna tajemnica Bożego miłosierdzia.
Ale dla nas wynika z tej historii pewna nauka. Tu na ziemii jesteśmy przechodniami, prawdziwym celem, dla którego jesteśmy stworzeni, to spotkać się z Bogiem. Mówimy, że to nastąpi po śmierci fizycznej, ale możemy spotkać się z Bogiem już tu na ziemi, i żyć w Jego obecności. Dzieje się tak, gdy odkryjemy Boży plan względem nas i będziemy go realizować, z Bożą pomocą oczywiście. Nazywamy to pełnieniem woli Bożej. Jaki jest Boży plan dla człowieka? Ano aby został zbawiony. W jaki sposób. Wróćmy do zacytowanej lekcji z ks. Powtórzonego Prawa, do wersu 16.
Pwt 30, 16
"Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść."

To właśnie jest Boży plan dla każdego, wszystko poza tym jest komentarzem.
Czy rozwiałem Twoje wątpliwości, mój drogi racjonalisto? Podejrzewam, że za chwilę dostanę kolejny list, z nowymi wątpliwościami. Cóż taki już jesteś. Ale wczoraj, gdy ci kapłan posypywał głowę popiołem jako znak wzywający do przemiany życia mówił: "Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię".
A czym jest Ewangelia? Można określić Ją jako Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie umęczonym i zabitym za nasze grzechy i Zmartwychwstałym dla naszego usprawiedliwienia.:

Czytamy w Ewangelii wg św. Jana.
J 3,16 "Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne."

To bardzo ważne zdanie, trzymaj się go a będziesz żył.
Szalom

sobota, 19 lutego 2011

Moja droga …


Najważniejszym wydarzeniem w 2010 roku były dla mnie moje święcenia prezbiteratu. Dzień 22 maja tego roku, na pewno na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Dziś gdy w grudniu piszę ten tekst nie wiem nawet czy potrafiłbym godzina po godzinie opisać co się wtedy wydarzyło. Mam owszem masę zdjęć i z ich pomocą mógłbym może minuta po minucie odtworzyć tamte wydarzenia, ale czy oddałoby to co działo się we mnie, moje wewnętrzne przeżycia? Próbowałem sporządzić pokaz czy prezentację z tego dnia, i co? Ano niewiele z tego wyszło. Dziś jednak jeśli chcę coś o tym wydarzeniu napisać, to może raczej jak do niego doszło.
Wszystko zaczęło się dawno temu, ale znaczącą datą byl pewien czerwcowy dzień ponad 40 lat temu, oraz miejsce, kaplica na Mokotowie o godzinie 12.00, a może nawet wcześniej. Może początku należy doszukiwać się w wydarzeniach z tego dnia, gdy koło godziny 8.00, może trochę później, czekałem na moją narzeczoną, przed Urzędem Stanu Cywilnego na rogu Al. Jerozolimskich i Nowego Światu.
Czekając na spóźniającą się dziewczynę, różne myśli przelatywały mi w skołatanej głowie. Jedna z nich jakoś mocno utkwiła mi w pamięci. Uświadomiłem sobie bowiem, że właśnie za chwilę podejmę działanie, którego konsekwencje będą nie do odwrócenia. Że to co zaczynamy, to już na całe życie. I że nie będzie można się z tego wycofać. Może inaczej by się moja historia potoczyła, gdybym z tej myśli wyciągnął praktyczne konsekwencje. Cóż, miałem wtedy 24 lata i w takim wieku wciąż niewiele wiedziałem o życiu. Jak potem się okazało, byłem całkowicie nie przygotowany do wzięcia odpowiedzialności za powstającą właśnie rodzinę. Nawet gdy półtora roku później ukończyłem studia i podjąłem pracę, to wciąż pozostawałem zależny od sponsorowania przez ojca, co skutecznie przeszkadzało mi w dorastaniu do roli głowy domu.

Był to fakt, który mocno zaważył na naszym małżeństwie. Następujące w konsekwencji kolejne wydarzenia tylko pogłębiały kryzys pomiędzy nami. Być może najbardziej brzemienne były moje ucieczki z domu, bo tak chyba należy odczytać, moje samotne, bez żony, wyjazdy na wycieczki zagraniczne. Czy mogłem sobie na nie pozwolić? Oczywiście, że nie. Ale ponieważ Tata mnie sponsorował, zostawiałem żonę w domu i wyjeżdżałem. Najpierw był to objazd po Europie Zachodniej organizowany przez macierzystą Katedrę , a gdy po paru miesiącach zacząłem pracować, nadarzyła się okazja by na trzy tygodnie pojechać do Jugosławii. Nic nie było dla mnie ważne, parłem do przodu jak czołg, nie zważając, że właśnie urodził się nam pierworodny syn, i że zostawiam żonę z dzieckiem pod opieką mojej mamy i siostry.
Właśnie ten fakt myslę najbardziej zranił moją żonę i położył się cieniem bardzo mocna na naszych relacjach. Wtedy w swojej głupocie nie potrafiłem zrozumieć, co takiego się między nami popsuło, tak mocno byłem zapatrzony we własny pępek. Liczyła się dla mnie tylko okazja mojej rozrywki, reszta była absolutnie nieważna. A konsekwencje były poważne. Chociaż w 3 lata później, urodził się nasz drugi synek, we mnie niewiele się zmieniło. Może tyle, że mentalnie, coraz mocniej oddalałem się od żony. Zacząłem oglądać się za innymi kobietami, stosując wewnętrznie pewną filozofię. "Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal". Początkowo były to głupie flirty z koleżankami żony, ale szybko, zacząłem przechodzić od flirtu do zdrady. Czasem były to zdrady, jak je nazywałem mentalne, ale wkrótce doszło do zdrad fizycznych. W konsekwencji coraz mocniej oddalałem się od żony i dzieci. Wracając z pracy, wsadzałem nos w gazetę lub telewizor. Często przesypiałem popołudnie. Od dzieci się oganiałem, w sprawy domowe nie angażowałem się zupełnie. Od czasu do czasu wybuchały między nami sprzeczki, często przeradzające się w potężne awantury. Czułem się coraz bardziej winny istniejącej sytuacji, ale nie potrafiłem nic w swoim życiu zmienić. Po awanturze obiecywałem, że zmienię moje postępowanie, ale w gruncie rzeczy były to obietnice bez pokrycia. Dawałem je dla uzyskana spokoju, dla zakończenia awantury. Żona groziła odejściem ode mnie, wspominała o rozwodzie. Bałem się tego, przede wszystkim ze względu na ludzką opi-nię, zwłaszcza bałem się reakcji moich rodziców. Ale nie potrafiłem nic zaradzić, by tą sytu-ację zmienić. W gruncie rzeczy tonąłem w gównie po szyję i nie widziałem szans by się z niego wyplątać.
Właśnie wtedy w nasze życie wkroczył Bóg.
Jesienią 1977 roku pojawili się w naszym kościele katechiści z Lublina i rozpoczęli cykl katechez początkowych Drogi Neokatechumenalnej. Moja żona była zafascynowana ich ogłoszeniami, natomiast ja byłem nastawiony do tej sprawy bardzo sceptycznie.
Nie wiem, a może nie pamiętam dlaczego ja tego dnia nie byłem w kościele na Gdańskiej na mszy. Czy miałem swój atak lenistwa, który łatwo przemieniałem w złe samopoczucie, czy byłem na mszy w innym kościele, nie wiem. W każdym razie ogłoszeń o tych katechezach nie słyszałem i do entuzjazmu żony odniosłem się bardzo sceptycznie. Miałem swoje złe doświadczenia z wczesnych lat sześćdziesiątych co do różnych inicjatyw religijno - kościelnych i byłem do nich nastawiony mocno sceptycznie. Powiedziałem żonie, że ja nie jestem tą sprawą zainteresowany, że jeśli chce to może sobie na te spotkania chodzić, byle wcześniej zapakowała dzieci do łóżek [miały wtedy 10 i 8 lat], abym ja nie musiał się z nimi użerać, z karmieniem, kąpielą i zaganianiem do spania. Dziś gdy patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy ponad 30 lat, widzę, że Pan Bóg mocno wkroczył w nasze życie. Żona bez szemrania zajmowała się dziećmi, biegała na katechezy, po dwu miesiącach pojechała na dwa dni gdzies pod Warszawę, zabierając dzieci chyba ze sobą, ale tego nie jestem pewien, może moja mama przyjechała do nas, by się nimi zająć, nie pamiętam. Dziś nie ma kogo o takie detale się spytać. Wróciła z tego wyjazdu jakby odmieniona i powiedziała, że weszła do wspólnoty i że teraz dwa, albo czasem trzy wieczory w tygodniu będzie miała zajęte. Nic chyba nie powiedziałem, a ona biegała na te spotkania, ukośkawszy przedtem dzieci. Czy widziałem jakieś zmiany w Jej życiu, w Jej relacji do mnie? Myślę, że chyba tak, ale nie miałem ochoty z Nią tam chodzić. Po paru miesiącach zakomunikowała mi, że przyjdą do Niej ludzie z tej Jej wspólnoty na tzw "przygotowanie". Wyraziłem swoją zgodę, zaznaczając, żeby nie liczyła, że się na tym spotkaniu pokażę. Mieszkaliśmy już wtedy od paru miesięcy w nowym większym mieszkaniu i mogłem skryć się w naszym pokoju. Ale tym razem Pan Bóg zagiął na mnie parol, i przysłał do domu naszego dawnego proboszcza, księdza N, którego znałem i gdy On zaczął mnie ciągnąć bym wziął w tym spotkaniu udział, to trudno było mi się od tego zaproszenia wymówić. Pamiętam, że tematem przygotowania był „ołtarz” i miałem problem, bo wciąż kołatał mi się tekst z psalmu „przystąpię do ołtarza Bożego, do Boga, który rozwesela moją młodość”. Chciałem się tą znajomością Biblii popisać, ale okazało się zaraz, że tekst z psalmu nie liczy się. Byłem trochę zawiedziony i może nawet nieco upokorzony, ale nie dawałem tego po sobie poznać. Ksiądz proboszcz namówił mnie, bym przyszedł później na tę liturgię i tak to się zaczęło. Zacząłem chodzić z żoną do wspólnoty i tylko mocno się irytowałem, że wszystkie moje próby zabrania głosu we wspólnocie, kwitowane były uwagą, że nic nie rozumiem, bo nie słuchałem katechez i że jest to konieczne jeśli chce coś zrozumieć i być pełnym członkiem wspólnoty. Przez parę miesięcy tak to trwało i jakoś jesienią okazało się, że zaczęły się katechezy w kaplicy na Mokotowie. Zacząłem jeździć, próbując namówić jeszcze do tego dwie moje kuzynki. Dlaczego właśnie je namawiałem, dziś nie potrafię powiedzieć, ale myślę, że to było działanie Boże, one były w sytuacji, w której takie głoszenie padało na podatną do przyjęcia Słowa glebę. One weszły do I wspólnoty na Mokotowie, ja powiedziałem, że idę do żony, do wspólnoty na Żoliborzu i tak się stało.
Dlaczego? Wtedy myślę, że nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale to Bóg mnie prowadził. Słowo Dobrej Nowiny padło na przygotowaną już przez doświadczenia życiowe glebę. Gdzieś w głębi serca widziałem beznadziejność sytuacji egzystencjalnej w jakiej się znajdowałem a nie widziałem czy cos może się w moim życiu zmienić. Tyle moich „dobrych” chęci szło na marne, że brak mi było wiary, aby jeszcze może naprawdę dalo się w moim życiu zmienić. Trafiłem na drugą katechezę a w niej usłyszałem Kerygmat oparty na scenie Zwiastowania. Ten fragment mówiła młoda dziewczyna. Opowiedziała swoimi słowami scenę Zwiastowania a potem powiedziała mniej więcej tak. „ Jeżeli tu w kościele, pośród słuchających jest ktoś, kto czuje się sfrustrowany, nieszczęśliwy w swoim życiu, niezadowolony ze swojej historii, to niech razem z Maryją powie w głębi serca amen na to Słowo, a wtedy Jezus zacznie w nim działać, zacznie w nim wzrastać. Dla mnie to była jakaś nadzieja i dotknięty łaską Bożą powiedziałem w głębi serca coś w rodzaju, „jeśli naprawdę możesz [Jezu] coś zmienić w moim życiu, to proszę o to, zrób coś ze mną”. Szybko o tym zapomniałem i pewnie nigdy bym do tego Słowa nie wrócił, gdyby nie pewne sprawy, które zaczęły się dziać w naszym życiu. Niedlugo potem urodził się nasz najmłodszy syn, który nie tolerował pewnego rodzaju białka i musiał być na specjalnej diecie. Moja żona zaangażowała się w koło pomocy rodzicom mających dzieci z podobnymi problemami. W ten sposób trafiła na dziewczynkę z Domu Dziecka cierpiąca na tę dolegliwość i zaczęła dostarczać dla niej odpowiednie jedzenie. Gdy okazało się, że to dziecko jest porzucone przez matkę i czeka bezskutecznie na adopcję, nikt nie chciał bowiem chorego dziecka, odczytaliśmy ten fakt jako znak od Boga i mimo gwałtownego sprzeciwu mojej Mamy, zaadoptowaliliśmy to dziecko. To była nasza Córeczka.
Mijały lata, przechodziliśmy na Drodze różne etapy i w końcu doszliśmy do drugiego skrutinium. Wcześniej już zaczął Bóg budować między nami jakąś jedność m. in., gdy dał nam łaskę i bez umawiania się, oboje wstaliśmy do "wędrowania". Już od pierwszego skrutinium mieliśmy pewne doświadczenie związane z ewangelizacją. Jako wędrowni zastaliśmy posłani, by głosić katechezy w odleglym miescie. Nie mieliśmy zielonego pojęcia na czym ma polegać to nasze wędrowanie, ale w jakiś sposób wytrwaliśmy w tej posłudze przez dwa lata, założyliśmy dwie wspólnoty i z różnymi problemami i w różnym, zmieniającym się składzie ekipy prowadziliśmy je do śmierci mojej żony.
A ja pozostałem w tej ekipie do dziś dnia.
Równolegle przeżywaliśmy nasze drugie skrutinium, które po kilku chyba próbach przeszliśmy. Moim doświadczeniem tego etapu było dotknięcie łaski Bożej, mogłem wyznać swoje zdrady i różne świństwa mojej żonie, a Ona mi to wszystko wybaczyła. W ten sposób konkretnie doświadczyłem Bożego przebaczenia moich grzechów. Bóg pokazał mi swoją miłość i to, że On zaangażował się w odbudowywanie naszego małżeństwa. Wiele jeszcze razy próbowałem uciekać przed Krzyżem, ale Bóg, mimo moich niewierności, pozostał wierny swojej łasce i powoli, powoli, przeprowadził mnie przez wiele cierpień. Kolejno żegnałem moich bliskich odprowadzając ich na cmentarz. Odeszli ojciec, teściowa, mama. Pan pozwolił nam przez pięć lat po śmierci Ojca zaopiekować się moją Mamą, a gdy żona zachorowała na nieuleczalną chorobę, to Bóg mnie wspierał w opiece nad Nią. On też pozwolił nam wziąć do nas mojego teścia, gdy stan jego zdrowia wymagał stałej nad nim opieki. W dużej części na moich barkach ta opieka spoczywała, żona była już wtedy poważnie chora. A gdy w Pan powołał do siebie moją żonę, i groziło mi całkowite skapcanienie, ciepłe kapcie, komputer i telewizja, On zatroszczył się o mnie. Jeszcze raz mocno wziął mnie za rękę i powiedział, że chce bym Mu służył jako prezbiter. Mimo moich oporów, niedowierzania mojego i moich bliskich, Pan sam mnie przeprowadził, przez studia teologiczne i formację seminaryjną. Dodał też sił, gdy zabrał do siebie moją siostrę, która przez wiele lat była mi mentorką i wspierała radą oraz modlitwą w moich zmaganiach się z nawracaniem.

Dziś jestem księdzem, wikarym w parafii w centrum Warszawy i to Pan wciąż mnie podtrzymuje i dodaje sił, bym mimo zmęczenia nie ulegał zniechęceniu i zwątpieniu. Poza pracą w parafii, pozwala mi posługiwać mojej wspólnocie a także ewangelizować . Coraz mocniej doświadczam, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
Co myślę o mojej przyszłości? To bardzo ludzkie snuć plany i marzenia. Ale przede wszystkim wierzę, że to sam Bóg zaplanował tę moją historię i że On mnie dalej będzie prowadził. Obym się tylko nie opierał. Ale jak kiedyś się wyraziłem, Panu Bogu się nie odmawia. Obym był konsekwentny w realizacji tego stwierdzenia.