czwartek, 20 czerwca 2013

Świątobliwy, ale nieszczęśliwy, czyli rzecz o starszym bracie.

W historii o miłosiernym Ojcu opowiedzianej przez Jezusa faryzeuszom, zawsze wydawała miu się bliższa postać starszego z braci, tego "wiernego" Ojcu. Był w moim życiu na pewno epizod znacznego oddalenia się od domu Ojca, próba życia wg własnych regół, ale nawet wtedy usilnie się maskowałem wobec bliskich mi ludzi, udając religijność i przestrzeganie praktyk. Dlatego gy kiedyś trafiłem na zapis homilii ks Adama Rybickiego, skopiowałem ją do pamięci mojego komputera. Dziś nie mam jak poprosić ks Adama o pozwolenie umieszczenie Jego przemyśleń w moim blogu. Czynię to więc całkowicie bezprawnie. By jednak nie posądzono mnie o plagiat, nie przypisuję sobie autorstwa tego tekstu i umieszczam imię oraz nazwisko prawdziwego autora, którym jest ks. Adam Rybicki.

Świątobliwy, ale nieszczęśliwy

W przypowieści o miłosiernym ojcu (Łk 15,1-32) nasza uwaga skupiona jest przeważnie na ojcu (ponieważ jest obrazem Boga) albo na młodszym synu, bo jest obrazem każdego z nas. Jednak nie mniej ważną postacią jest drugi, starszy syn. Być może ciągle jego osoba jest zbyt tajemnicza, skrywająca jakiś sekret lub jakieś tłumione uczucia, które niespodziewanie wychodzą na zewnątrz. Skoro nie jest on symbolem "rasowego" grzesznika (jest nim młodszy brat), to może jego postać reprezentuje tych, którzy starają się być Bogu wierni i nigdy od niego nie odejść? Może nawet starszy brat jest oddanym Kościołowi sługą (np. księdzem?), który o wszystko się stara, jednak w głębi zżera go jakiś smutek i żal? Smutek, którego sam nie rozumie i który wychodzi z niego w najmniej oczekiwanych momentach... Skąd więc ten smutek, skoro "tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu" (Łk 15,29)? Czy nie kojarzy nam się ze smutkiem Kaina, który żył w bliskości Boga, jednak było w nim coś, co sprawiło, że sam Pan go zapytał: "Dlaczego jesteś smutny i dlaczego twarz twoja jest ponura?" (Rdz 4,6). Tam też chodziło o brata, o porównywanie się z nim i dziwny brak kontaktu z Bogiem.

Blisko Boga, ale nie z Bogiem

Byłem kiedyś u kolegi-księdza, który miał na tapecie w komputerze zdjęcie z filmu "Miasto aniołów" i bardzo ten film przeżywał, ciągle o nim mówił, miał też wielki plakat tego filmu na drzwiach pokoju. Film ten opowiada o aniele, który obserwując ziemian zaczyna im zazdrościć zmysłowych doznań, wspomina na przykład o smaku gruszek. Zakochuje się w pięknej lekarce, decyduje się na porzucenie swojego anielskiego losu i staje się prawdziwym człowiekiem, aby prawdziwie być ze swoją ukochaną. Przedtem jednak zwraca uwagę smutek i rozdzierający żal anioła, że nie może być człowiekiem i "wąchać gruszek"; nie jest on aniołem szczęśliwym, brakuje mu energii i radości, cały czas snuje się za ludźmi i zazdrości im owych gruszek. Film jest piękny i wzruszający, ale ten anioł, który nie cieszy się z bliskości Boga, z jego miłości, z tego, z czego mógłby się cieszyć, budzi mieszane uczucia. Anioł, który właściwie się nudzi, nie wie, w co miałby ręce (czy raczej skrzydła) włożyć. Widzowi przed ekranem aż żal patrzeć na takiego nieszczęśliwego anioła, który z zazdrością patrzy na ludzi.

Anioł niby dobry, ale dogłębnie smutny, może i służący Bogu, jednak nie znajdujący w tej służbie żadnej radości, który zazdroszcząc ludziom ich kondycji, postanawia porzucić swój "anielski stan", to przecież obraz starszego brata z przypowieści o miłosiernym ojcu... Jezus również zszedł na ziemię; śpiewamy Mu: "opuściłeś śliczne niebo, obrałeś barłogi", ale nie było to zejście na ziemię z zazdrości, lecz z miłości, z pragnienia ratowania nas, przyniesienia nam światła. Jezus nie zszedł z nieba dla siebie, lecz dla nas, a do tego świata miał bardzo realistyczny stosunek: jest on pełen trosk (zob. Łk 4,18), jednak należy go nie potępiać, lecz zbawić (zob. J 3,17). Jezus korzystał z tego świata, cieszył się nim, skoro powiedziano o Nim "żarłok i pijak" (Łk 7,34), jednak to, że był radosny, nie wynikało z dóbr tego świata, lecz z całkiem innego powodu.

Smutek i żal może ogarnąć człowieka, który wiele w życiu się wyrzekł, wielu pokus uniknął i dużo za to zapłacił, a teraz widzi, że młodzi szaleją, są mniej spięci, co prawda, upadają, grzeszą, potem się tym chwalą, są też chwaleni przez innych, awansują... Może to właśnie oni żyją tak zwaną pełnią życia? A ja, który nigdy się takich rzeczy nie dopuściłem, jestem smutny i nawet gdzieś w głębi im zazdroszczę. Ten żal i smutek może zrodzić się głęboko w sercu seminarzysty, zakonnika czy księdza, który radykalnie wyrzekając się tego świata i służąc Kościołowi, będzie zerkał jednym okiem na swoich kolegów, którzy "po prostu cieszą się życiem", jeżdżą po świecie, balują do rana i mieszkają ze swoimi coraz to piękniejszymi dziewczynami.

Gdy to spoglądanie – to na siebie, to na innych – nas zdominuje, jesteśmy zgubieni. Idąc za Chrystusem i porównując się z tymi, którzy idą za światem, nie będziemy nigdy zwycięzcami: będziemy przegrywać. Można powiedzieć więcej: musimy przegrywać. Dlatego, gdy wkradnie się porównywanie i ocenianie siebie na podstawie porównywania z innymi, tracimy z oczu to, co jest najważniejsze: Ojca.

Gdy nie jesteśmy zapatrzeni w Ojca, przesiąkanie myślami tego świata jest nieuniknione. Nieustanne zapatrzenie w Ojca chroni nas przed tym. U wczesnochrześcijańskich pisarzy można znaleźć myśl, iż początkiem grzechu pierworodnego było odwrócenie oczu od Boga, a zwrócenie się ku stworzeniu ("spostrzegła, że [drzewo to] ma owoce dobre do jedzenia" – Rdz 3,6). Pytanie, które się tu rodzi, jest więc proste: gdzie patrzysz? Na co najczęściej spoglądasz? Na siebie i na innych (i tu – nawet niechcący – wkrada się błąd porównywania), czy też jesteś zapatrzony w Ojca? A tak praktycznie: ile czasu dziennie spędzasz, spoglądając na Ojca, a ile na siebie i na ludzi? Jezus był tak wpatrzony w Ojca, że wiele Jego całkiem spontanicznych wypowiedzi świadczy o nieustannej kontemplacji i nasłuchiwaniu Ojca (zob. J 1,14; 5,36). W życiu Jezusa kontemplacja Ojca prowadziła do tego, że widział, jak bardzo jest przez Niego miłowany i jak wiele od Niego otrzymuje (zob. J 3,35).

O jakim my tu wzroku mówimy, o jakim patrzeniu? O takim, o jakim mówi między innymi Psalm 16,8: "Stawiam sobie zawsze Pana przed oczy, nie zachwieję się". Patrzenie na Ojca, częstsze, coraz głębsze, kontemplacja Jego miłości do mnie daje radość przebywania z Nim naprawdę. Nie jesteśmy wtedy już tylko "blisko Boga", lecz "z Bogiem", nie tylko "u Niego pracujemy", lecz jesteśmy w naszym wspólnym domu, razem z Nim. Starszy syn był właśnie "blisko ojca" – służąc mu i nigdy nie przekraczając jego nakazu, ale nie był "z Nim". My, przy ołtarzu, w konfesjonale, jesteśmy zawsze blisko Boga, bardzo blisko. Ale nie wystarczy być funkcjonariuszem. Mamy, będąc "blisko", jednocześnie być "z Bogiem" – w przyjaźni, zaufaniu, jedności, oddaniu, nadziei. Gdy będziemy z Ojcem, a nie tylko blisko Ojca, wtedy nic niewłaściwego nie wciśnie się do naszej duszy: żaden żal, złość, smutek, co przeważnie rodzi się z porównywania z innymi bądź z zapatrzenia w siebie. Ta bliskość, jedność z Ojcem w życiu i słowach Jezusa brzmiały tak: "Ja i Ojciec jedno jesteśmy" (J 10,30).

Mam Ojca, to znaczy, że mam brata

Jeśli ktoś jest z Ojcem, to zaczyna patrzeć Jego oczami: widzi na przykład, że ma również brata. Starszy syn z przypowieści nie widzi, że ma brata. Mówi: ten, "skoro (...) wrócił ten syn twój"; nie mówi "mój brat wrócił", lecz "twój syn". Dopiero w ojcu (tu: w rozmowie z nim) starszy syn dostrzega, że który wrócił, to "jego brat". Tego właśnie w tej perykopie uczy go ojciec, mówiąc do starszego syna, że trzeba się "cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył". No tak, to jest rola ojca: pouczyć mnie, że ten, kto żyje w naszym domu, to nie rzecz, sługa, niewolnik, lecz mój brat i tak mam go traktować. No bo skąd my mamy to wiedzieć, że ten człowiek, który idzie ulicą, jedzie przede mną samochodem, mieszka za ścianą, to mój brat? Skąd mam to wiedzieć, skoro nic na to nie wskazuje? Mam to wiedzieć od Ojca, przez Ojca, tylko w Ojcu, że bliźni jest moim bratem, a Chrystus właśnie po to przyszedł na ziemię: aby pojednać (czyli uczynić jedno) nas z Ojcem, a przez to ustanowić nowy rodzaj relacji między nami: "wy wszyscy jesteście braćmi" (Mt 23,8). Tak więc niezadowolenie starszego syna, zazdrość i żal, wszelkie spory wynikają najpierw ze szwankującej relacji z Ojcem. Nie mam Ojca, to nie mam brata, wszyscy stają się obcy, wszyscy mi zagrażają, wszyscy mnie dener­wu­ją. Piekło na ziemi. A to wszystko w "gospodarstwie Ojca", w Kościele.

I jeszcze jedno. Podczas gdy starszy syn zgłasza pretensje, że nie korzysta z dóbr domu ("mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi"), ojciec odpowiada, że przecież ze wszystkiego może on korzystać ("wszystko, co moje, do ciebie należy"). Dlaczego on tego nie zrozumiał? Bo nie miał synowskiego ducha. A skąd u św. Pawła aż dwukrotnie powtarzające się oświadczenie: "Wszystko mi wolno" (1 Kor 6,12)? Bo może właśnie on zrozumiał, że wszystkiego, co Bóg mu daje, może z radością używać, jak dziecko w domu swoich rodziców.

Niedawno moi znajomi we Włoszech gościli u siebie w domu jedną z wybitnych postaci Kościoła, uważaną za świętego, a nawet mistyka naszych czasów, założyciela nowych wspólnot we Francji i w całym świecie, znanego z ascetycznego trybu życia. Gdy wchodził on do łazienki, aby odświeżyć się po podróży, gospodarze nieśmiało zaproponowali, że mogą mu włączyć wszystkie urządzenia (jacuzzi, bicze szkockie, sauna), które pomagają zrelaksować się po podróży. Gość, ksiądz w podeszłym już wieku, odpowiedział, że bardzo chętnie skorzysta. Gdy stamtąd wyszedł, jego oczy błyszczały jak u małego dziecka z radości i ciągle powtarzał: jakie cudowne doświadczenie, jakie piękne doświadczenie! Moi znajomi stwierdzili: odkryliśmy, że dziecko Boże może z radością korzystać ze wszystkiego, co Bóg nam daje i w niczym to nie ujmuje jego relacji z Nim! Przeciwnie, duch dziecięctwa i radosnego korzystania z Jego darów czyni ludzi radosnymi świętymi!

Widać więc, jakie to szczęście, gdy się odkryje, że można poprosić Ojca o "koźlę, aby się zabawić z przyjaciółmi", a On przecież pozwoli, a nawet doda do tego "najlepszą szatę", "pierścień" i "sandały", bo ma tego wszystkiego naprawdę dużo i... dla nas! Gdy rzeczywiście jest się z Ojcem, wtedy zyskuje się i brata (dodajmy: również wspaniałe i często piękne siostry!), i cały świat, z którego można z radością korzystać! Jezus uczył nas hojności w dawaniu, a przecież również tę naukę czerpał od Ojca: tak naprawdę ukazywał w wielu miejscach hojność swojego Ojca (zob. np. Łk 6,38).
Małe rzeczy, wielkie rzeczy
Starszy brat nie czerpał szczęścia ze swojej służby w domu ojca. Może to wszystko, co robił, wydawało mu się banalne, małe, może jego myśli błąkały się gdzieś po innych miejscach, innych miastach, może marzyło mu się służenie u kogoś innego? Jeśli jednak nie był zadowolony ze swojego "tu i teraz", a były to – jak mu się wydawało – małe rzeczy, to czy miał rację, że trzeba stąd wyjechać (tak zrobił przecież jego brat) czy też jego nieszczęście wynikało bardziej ze sposobu myślenia, z jego podejścia do własnego życia? Czasem klerykowi już po pierwszym roku seminarium rodzice zabraniają zmywać naczynia w domu, ponieważ – jak twierdzą – jest on stworzony do wyższych rzeczy. Jeśli on sam tę ideę "kupi" od rodziców, szykuje się nieszczęście, nie tyle zewnętrzne, ile wewnętrzne, jego własne, przeżywane w swoim wnętrzu. Będzie on robił w życiu różne rzeczy, od prania skarpetek do odprawiania Eucharystii, ale ciągle będzie czekał na owe "wielkie rzeczy", do których został stworzony. Czasem, gdy jego kolega awansuje, poczuje w sercu bolesne ukłucie, że to nie on, bo przecież awans zbliża – w jego mniemaniu – do wielkich rzeczy.

Każdy, kto marzy o robieniu wielkich rzeczy, będzie smutny. Owszem, będzie się uśmiechał, jednak będzie wiedział, przed kim i dlaczego ma się uśmiechać. Zmarszczki na jego twarzy z biegiem lat będą coraz bardziej opadać ku dołowi. Każdy, komu nie odpowiadają małe rzeczy czynione w służbie Bogu, będzie miał do kogoś pretensje, będzie mówił źle o innych, a wreszcie katapultuje się z rzeczywistości. Słowo "katapultuje" dobrze oddaje te realia: komu nie odpowiada powszedniość służby, sam siebie wyrzuca w powietrze, nie ma kontaktu z "tu i teraz", jest zawieszony.

Starszy syn, gdy wracał z pola i usłyszał muzykę i tańce, a potem dowiedział się z jakiej to jest okazji, właśnie tak "się zawiesił": "Rozgniewał się na to i nie chciał wejść". To prawda, zaskoczyła go ta sytuacja – zaskoczyła, ale jednocześnie obnażyła. Ryszard Kapuściński pisał o trzech sposobach, jakich człowiek używa, spotykając innego człowieka, czyli będąc, jak tutaj, w sytuacji zaskoczenia. W historii ludzkości rzeczywiście te sposoby są najczęściej spotykane. Pierwszy sposób to wojna, a więc atak; drugi to odgrodzenie się murem, a więc odizolowanie się, ominięcie człowieka lub nowej sytuacji. Trzeci zaś to nawiązanie dialogu, rozmowy, wejście z nowym człowiekiem w przyjazną relację, pewnego rodzaju zaciekawienie nim i jego opowieścią. Kapuściński pisze, że na przestrzeni historii człowiek ciągle się waha między tymi trzema sposobami; w zależności od sytuacji wybiera jedno z tych trzech rozwiązań. Tutaj starszy syn wybrał to drugie. Czy najlepsze?

Nie chciał wejść, czyli nie chciał brać w tym wszystkim udziału. Nie chciał brać udziału w prawdziwym życiu, które jest, jakie jest, zawiera wzloty i upadki. Gdyby ojciec go nie przekonał (z przypowieści nie wynika, czy go przekonał, czy nie), ze złości może starszy syn poszedłby znów na pole i ze złością wbijałby motykę w ziemię, a każdy dźwięk dobiegającej do jego uszu muzyki potęgowałby jego gniew. Potem poszedłby do gospody i zamknąłby się ze swoim gniewem we własnym pokoju i we własnym ciasnym sercu. Potrzebował jednak pomocy, słów ojca, jego zaproszenia, by wszedł i bawił się razem. Jak widać, z tej sytuacji żalu i smutku znów wyprowadza go ojciec. Czy nam to nie przypomina, że gdy jesteśmy zamknięci w jakimś smutku, żalu czy złości, musimy po prostu więcej się modlić, może nawet "na siłę", żeby dać się z tego dołka wyprowadzić łagodnym słowem Ojca?

Jezus – Syn szczęśliwy

Czy bycie synem szczęśliwym, choć ciężko pracującym dla Ojca, to abstrakcja? Czy każdy może tego doświadczyć? Jeśli ktoś widzi u siebie podobne uczucia, jakie szarpnęły starszym synem w dniu powrotu z "wycieczki" jego młodszego brata, to co może zrobić, by nie dać się przez nie poszarpać? Co zrobić, by mówiąc: "tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu", nie mówić tego z wyrzutem i złością, lecz z poczuciem zadowolenia?

Jezus jest wcieleniem tej postawy i tego stanu – jest Synem szczęśliwym. Pokazuje drogę do tego szczęścia, drogę wyrwania się ze wszystkich niszczących odczuć, które ujawnił starszy syn, posłuszny, wierny, ale bardzo nieszczęśliwy.

W kilku miejscach Jezus bardzo wyraźnie mówi, co konkretnie trzeba robić, aby być szczęśliwym: czuwać (zob. Mt 24,46), być bezinteresownym wobec potrzebujących (zob. Łk 14,14), czynić wszystko, by ucztować kiedyś w królestwie niebieskim (zob. Łk 14,15). Jezus nie mógłby uczyć ludzi o szczęściu, gdyby sam go nie zaznawał.

Jako pierwszy stopień na tej drodze do szczęścia Jezus umieścił relację z Ojcem, a szczególnie jej jakość, jej temperaturę. Mając blisko Ojca, będąc z Nim, będąc gorącym (a nie zimnym ani letnim), nikomu niczego się nie zazdrości, nie ma się poczucia straty, gdy Ojciec przygarnia grzesznika. W łączności z Ojcem po prostu wszystko cieszy, na wyższych rejestrach tej jedności cieszy nawet ubóstwo i cierpienie. W łączności z Ojcem przejmuje się Jego wzrok i myśli, Jego oczami widzi się powracających grzeszników i własną nędzę, która może nie ujawniła się tak bardzo na zewnątrz, ale nie oznacza, że jest mniejsza niż u kogokolwiek innego. Jest wreszcie możliwa taka jedność, która każe szukać tylko Jego woli i niczego więcej; szukanie i pełnienie Jego woli staje się czymś tak ważnym jak pokarm (Jezus właśnie tak to przeżywał – zob. J 4,34). Nie trzeba jednak przypominać, że ten rodzaj relacji z Ojcem nie jest jak siła mięśni, którą można wyćwiczyć. To dar Ducha Świętego; można go nazwać darem pobożności lub bojaźni Bożej, bo właśnie one w pewien sposób tworzą nasze synowskie odniesienie do Ojca. Duch Święty w nas może nam udzielić takiej serdecznej relacji, takiego zaufania i takiej radości przebywania z Ojcem. Trzeba o to prosić. Jezus nalegał, abyśmy o to prosili, a na pewno dostaniemy. Warto przypomnieć, że słów: "Tyś jest mój Syn umiłowany" Jezus nie usłyszał ze względu na siebie, tylko ze względu na nas. Jezus zaprasza, byśmy poprzez jedność z Nim nieustannie słyszeli te słowa skierowane właśnie do nas. One leczą ze smutku, ze wszystkiego, co nie pozwala cieszyć się życiem.

Sztywność i zimno w relacji do przebaczającego Boga (a może do przebaczenia w ogóle) Jezus zauważył kiedyś u faryzeuszy: gdy kobieta cudzołożna obmywała mu nogi, a faryzeusze na to szemrali, Jezus wziął jednego z nich na bok i wskazując na kobietę, powiedział, że ona nieustannie okazuje Mu czułość, a do niego: "Nie powitałeś mnie pocałunkiem" (Łk 7,45). Serce faryzeusza doznało wstrząsu, może zawstydzenia, gdy Rabbi dał mu do zrozumienia, że jest na początku drogi, że nie za wiele pojmuje z tego życia i z Boga, którego przed chwilą tak gorliwie wyznawał. Ta scena pokazuje, jak wiara faryzeusza zostaje zakwestionowana, a co więcej, za przykład wiary i miłości temu gorliwemu człowieko­wi Jezus dał kobietę cudzołożną, co musiało dla niego być bardzo nie­przyjemne. Może czasem i do nas Jezus mógłby powiedzieć podobne słowa: nie okazujesz mi serdeczności i czułości, stoisz z boku i oceniasz innych, jak starszy syn "nie chcesz wejść", czyli nie chcesz uczestniczyć w naszej wspólnej radości. Czy na pewno, stojąc z boku i oceniając innych, porównując się z nimi, jesteś szczęśliwy?

Jezus uczy nas także wnikliwego patrzenia, dobrego wzroku: abyśmy widzieli otaczający nas świat, wraz z jego niuansami i odcieniami, takim, jaki on jest. Tej przenikliwości i przebiegłości domagał się na przykład wtedy, gdy mówił, że mamy być "jak węże" (Mt 10,16). Jezus pragnie, abyśmy widzieli grzech takim, jaki on jest, bez lukru, z całą jego zgnilizną i konsekwencjami. Chce, żebyśmy widzieli grzesznika również w całej prawdzie: gdy idzie grzeszyć, byśmy mu nie zazdrościli, gdy wraca, byśmy też mu nie zazdrościli, że dostaje "najlepszą szatę, pierścień i sandały". Jezus uczy nas wreszcie, że gdy i nam powinie się noga, gdy roztrwonimy część majątku i nie będziemy już się tak dobrze czuli ("Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy Twojego nakazu" – pogratulować dobrego samopoczucia!), zawsze możemy wrócić, a nie błąkać się gdzieś po dalekich stronach i jeść strąki, które jedzą świnie. Powrót zawsze jest możliwy – oto kolejny powód do radości, powód, którego jakoś nie zauważył starszy syn. Nie stójmy z boku, wejdźmy do radości Pana. Nie bójmy się wejść tam, gdzie tańczą i jedzą utuczone cielę. Ucieszmy się Bogiem, który jest dla nas aż tak dobry.

ks. Adam Rybicki

 

wtorek, 11 czerwca 2013

Misja Apostolska

Dziś wspominamy św. Barnabę Apostoła

Święty Barnaba pochodził z Cypru. W Jerozolimie przyjął chrześcijaństwo i całą swoją majętność przekazał Apostołom. On wprowadził świętego Pawła do jerozolimskiej gminy chrześcijańskiej. Potem go odszukał w Tarsie, przyprowadził do Antiochii i na wyraźne polecenie Ducha Świętego towarzyszył Apostołowi Narodów podczas jego pierwszej podróży misyjnej w Azji Mniejszej. Po soborze jerozolimskim wrócił na Cypr, gdzie według tradycji poniósł śmierć męczeńską około 60 roku.

EWANGELIA (Mt 10,7-13)
Wskazania na pracę apostolską

Jezus powiedział do swoich Apostołów:
„Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy. Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski. Wart jest bowiem robotnik swej strawy.
A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie.
Wchodząc do domu, przywitajcie go pozdrowieniem. Jeśli dom na to zasługuje, niech zstąpi na niego pokój wasz; jeśli nie zasługuje, niech pokój wasz powróci do was”.

W Liturgii Godzin, jako drugie czytanie w Godzinie Czytań mamy poniższy fragment,
z komentarza św. Chromacjusza, biskupa, do Ewangelii św. Mateusza (Traktat 5, 1. 3-4)

"Wy jesteście światłością świata. Nie może ukryć się miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu". Solą ziemi nazwał Pan swoich uczniów, albowiem mądrością z nieba przywracają świeżość nadpsutym przez szatana ludzkim sercom. Teraz znowu nazywa ich światłością świata, ponieważ oświeceni przez Tego, który jest wiecznym i prawdziwym światłem, oni z kolei stają się światłem wśród ciemności.
Skoro Chrystus jest słońcem sprawiedliwości, słusznie zatem nazywa swoich uczniów światłem świata, ponieważ przez nich, jakby za pośrednictwem jasnych promieni, przekazuje całemu światu światło swego poznania. Oni to bowiem ukazawszy światło prawdy, usunęli z serc ludzkich ciemności błędu.
Także i my, przez nich oświeceni, staliśmy się światłem, będąc niegdyś ciemnością, jak to powiada Apostoł: "Niegdyś bowiem byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu; postępujcie jak dzieci światłości". I znowu: "Nie jesteście synami nocy ani ciemności, lecz jesteście synami światłości i synami dnia". Słusznie też święty Jan w swym liście powiada: "Bóg jest światłością, a kto trwa w Bogu, trwa w światłości, jak i On jest w światłości". A zatem, skoro radujemy się uwolnieniem od mroków błędu, postępujmy w świetle, jako synowie światłości. Dlatego właśnie powiada Apostoł: "Między nimi jawicie się jako źródła światła, zawierające słowo życia".
A jeśli nie uczynimy tego, wtedy okaże się, iż naszą niewiernością, jakby zasłoną, na własną i drugich szkodę zakrywamy i zaciemniamy tak bardzo potrzebne człowiekowi światło. Wiemy przecież i czytamy, że ten, kto otrzymał talent, aby zamienić go na wieczną chwałę, słuszną poniósł karę, skoro wolał go raczej ukryć niż we właściwy sposób wykorzystać.
A zatem gorejąca owa pochodnia zapalona dla naszego zbawienia niechaj płonie w nas nieustannie. Mamy bowiem pochodnię niebieskiego przykazania i duchowej łaski, o której Dawid powiedział: "Twe słowo jest dla moich stóp pochodnią i światłem na moich ścieżkach". Zaś Salomon mówi: "Pochodnią jest nakaz prawa".
Dlatego nie wolno nam zasłaniać pochodni wiary i przykazań, ale dla dobra powszechnego trzeba umieścić ją w Kościele jakby na świeczniku, abyśmy sami mogli korzystać z tego światła, a zarazem, by wszyscy wierzący mogli być przezeń oświecani.

Interesujące wydaje się dla mnie zestawienie tych dwu tekstów. Ewangelia, która mówi do nas wszystkich o nakazie głoszenia Dobrej Nowiny. To przepowiadanie ma przynieść słuchaczom pokój, Boży Pokój. Ten imperatyw dotyczy wszystkich chrześcijan. Nie tylko Ojca Świętego, biskupów czy prezbiterów. Wszyscy na mocy sakramentu chrztu jesteśmy do tego powołani. Św. Chromacjusz słusznie chyba wskazuje nam jak powinna wyglądać nasza postawa w głoszeniu Dobrej Nowiny o pokoju. Mamy być światłem dla świata. Reszta to plewy.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Wskrzeszenie syna wdowy

9 czerwca 2013. Na Wertepach
Na początek, żeby było wiadomo o co common Ewangelia z jutra

"Jezus udał się do pewnego miasta, zwanego Nain; a szli z Nim Jego uczniowie i tłum wielki. Gdy zbliżył się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego - jedynego syna matki, a ta była wdową. Towarzyszył jej spory tłum z miasta. Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: Nie płacz! Potem przystąpił, dotknął się mar - a ci, którzy je nieśli, stanęli - i rzekł: Młodzieńcze, tobie mówię wstań! Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go je...go matce. A wszystkich ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: Wielki prorok powstał wśród nas, i Bóg łaskawie nawiedził lud swój. I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie. "
Historia o wskrzeszeniu, uzdrowieniu jakich wiele. Syn zmarł, matka płacze, Jezus wskrzesza. W pierwszym czytaniu Eliasz, prorok, robi praktycznie to samo, tylko nie swoją mocą. Ale historia niesamowicie podobna. I nic nie było tu takiego, gdyby nie istotne detale!
Zarówno i Eliasz jak i Jezus spotykają wdowę z jedynym synem. Wdowa w tamtych czasach z jednej strony miała przywileje,ale z drugiej strony wielokrotnie nie były one przestrzegane. Uważano,że należy do gorszej grupy ludzi; ludzi, którym w życiu nie wyszło.
Żydzi i chrześcijanie mieli za zadanie opiekować się wdowami i sierotami.
Tym kobietom szczególnie nie poszło. Nie dość,że wdowy, to właśnie zmarł im jedyny syn. Zostały zupełnie same. Na tamte czasy oznaczało to tyle, co fakt,że nie mają już po co żyć. Dwa przypadki, ta sama sytuacja.
Ciekawe jest jednak coś innego. Eliasz, prosząc Boga by wskrzesił chłopca, mówi: "O Panie, Boże mój! Czy nawet na wdowę, u której zamieszkałem, sprowadzasz nieszczęście, dopuszczając śmierć jej syna?"
Natomiast w Ewangelii czytamy: "Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: Nie płacz!"
Nikt nie ubolewa nad zmarłym, ale nad wdową. Nikt nie mówi: wskrześmy chłopca, by żył, ale pocieszają wdowę i ze względu na nią to się dzieje.
Śmierć, boli tylko tych, co zostają.
Ale jest tu coś więcej. Gdy jesteś taką życiową "wdową", gdy w życiu już Ci nic nie wychodzi, gdy tracisz wszystkich i wszystko, gdzie ludzie gardzą Tobą, gdy czujesz, że już masz serdecznie dość i na koniec dzieje się coś, co zwala Cię z nóg... To właśnie wtedy napotkasz na swojej drodze Tego, który Cię pocieszy; Tego, który "użali się nad Tobą i rzeknie do Ciebie: Nie płacz!". Właśnie wtedy, gdy masz dość.
Twoim zadaniem jest tylko nie odwrócić wzroku.
Ciekawe, że Chrystus nie pojawił się, gdy chłopiec chorował, czy też umierał, ale dopiero, gdy już nieśli go na pochówek. Czasem bywa tak, że tego pocieszenia nie widzimy, nie czujemy, że Ktoś mówi nam "nie płacz!"... ale poczekaj... Jeśli tylko nie odwrócisz twarzy, to zdarzy się coś, co wytrze Twoją łzę.
Jeśli jesteś w swoim życiu taką "wdową", to prorocy stoją po Twojej stronie, a Ten, który ból odrzucenie i samotność zna jak nikt, pochyli się nad Tobą i powie Ci: nie płacz! Ja Jestem.

piątek, 7 czerwca 2013

Z moich lektur czyli narzeczeństwo a zagubiona owca.


Żeby nie było tak, iż czytam tylko Metro, dziś garść refleksji z lektury Gościa Niedzielnego (nr 22 z 02.06.2013). Ponieważ od blisko trzech lat zajmuję się przygotowaniem narzeczonych do sakramentu małżeństwa, zainteresował mnie oczywiście artykuł Pani Ewy K. Czaczkowskiej pt.: „Jakie narzeczeństwo, takie małżeństwo”. Autorka rozmawiała z kilkoma parami młodych ludzi, którzy poważnie traktują czas zaręczyn, czasem nawet dosyć długi. Mówią: „Zaręczyny były dla nas znakiem, deklaracją, że chcemy być razem i chcemy zbudować rodzinę”. Biorą poważnie sprawę przygotowania do ślubu, chcą ukończyć naukę a także popracować, by całego wesela nie finansowali rodzice. Mówią, że też chcą duchowo przygotować się do ślubu m. in. poprzez nauki przedślubne.
Ale nie zawsze wygląda to tak ładnie. Nawet poza wielkimi, anonimowymi aglomeracjami, coraz częściej narzeczeni przed ślubem mieszkają razem. W poradniach rodzinnych ocenia się, że „tylko 20-30% par uczęszczających na konferencje przedmałżeńskie, podchodzi na serio do sakramentu małżeństwa, uznaje jego nierozerwalność i chce przeżyć okres narzeczeństwa w taki sposób, w jaki proponują Biblia i Kościół”. Pracownicy poradnictwie rodzinnym nie mają wątpliwości, że istnieje silny związek pomiędzy narzeczeństwem a małżeństwem. Jeśli narzeczeństwo przeżywane jest „byle jak” to trudno oczekiwać, by w małżeństwie coś poprawiło się, też jest byle jakie. Jeszcze 10-15 lat temu do poradni przychodzili ludzie, którym zależało na przygotowaniu się do ślubu, choć i wtedy bywało, że termin wymuszony był przez błogosławiony stan kobiety. Dzisiaj bywa, że „narzeczeni” znają się długo a wcale się do ślubu nie śpieszą. Bywa, że już wiele lat mieszkają razem, mają dzieci i tylko teraz chcą swój związek sformalizować. Trudno mówić wtedy o narzeczeństwie, określić to należy raczej po imieniu, są to osoby żyjące w konkubinacie.
Dlaczego dziś czas „narzeczeństwa” trwa tak długo? Jednym z poważniejszych powodów jest to, że trzeba ślub i wesele przygotować, a że na wolną salę w domu weselnym czeka się długo, datę ślubu wyznacza się z dużym wyprzedzeniem. I wiele par nie ma ochoty czekać do ślubu i zamieszkują razem.
Dziś „pojęcie narzeczeństwa … stało się bardzo pojemne, przez co jego prawdziwy sens się zaciera. Narzeczonymi nazywają siebie ci, którzy się zaręczyli, zobowiązali się do lepszego poznania się, przygotowania do wspólnego życia w małżeństwie i nie podjęli współżycia, ale także pary, które mieszkają razem od lat, odkładają decyzją o ślubie albo nie myślą o nim wcale. Moda na wspólne mieszkanie przed ślubem przyszła do Polski z Zachodu w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i wkracza szerokim frontem do naszego myślenia nawet u dziewcząt w szkołach katolickich.
Kardynał Jorze Bergoglio, obecny papież Franciszek w wywiadzie rzece „Jezuita: zauważył: „Dziś wspólne życie przed ślubem, mimo że jest czymś nieprawidłowym z punktu widzenia religii, nie podlega tak negatywnej ocenie jak przed półwieczem. Stało się faktem socjologicznym – choć, naturalnie, pozbawione jest pełni i wielkości związku małżeńskiego, stanowiącego wielką tysiącletnią wartość. Ostrzegamy zatem przed ewentualną dewaluacją małżeństwa i sugerujemy, by zamiast modyfikować prawodawstwo, raczej zastanowić się poważnie, co ryzykujemy.” W ostatnim zdaniu odnosił się do prawnego sankcjonowania związków partnerskich, w tym homoseksualnych. Ale pytanie „co ryzykujemy” odnieść można także do narzeczeństwa, które w sytuacji, gdy wolne związki stały się „faktem socjologicznym”, traci właściwy sens.
– Skoro wspólne życie bez ślubu staje się dzisiaj normą, narzeczeństwo tak żyjącym osobom nie jest do niczego potrzebne – mówi animatorka z wrocławskiej Diakonii Życia.
Ale pytanie „co ryzykujemy?” wymaga jeszcze jednej refleksji.
W tym samym nr GN znalazłem artykuł Szymona Babuchowskiego pt.: „W stronę błękitnego nieba” o Marku Jackowskim gitarzyście zespołu Maanaman, o jego nawróceniu, które przeżył w 1989 roku. Tak zwierzał się o. Bujnowskiemu: „W momencie kiedy wiedziałem, że umieram, modliłem się do Boga, wzywałem Jego imienia na pomoc. I jakimś cudem przeżyłem. … Jeżeli wierzysz w Jezusa Chrystusa, idź się wyspowiadaj! Musisz oczyścić siebie, bo to jest dobre dla ciebie, to jest dobre dla mojego kontaktu z Bogiem … Do kościoła przychodzi się z powodu Eucharystii i dlatego wszystkiego, co ona sprawia”.
Czym więc ryzykujemy? Ano właśnie, ryzykujemy swoim życiem. Żyjąc w konkubinacie niemożliwe jest uczestniczenie w życiu sakramentalnym. Z własnego wyboru odcinamy się od Sakramentu pojednania, bez fizycznego odsunięcia się od partnera nie może być mowy o rozgrzeszeniu. Odcinamy się od Eucharystii. Nie jest możliwe z Niej korzystać. Skazujemy się sami na wegetację. Czy wszystko dla nas stracone? Czy już za życia jesteśmy potępieni? Pociechą niech będzie dzisiejsza Ewangelia z Uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa o pasterzu szukającej zagubionej owcy. Każdy z nas jest, był, bywa taką zagubioną owcą.
Gdy próbujemy żyć na własną rękę, gdy posłuchamy katechezy szatana, że możemy być jak Bóg i sami decydować co dobre a co złe, wówczas oddalamy się od Boga. Czasem próbujemy jak pierwsi rodzice skryć się prze Bogiem w jakiś krzakach, ale On woła nas po imieniu, gdzie jesteś Adamie. Zawsze jest możliwość powrotu. Bóg nie rezygnuje z poszukiwania zagubionej owcy do naszego ostatniego tchu.

czwartek, 6 czerwca 2013

Dobre wychowanie na ulicy

Już wcześniej komentowałem pewne informacje przeczytane w „Metrze”. Kolega ksiądz z parafii, jak ujrzy, że biorę rano tę gazetę, żartuje, że czytam „reżimową” prasę. Cóż, wolno mu. Dlaczego czytam „Metro”? Po pierwsze dostaję je po drodze do kościoła, do kiosku trzeba by pójść dalej; po drugie dają za darmo; po trzecie jest w nim krótki zestaw wiadomości, czasem ważnych. Zdaję sobie sprawę, że treść informacji jest tendencyjna, ale jakoś mi to nie przeszkadza, przechodzę dalej. Dla mnie interesujące jest, że od czasu do czasu redakcja wkłada kij w mrowisko, poruszając tematy kontrowersyjne, a potem publikuje reakcje czytelników. Nie interesuje mnie czy są one autentyczne, czy też pisane na zamówienie. Tak było ze sprawą korzystania z windy do metra, czy ustępowania miejsca starszym w komunikacji miejskiej. Pisałem o tym już kiedyś. Skomentowałem też onegdaj list czytelniczki dotyczący zachowania się kierowców m. in. dłubania w nosie.


Ostatnio zwróciłem uwagę na dyskusję wokół „konfliktu” między kierowcami samochodów, rowerzystami a pieszymi. Sam zauważyłem, że wielu rowerzystów jeździ mało ostrożnie, szczególnie po chodnikach, i mi zdarzyło się w ostatniej chwili uskoczyć przed rozpędzonym rowerem. Dziś już nie jeżdżę rowerem, odkąd przed paru laty ukradziono mi kolejno dwa rowery, dałem sobie spokój. Aliści mieszkam aktualnie w samym centrum Warszawy, w okolicy Placu 3 Krzyży, i mogę często obserwować ludzkie zachowania. Dziś ludzi jeżdżących po mieście rowerem jest coraz więcej, ludzie kupują sobie, rowery są coraz lepsze, można też rower wypożyczyć, w okolicy mojego mieszkania są trzy stacje wypożyczające rowery.
Jest więc tych rowerów wiele. A umiejętności jeżdżących są różne. Są odważni, którzy mkną środkiem jezdni, wyprzedając zwłaszcza w korkach całe sznury aut. Ale są też mniej odważni, którzy wolą poruszać się po chodniku. Z tego co pamiętam, to po chodniku jeździć nie wolno ale rozumiem tych mniej wprawnych, po prostu boją się, powinni tylko bardziej uważać. Na chodniku bezwzględnie pierwszeństwo mają piesi. Konflikt pieszy – rowerzysta zaczyna się gdy piesi wkraczają na teren zarezerwowany dla rowerów czyli tzw. ścieżki rowerowe. Rowerzysta w tym miejscu uważa pieszego za intruza i ma rację, ale czy od razu należy używać ordynarnych epitetów? W listach do Metra znalazłem hasła nawołujące do karania pieszych za wtargnięcie na ścieżkę dla rowerów. Może słusznie? Ale kto miałby te mandaty wystawiać. Policji jest niewiele, na ulicach pojawiają się przy okazji jakiś wydarzeń. Straż Miejska zajęta jest sprawdzaniem, czy samochody mają opłacone parkowanie. Tu mała refleksja. Prawie 40 lat temu odwiedziłem rodzinę w Anglii. Dwie rzeczy mnie wtedy zafascynowały. Płynne włączanie się do ruchu samochodów, tzw. zamek błyskawiczny, a druga, że pieszy wszędzie miał pierwszeństwo, bezwzględne! Wystarczyło, że zrobiłem ruch w kierunku jezdni i już wszystkie samochody stają, by mnie przepuścić. W Warszawie zostałbym otrąbiony i to nie tylko poza pasami, ale jakże często na pasach. Rozumiem, że pieszy to na jezdni zawalidroga, sam prowadzę samochód i wściekam się gdy ktoś wlecze się po pasach, ale przecież to właśnie pieszy jest najsłabszym ogniwem ruchu drogowego, nic go nie zabezpiecza w zetknięciu z ponad tonowym autem.

Na zakończenie pozwolę sobie na trochę fantazji. W konfrontacji auto, rower, pieszy wiele spraw dałoby się rozwiązać polubownie. W końcu każdy z nas bywa przechodniem, czasem kierowcą lub pasażerem auta, niektórzy używają też roweru. A więc dziś ja ustąpię, jutro ktoś inny ustąpi mnie. Widzę, że to funkcjonuje miedzy kierowcami np. gdy wyjeżdżając z bocznej drogi muszą się wcisnąć w posuwający się powoli korek. Potrzeba to trochę dobrej woli i życzliwości. Bardzo tu pomaga coś co nazywam dobre wychowanie, czyli postawa, że nie muszę za wszelką cenę udowadniać, że jestem najważniejszy na świecie i mnie się wszystko należy. Niestety obserwuję, że ta cecha jest coraz bardziej zapoznana. Dzieciom od małego wmawia się, że one są najważniejsze, że im się wszystko należy, przyzwyczaja się je, że krzykiem, łzami i złością mogą wszystko wymóc na otoczeniu, poczynając od rodziców na współpasażerach tramwaju kończąc. Jakże często jedyną reakcją rodziców na agresję potomstwa jest: „Piotrusiu nie kop pani, bo się spocisz”. Czegóż wymagać od dorosłego Piotra, kiedy Piotrusiowi wmawiano przez całe życie, że on jest najważniejszy i wszystko ma mu służyć. Bardzo by też pomogło wszystkim nam wprowadzanie w życie wartości chrześcijańskich choćby takich jak „kochaj bliźniego jak siebie samego”. Ale cóż, dziś eliminujemy z życia wszelkie wartości z tymi o chrześcijańskich korzeniach na czele.

A tak nawiasem mówiąc o tych wartościach, można zacytować pewne porzekadło moje śp siostry, mówiła: „Antek, do zbawienia dobre wychowanie nie jest konieczne, ale jakże ono ułatwia życie”

I tym pozytywnym akcentem kończę moje dywagacje na temat ruchu drogowego.

wtorek, 4 czerwca 2013

Być jak Nabal


Dziś trafiłem na teksty z godziny czytań godzące prosto w moje serce. To ja jestem człowiekiem grzeszącym językiem. To ja jestem człowiekiem, którego nie może spotkać żadna przeciwność, żadna uwaga. To ja muszę mieć zawsze rację. Ot taki Nabal ze mnie.
Dlaczego tak myślę? Ano bo fakty są przeciwko mnie, a jest ich wiele. Przytoczę tylko jeden, ale zdarza się ich co chwila więcej. Ten opisuje, bo uzewnętrzniłem go wobec świadków.
Otóż wczoraj miałem spotkanie kursowe z okazji 3 rocznicy święceń. Ponieważ wczoraj upływał termin oddania dokumentów konkordatowych w USC, chciałem wyjechać wcześniej, by załatwić sprawę. Musiałem jednak wpisać do książki stosowne dane z dokumentów. Powinno być trzy i jednego nie mogłem odnaleźć. Dzwoniłem więc do kolegów z pytaniem czy wiedzą gdzie mógł się ów dokument „zadziać”, ale nikt nic nie wiedział. Kolega, który ów „brakujący” ślub błogosławił, stwierdził, dokumenty podczas ślubu były i nie ma pojęcia co by mogło się z nimi stać. W tym momencie właśnie demon wszedł w moje serce i zacząłem owego kolegę osądzać, że się nie interesuje niczym, że wszystko ma w d…. CO gorsze zacząłem te moje sądy uzewnętrzniać wobec księdza proboszcza i jeszcze innego kolegi. Wyrażałem się bardzo krytycznie, nie powtórzę jakich słów używałem, bo uchodzą za nieprzyzwoite. W tym momencie kolega wyjął mi z rąk papiery i wyłuskał dokumenty przeze mnie poszukiwane. Można sobie wyobrazić, jeśli ktoś ma choć trochę wyobraźni, jak było mi wstyd.
 
Z Listu świętego Jakuba Apostoła 3, 1-12
Jeśli kto nie grzeszy mową, jest mężem doskonałym
 Niech zbyt wielu z was nie uchodzi za nauczycieli, moi bracia, bo wiecie, iż tym bardziej surowy czeka nas sąd. Wszyscy bowiem często upadamy.
Jeśli kto nie grzeszy mową, jest mężem doskonałym, zdolnym utrzymać w ryzach także całe ciało. Jeżeli przeto zakładamy koniom wędzidła do pysków, by nam były posłuszne, to kierujemy całym ich ciałem. Oto nawet okrętom, choć tak są potężne i tak silnymi wichrami miotane, niepozorny ster nadaje taki kierunek, jaki odpowiada woli sternika.
Tak samo język, mimo że jest małym członkiem, ma powód do wielkich przechwałek. Oto mały ogień, a jak wielki las podpala. Tak i język jest ogniem, sferą nieprawości. Język jest wśród wszystkich naszych członków tym, co bezcześci całe ciało, i sam trawiony ogniem piekielnym rozpala krąg życia. Wszystkie bowiem gatunki zwierząt i ptaków, gadów i stworzeń morskich można ujarzmić i rzeczywiście ujarzmiła je natura ludzka. Języka natomiast nikt z ludzi nie potrafi okiełznać, to zło niestateczne, pełne zabójczego jadu. Przy jego pomocy wielbimy Boga i Ojca i nim przeklinamy ludzi, stworzonych na podobieństwo Boże. Z tych samych ust wychodzi błogosławieństwo i przekleństwo. Tak być nie może, bracia moi.
Czyż z tej samej szczeliny źródła wytryska woda słodka i gorzka? Czy może, bracia moi, drzewo figowe rodzić oliwki albo winna latorośl figi? Także słone źródło nie może wydać słodkiej wody.

 
Z nauk duchowych św. Doroteusza, opata
(Nauka 13, 2-3)
Złudny pokój duszy
 Ten, kto samego siebie oskarża, ilekroć spotka się z przeciwnością, krzywdą, zniewagą czy jakimkolwiek innym utrapieniem, przyjmuje wszystko pogodnie, wszystko uważa za słuszne i w najmniejszym stopniu nie doznaje niepokoju. Czyż może być coś bardziej spokojnego ponad takiego człowieka?
Ktoś jednak mógłby powiedzieć: "Jakże mogę siebie samego oskarżać, skoro mój brat postępuje ze mną niesprawiedliwie, mimo iż, jak stwierdzam, nie dałem żadnego powodu?"
Otóż jeśli ktoś przejęty bojaźnią Bożą zbada sam siebie, zauważy na pewno, iż w rzeczywistości dał powód czynem, słowem lub zachowaniem. Jeśli zaś stwierdzi, iż w żadnej z tych spraw nie dał powodu, zapewne wyrządził przykrość kiedy indziej, w tej lub w innej sprawie, bądź wreszcie zawinił wobec kogoś zupełnie innego. Toteż z tego powodu, lub nawet z powodu innych jeszcze przewinień ponosi teraz zasłużoną karę.
Może się też zdarzyć, że ktoś zachowujący - jak sam mniema - zupełny spokój i skupienie, czuje się dotknięty obraźliwym słowem brata. Sądzi zatem, iż słusznie gniewa się mówiąc: Gdyby nie przyszedł, nie ubliżył mi i nie rozgniewał, nie popełniłbym grzechu.
Jest to oczywiście złudzenie i fałszywe rozumowanie. Czyż ten, kto wypowiedział kilka słów rzeczywiście przyniósł niepokój i wzburzenie? On ujawnił to, co już było w człowieku, aby jeśli zechce, mógł czynić pokutę. Taki człowiek podobny jest do chleba pszennego, o pięknym wyglądzie, który po rozłamaniu ukazuje swe zepsucie. Sądził, iż jest pełen pokoju, ale wewnątrz kryły się namiętności, o których nie wiedział. Niech tylko przyjdzie brat i powie słowo, a natychmiast ujawnia się zepsucie i brud ukryty w sercu. Dlatego jeśli człowiek taki pragnie dostąpić miłosierdzia, niechaj żałuje, niech się oczyści, niech się udoskonali, a wtedy zobaczy, iż należy raczej dziękować bratu, który stał się powodem tak wielkiego pożytku.
Odtąd nie utrapią go żadne doświadczenia, ale im bardziej postąpi, tym mniej będzie je odczuwał. O ile bowiem dusza postępuje w doskonałości, o tyle staje się mocna i zdolna znosić wszelkie napotkane przeciwności.

Tak to właśnie u mnie wygląda. Chciałbym być doskonałym, a widzą że jestem nikim, niczym plus grzech