wtorek, 9 marca 2010

Moje spotkanie ze słowem Bożym

Choć wychowany w głęboko wierzącej rodzinie katolickiej, w praktyce, w czasach mojej młodości, bliski byłem odejścia od Boga. Moi rodzice stanowili niedościgniony wzór, którego naśladowanie było dla mnie zbyt trudne. Byłem leniwy, wolałem iść na łatwiznę. Będąc przez wiele lat pod wpływem mojej babki, wyniosłem z domu obraz Boga jako surowego sędziego, który tylko czeka, aby mnie skarcić, aby mnie dopaść. Moje praktyki religijne sprowadzały się do absolutnego minimum - to było Prawo, które trzeba było wypełnić. Do spowiedzi przystępowałem ze strachu, bo jest takie przykazanie, że raz w roku trzeba się spowiadać. Poza tym bałem się, co powiedzą moi bliscy, gdy zobaczą, że nie przystępuję do sakramentów. Spowiedzi te były bliźniaczo podobne do siebie - te same grzechy, ta sama nauka: „synu, postaraj się, trzeba się zmobilizować". Nie przynosiły one żadnej zmiany w moim życiu. Sprawą „normalną" było dla mnie to, że żonę można zdradzić, byleby się o tym nie dowiedziała, byleby nie narobić sobie kłopotów; że można żyć nie interesując się domem, rodziną, poświęcając swój cały czas wolny na uprawianie własnego hobby. Pismo święte było dla mnie zamkniętą księgą, nie odczuwałem żadnej potrzeby zaglądania do niego. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, żyłem jak poganin, oddalony od Boga. Tak było do momentu, gdy 12 ─ 13 lat temu usłyszałem Dobrą Nowinę, i trafiwszy w jednej z warszawskich parafii na katechezy neokatechumenalne, usłyszałem, że Bóg mnie kocha, że On chce, aby moje życie się zmieniło. I że ta zmiana jest możliwa, „dla Boga, bowiem nie ma nic niemożliwego" (Łk 1,37). Usłyszałem wówczas, że Jezus Chrystus po to umarł na krzyżu i po to zmartwychwstał, aby mi dać Ducha Świętego, ażebym miał życie, ażebym był szczęśliwy. Uwierzyłem w to. Po raz pierwszy powiedziałem wówczas: tak, ja chcę, żeby to się stało. Od tej pory zaczął się w moim życiu okres regularnych spotkań ze słowem Bożym. Nie tylko zacząłem czytać Pismo święte, ale wraz z grupą podobnych mi ludzi, zacząłem się zastanawiać nad tym, co słowo Pisma mówi o moim życiu. Wiele razy mnie oskarżało, mówiło, że jestem grzesznikiem, że nie umiem kochać. Ale to słowo zapewniało mnie również, że nie jestem sam, że nie jestem bezsilny, bo kochający Bóg jest zawsze przy mnie. Z czasem przekonałem się, że słowo Boże ma rzeczywiście moc zmieniać moje życie.

Pewnego razu usłyszałem, że tak jak Maryja uwierzywszy słowom, które zwiastował Jej anioł Gabriel, urodziła Chrystusa, tak i we mnie chce się narodzić i żyć Chrystus. Wspaniała obietnica!

Takim pierwszym znakiem wypełniania się tej obietnicy było przyjęcie kolejnego dziecka. Mieliśmy już wtedy dwóch synów - 13 i 10 lat. Moja żona, Marzena była po dwóch cesarskich cię­ciach. Zbliżaliśmy się do czterdziestki. Wydawało się, że głupotą jest myśleć w tym momencie o dziecku. Ale Bóg powiedział nam w głębi serca, że to jest możliwe. Wzbudził w nas pragnienie, abyśmy to dziecko mieli, abyśmy je pokochali. Urodził się mały Mateusz. Było to pierwsze konkretne wydarzenie - początek realizacji tej obietnicy. Trudno to ująć w słowa, ale dla mnie było to wydarzenie, w którym Bóg powiedział: „Ja jestem z tobą.' Zobacz, masz nowe dziecko". Mateusz był dzieckiem wymagającym specjalnej diety, specjalnej troski. Ja, który przy poprzednich dzieciach nie potrafiłem wykrzesać z siebie absolutnie żadnego dla nich zainteresowania, powoli, powoli - moja stara natura wciąż mnie ku wygodzie ciągnęła - zacząłem wchodzić w nowe obowiązki.

Drugie wydarzenie, w którym słowo o narodzeniu się we mnie Chrystusa dało o sobie znać, było też związane z dziećmi. Kiedy Mateusz miał dwa lata Marzena dowiedziała się, że w pobliskim Domu Dziecka jest dziewczynka, która - tak jak nasz mały - jest na diecie bezglutenowej. Przygotowana do adopcji, dziewczynka ta bezskutecznie czekała na nową rodzinę. Właśnie ta dieta zniechęcała kolejne rodziny do adopcji Ani. Uznaliśmy, że jest to dla nas znak od Boga. Znak, że to dziecko jest dla nas. Modliliśmy się gorąco, żeby Pan Bóg to potwierdził, żebyśmy mieli pewność. Byliśmy wtedy w Częstochowie i prosiliśmy Panią Jasnogórską o pomoc. Rodzicom, którzy mają własne dzieci, bardzo niechętnie jest przyznawane dziecko do adopcji. Dla nas znakiem od Boga był fakt, że w naszym wypadku cała ta sprawa od momentu, gdy zaczęliśmy o tym rozmawiać, do momentu, gdy Ania znalazła się w naszym domu, trwała tydzień. Było to zupełnie niesamowite!

I jeszcze jedno zdarzenie z tym się wiążące. Jest takie trudne słowo w Ewangelii, które mówi: „Kto nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem". Cała ta sprawa związana z adopcją Ani spotkała się z ogromnym sprzeciwem mojej mamy. Pan Bóg dał mi wtedy jakąś wielką siłę i pewność, że mam się przeciwstawić mojej matce. I że mam to zrobić z miłością. W tej właśnie konkretnej sytuacji słowo to wypełniło się w moim życiu. Zrozumiałem, że jeżeli chcę być uczniem Chrystusa, to mam pełnić wolę Boga, a nie innych ludzi czy swoją. Później, gdy Ania już była parę miesięcy u nas, mama powiedziała: „Wiesz, teraz jak na to patrzę, to widzę, że w tym wszystkim była ręka Pana Boga. I że gdybyście się wtedy pod moim naciskiem wycofali, to ja bym sobie tego chyba nigdy nie darowała".

Kolejnym przykładem spełniania się obietnicy o tym, że ma się we mnie narodzić Chrystus, była zmiana relacji między mną a Marzeną. Otóż przed naszym bliższym zetknięciem się ze słowem Bożym, nasze małżeństwo było na najlepszej drodze do rozwodu. Rozmowy ograniczały się do grzecznościowych uwag na temat dzieci, jedzenia, ot, spraw codziennych. Czasami wybuchały kłótnie, a co najgorsze, rosła między nami coraz większa obojętność. Minęło kilka lat, gdy tę potłuczoną, popękaną szklankę Pan Bóg, swoją mocą, zaczął sklejać. Zaczęło nam obojgu zależeć, żeby w naszym małżeństwie coś się zmieniło. Jest w liście św. Pawła takie słowo: „Żony niechaj będą poddane swoim mężom". Fakt, że Marzena zaczęła to słowo realizować, stał się dla mnie ważnym wydarzeniem. Bo jest słowo równoległe do tamtego, które mówi: „Mężowie, miłujcie swoje żony", nie taką zwykłą miłością, ale tak jak Chrystus ukochał swój Kościół, jak ukochał nas, oddając za nas swoje życie. Zrozumiałem, ze ja mam to słowo realizować. Mam tracić swoje życie, swój czas dla żony, dla rodziny. To wcale nie jest proste. To jest dźwiganie krzyża.

Chciałbym jeszcze powiedzieć, że z tymi ludźmi, z którymi przed laty usłyszałem Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie, spotykamy się co tydzień. Nie wiem, czy jest na tym świecie jakaś inna siła, która by ludzi tak różnych pod względem wieku, wykształcenia, zapatrywań była w stanie tak związać. Tym, co nas wiąże i trzyma razem, jest słowo Boże.

Bardzo bym nie chciał, żeby to, co tu powiedziałem, zabrzmiało jakoś triumfalistycznie, że wygląda na to, że można mnie już w ramki oprawić - nie, ja wciąż się boję, wciąż podlegam różnym emocjom. Jak mówi św. Paweł, nie mówię, że już osiągnąłem, ale pędzę do celu i mam nadzieję, że u mety czeka na mnie kochający Ojciec.


(Drukowane w 1-szym nr „Słowo wśród nas” w grudniu 1991 roku.)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz