Pewnego razu usłyszałem, że tak jak Maryja uwierzywszy słowom, które zwiastował Jej anioł Gabriel, urodziła Chrystusa, tak i we mnie chce się narodzić i żyć Chrystus. Wspaniała obietnica!
Takim pierwszym znakiem wypełniania się tej obietnicy było przyjęcie kolejnego dziecka. Mieliśmy już wtedy dwóch synów - 13 i 10 lat. Moja żona, Marzena była po dwóch cesarskich cięciach. Zbliżaliśmy się do czterdziestki. Wydawało się, że głupotą jest myśleć w tym momencie o dziecku. Ale Bóg powiedział nam w głębi serca, że to jest możliwe. Wzbudził w nas pragnienie, abyśmy to dziecko mieli, abyśmy je pokochali. Urodził się mały Mateusz. Było to pierwsze konkretne wydarzenie - początek realizacji tej obietnicy. Trudno to ująć w słowa, ale dla mnie było to wydarzenie, w którym Bóg powiedział: „Ja jestem z tobą.' Zobacz, masz nowe dziecko". Mateusz był dzieckiem wymagającym specjalnej diety, specjalnej troski. Ja, który przy poprzednich dzieciach nie potrafiłem wykrzesać z siebie absolutnie żadnego dla nich zainteresowania, powoli, powoli - moja stara natura wciąż mnie ku wygodzie ciągnęła - zacząłem wchodzić w nowe obowiązki.
Drugie wydarzenie, w którym słowo o narodzeniu się we mnie Chrystusa dało o sobie znać, było też związane z dziećmi. Kiedy Mateusz miał dwa lata Marzena dowiedziała się, że w pobliskim Domu Dziecka jest dziewczynka, która - tak jak nasz mały - jest na diecie bezglutenowej. Przygotowana do adopcji, dziewczynka ta bezskutecznie czekała na nową rodzinę. Właśnie ta dieta zniechęcała kolejne rodziny do adopcji Ani. Uznaliśmy, że jest to dla nas znak od Boga. Znak, że to dziecko jest dla nas. Modliliśmy się gorąco, żeby Pan Bóg to potwierdził, żebyśmy mieli pewność. Byliśmy wtedy w Częstochowie i prosiliśmy Panią Jasnogórską o pomoc. Rodzicom, którzy mają własne dzieci, bardzo niechętnie jest przyznawane dziecko do adopcji. Dla nas znakiem od Boga był fakt, że w naszym wypadku cała ta sprawa od momentu, gdy zaczęliśmy o tym rozmawiać, do momentu, gdy Ania znalazła się w naszym domu, trwała tydzień. Było to zupełnie niesamowite!
I jeszcze jedno zdarzenie z tym się wiążące. Jest takie trudne słowo w Ewangelii, które mówi: „Kto nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem". Cała ta sprawa związana z adopcją Ani spotkała się z ogromnym sprzeciwem mojej mamy. Pan Bóg dał mi wtedy jakąś wielką siłę i pewność, że mam się przeciwstawić mojej matce. I że mam to zrobić z miłością. W tej właśnie konkretnej sytuacji słowo to wypełniło się w moim życiu. Zrozumiałem, że jeżeli chcę być uczniem Chrystusa, to mam pełnić wolę Boga, a nie innych ludzi czy swoją. Później, gdy Ania już była parę miesięcy u nas, mama powiedziała: „Wiesz, teraz jak na to patrzę, to widzę, że w tym wszystkim była ręka Pana Boga. I że gdybyście się wtedy pod moim naciskiem wycofali, to ja bym sobie tego chyba nigdy nie darowała".
Kolejnym przykładem spełniania się obietnicy o tym, że ma się we mnie narodzić Chrystus, była zmiana relacji między mną a Marzeną. Otóż przed naszym bliższym zetknięciem się ze słowem Bożym, nasze małżeństwo było na najlepszej drodze do rozwodu. Rozmowy ograniczały się do grzecznościowych uwag na temat dzieci, jedzenia, ot, spraw codziennych. Czasami wybuchały kłótnie, a co najgorsze, rosła między nami coraz większa obojętność. Minęło kilka lat, gdy tę potłuczoną, popękaną szklankę Pan Bóg, swoją mocą, zaczął sklejać. Zaczęło nam obojgu zależeć, żeby w naszym małżeństwie coś się zmieniło. Jest w liście św. Pawła takie słowo: „Żony niechaj będą poddane swoim mężom". Fakt, że Marzena zaczęła to słowo realizować, stał się dla mnie ważnym wydarzeniem. Bo jest słowo równoległe do tamtego, które mówi: „Mężowie, miłujcie swoje żony", nie taką zwykłą miłością, ale tak jak Chrystus ukochał swój Kościół, jak ukochał nas, oddając za nas swoje życie. Zrozumiałem, ze ja mam to słowo realizować. Mam tracić swoje życie, swój czas dla żony, dla rodziny. To wcale nie jest proste. To jest dźwiganie krzyża.
Chciałbym jeszcze powiedzieć, że z tymi ludźmi, z którymi przed laty usłyszałem Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie, spotykamy się co tydzień. Nie wiem, czy jest na tym świecie jakaś inna siła, która by ludzi tak różnych pod względem wieku, wykształcenia, zapatrywań była w stanie tak związać. Tym, co nas wiąże i trzyma razem, jest słowo Boże.
Bardzo bym nie chciał, żeby to, co tu powiedziałem, zabrzmiało jakoś triumfalistycznie, że wygląda na to, że można mnie już w ramki oprawić - nie, ja wciąż się boję, wciąż podlegam różnym emocjom. Jak mówi św. Paweł, nie mówię, że już osiągnąłem, ale pędzę do celu i mam nadzieję, że u mety czeka na mnie kochający Ojciec.
(Drukowane w 1-szym nr „Słowo wśród nas” w grudniu 1991 roku.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz