środa, 17 października 2012

Człowiek - reprodukcja czy stworzenie?

W jednym z ostatnich nr Gościa Niedzielnego natrafiłem na wspomnieniowy artykuł o nadaniu Josephowi kardynałowi Ratzingerowi doktoratu na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w 1988r. Interesujące jest to o czym mówił znakomity teolog dogmatyczny, będący w tamtym czasie szefem Kongregacji ds Wiary. Nie wypowiadał się na temat swojej specjalności, nie zabrał też głosu na temat upadającego reżimu komunistycznego. Przedstawił za to błyskotliwą wizję problemu sztucznego zapłodnienia. W tamtych latach ta procedura była jeszcze w powijakach i wielu ludzi fascynowało się osiągnięciami medycyny. Dziś gdy dyskusje na ten temat są jeszcze gorętsze, warto sięgnąć do tego tekstu, jest on dosyć długi, należy więc uzbroić się nieco w cierpliwość, ale naprawdę warto.

Joseph kardynał Ratzinger
CZŁOWIEK - REPRODUKCJA CZY STWORZENIE?
Teologiczne pytania dotyczące początku życia ludzkiego

1. Reprodukcja i prokreacja: filozoficzny problem dwu terminologii
Kim jest człowiek? To może nazbyt filozoficznie brzmiące pytanie weszło w zupełnie nowe stadium swej aktualności, odkąd stało się możliwe „zrobić” człowieka, lub – jak to ujmuje fachowa terminologia – reprodukować go w probówce. Ta właśnie nowa moc, jaką człowiek zdobył, znalazła swój wyraz również w nowym języku.
Dotychczas pojęciom, za pomocą których wyrażano zapoczątkowanie życia człowieka, nadawano postać językową spłodzenia i zrodzenia; języki romańskie dysponują ponadto słowem „prokreacja”, które wskazuje na Stwórcę. Teraz natomiast miejsce i rolę najzwięźlejszego opisu przekazywania życia zdaje się przejmować słowo „reprodukcja”.
Obie terminologie nie muszą się zresztą wcale wykluczać; każdej z nich odpowiada inny sposób patrzenia na badaną rzeczywistość, każda odsłania odpowiednio różne jej aspekty. Lecz przecież język zmierza każdorazowo do ujęcia całości. Stąd nie da się zaprzeczyć, że poprzez opozycję słów ujawniają się bardziej podstawowe problemy: dochodzą do głosu dwie całkowicie przeciwstawne wizje człowieka, a nawet dwa zupełnie odmienne sposoby rozumienia rzeczywistości w ogóle.
Spróbujmy więc najpierw scharakteryzować sam ten nowy język na podstawie jego własnych wewnętrznych źródeł, by móc z kolei dotknąć – z należną dla sprawy precyzją – głębiej sięgających problemów. Słowo „reprodukcja” wskazuje na proces zapoczątkowania życia nowego człowieka w oparciu o biologiczne poznanie właściwości organizmów żywych. Im to właśnie – w odróżnieniu od wytworów – przysługuje zdolność „samoreprodukcji” J. Monod mówi np. o trzech cechach charakteryzujących organizm żywy. Są to: właściwa mu teleonomia. swoista dla niego morfogeneza oraz niezmienna reprodukcja. Na tę niezmienność kładzie się nacisk: raz dany kod genetyczny jest wciąż na nowo nieodmiennie „reprodukowany”: każde nowe indywiduum jest dokładnym powtórzeniem tego samego „zapisu”. „Reprodukcja” ujawnia więc w pierwszym rzędzie genetyczną tożsamość: dane indywiduum tylko „reprodukuje” wciąż na nowo to, co wspólne; słowo to wskazuje ponadto na mechaniczny charakter całego procesu. Proces ten można dokładnie opisać. J. Léjeune tak oto ujął zwięźle istotę procesu ludzkiej reprodukcji: „Dzieci wykazują ciągłą jedność ze swoimi rodzicami dzięki materialnemu nosicielowi, jakim jest molekuła DNA. w którą zostaje wpisana – w niezmiennym mikrojęzyku – cała informacja genetyczna. W główce plemnika znajduje się podzielona na 23 jednostki metrowa nić DNA [...] W chwili połączenia 23 chromosomów męskich przenoszonych przez plemnik i 23 żeńskich, znajdujących się w komórce jajowej, zostaje zebrana kompletna informacja, konieczna, a zarazem wystarczająca, dla określenia genetycznej konstytucji nowego bytu ludzkiego”.
Możemy więc powiedzieć w sposób bardzo uproszczony, że „reprodukcja” gatunku „człowiek” – dokonuje się poprzez złączenie się dwu nosicieli informacji genetycznej. Niepodobna kwestionować trafności tego opisu, czy jest on jednak kompletny? Narzucają się tutaj wprost dwa pytania: Czy reprodukowana w taki oto sposób istota jest jedynie kolejnym indywiduum, jeszcze tylko jednym egzemplarzem gatunku „człowiek” – czy też jest czymś więcej: osobą, to znaczy istotą, która z jednej strony reprezentuje to, co wspólne dla gatunku ludzkiego, lecz z drugiej strony jest przecież kimś zasadniczo nowym, jedynym w swoim rodzaju, niereprodukowalnym, kto przez swą niepowtarzalność wykracza ponad bycie tylko jednostką tej samej wspólnej natury? Jeśli jednak tak jest, to co jest źródłem tej niepowtarzalności? Wiąże się z tym drugie właśnie pytanie: W jaki sposób łączą się wymienieni nosiciele informacji? To z pozoru banalne niemal pytanie stało się dziś miejscem fundamentalnego sporu, dzielącego nie tylko przeciwstawne sobie teorie na temat człowieka, lecz również ich wcielenia w dziedzinie PRAXIS, co zresztą bardziej jeszcze zaostrzyło już istniejącą między nimi opozycję. A przecież odpowiedź na to pytanie wydaje się zrazu, jak już wcześniej nadmieniono, czymś najoczywistszym w świecie: Obie dopełniające się wzajemnie informacje łączą się poprzez zjednoczenie się mężczyzny i kobiety, poprzez ich „stawanie się jednym ciałem”, jak to wyraża Biblia. Biologiczny proces „reprodukcji” zostaje włączony w osobowe wydarzenie cielesno-duchowego obcowania ze sobą dwojga ludzi.
Z chwilą jednak, gdy w laboratorium udało się, wydzielić, mówiąc najkrócej, biochemiczną część z całości owego wydarzenia, zjawiło się zaraz pytanie: Jak dalece konieczny jest związek ich obu? Czy jest on dla tego wydarzenia istotny, czy winno i czy musi tak być, czy też chodzi tu – mówiąc językiem Hegla – tylko o podstęp przyrody, która posługuje się wzajemną skłonnością ludzi do siebie, podobnie jak to czyni wówczas, gdy – w świecie roślin – wykorzystuje wiatr, pszczoły lub inne jeszcze owady, jako środek transportu nasienia? Czyż nie można by więc i w akcie zjednoczenia się ludzi wyodrębnić centralnego w nim momentu, jako istotnie i jedynie ważnego, od tego, co w nim tylko faktyczne, przyrodnicze, i nie powierzyć w konsekwencji całej przyrodniczej strony tego zjednoczenia innym, racjonalnie sterowanym metodom? Tutaj podnoszą się wszakże i z przeciwnej strony różne pytania: Czy można związek mężczyzny i kobiety określić jako proces tylko czysto biologiczny, a więc związek, w którym domniemana duchowa więź obojga byłaby również li tylko pułapką oszukującej ich przyrody, tak iż w gruncie rzeczy działaliby oni wcale nie jako osoby, lecz jako osobniki, jako indywidua gatunku? Czy też – wręcz przeciwnie – musi się stwierdzić: Poprzez miłość dwu osób i poprzez duchową wolność, z której ich miłość wypływa, dochodzi do głosu nowy wymiar rzeczywistości, której to rzeczywistości z kolei odpowiada to, że również i dziecko nie jest tylko i jedynie powtórzeniem niezmiennej informacji genetycznej, lecz jest osobą, w nowości i wolności swojego „ja”, stanowi po prostu nowe centrum w świecie? I czy nie jest ofiarą ślepoty ten, kto temu Nowemu przeczy, redukując jego Wszystko do czystej mechaniki, tyle że – aby móc to uczynić – musi przedtem wymyślić irracjonalny i okrutny mit podstępnej natury?
Kolejne pytanie, które czeka na odpowiedź, rodzi się z następującego stwierdzenia: jest rzeczą oczywistą, iż w laboratorium można dziś wyizolować ów biochemiczny proces i w laboratoryjny sposób łączyć informacje genetyczne. Nie można zatem związku pomiędzy biochemicznym procesem a duchowo-osobowym obcowaniem ludzi definiować w kategoriach tej konieczności, jaka właściwa jest dla sfery fizykalnej: tu daje się ten związek rozdzielić, tu da się postąpić – równie dobrze – inaczej! Pozostaje jednak nadal pytanie, czy nie istnieją innego rodzaju jeszcze konieczności, oprócz konieczności czysto przyrodniczej? Stąd, jeśli nawet to, co biologiczne, daje się technicznie oddzielić od tego, co osobowe, to czy nie istnieje – mimo to – nadal ich głębsza nierozłączalność, czy nie istnieje nadal wyższa konieczność ich łączenia? Czy w gruncie rzeczy nie dokonano tu już negacji samego człowieka, gdy uznano tylko konieczność praw przyrody za jedyną konieczność, a przekreślono tę, która stawia wolność człowieka wobec powinności? Innymi słowy: Jeśli jedynie „reprodukcję” traktuję jako coś, co realnie się liczy, wszystko zaś inne, co mieści się nadto w pojęciu „prokreacja”, uznaję li tylko za mętną, pozbawioną waloru naukowego gadaninę, to czy już przez to samo nie zaprzeczyłem, że człowiek jest człowiekiem? Tylko czy wówczas ma jeszcze jakikolwiek sens dyskusja kogokolwiek z kimkolwiek i jaki wówczas sens ma racjonalność laboratorium, a w końcu racjonalność samej nauki?
Dopiero w wyniku poczynionych dotąd uwag możemy precyzyjnie sformułować problem naszego dzisiejszego rozważania: Dzięki czemu powstanie nowego człowieka jest czymś więcej niż tylko „reprodukcją”? Czym jest owo „więcej”? Pytanie to – jak już podkreślono – nabrało szczególnej aktualności od momentu, gdy stało się możliwym „zreprodukować” człowieka w laboratorium, a więc poza kontekstem osobowego zjednoczenia cielesnego mężczyzny i kobiety. Istotnie, dziś można faktycznie odłączyć biologiczny proces od naturalno-osobowego wydarzenia, jakim jest jednoczenie się kobiety i mężczyzny. Tej to właśnie faktycznej rozłączalności staje naprzeciw – głoszona przez Kościół, jako biblijnie ugruntowana – etyczna nierozłączalność. W grę wchodzą – po obu stronach – fundamentalne wybory duchowe. Albowiem nawet działalność w naukowych laboratoriach nie wypływa z samych tylko mechanistycznych przesłanek, lecz jest owocem i wyrazem podstawowej orientacji w sposobie patrzenia na świat i na człowieka. Oto dlaczego warto dokonać najpierw podwójnego spojrzenia wstecz, zanim przystąpimy do uargumentowania własnego w tej sprawie stanowiska. Wejrzyjmy więc najpierw pokrótce w kulturową prehistorię idei sztucznej „reprodukcji” człowieka, potem zaś skierujmy uwagę w stronę biblijnego przekazu dotyczącego naszego problemu.
2. Dialog z historią
2.1. „Homunculus” w historii kultury
Pomysł „wyprodukowania” człowieka skrystalizował się po raz pierwszy w żydowskiej kabale wraz z ideą golema. U podstaw tej idei leży sformułowana w księdze Jezira (około 500 r. p. Chr.) myśl o stwórczej mocy liczb. Wedle tej idei poprzez uporządkowane recytowanie wszelkich możliwych stwórczych układów liter uda się w końcu stworzyć homunculusa, czyli golema, człowieczka. Już w XIII w. pojawia się w tym kontekście pomysł śmierci Boga: oto wreszcie wyprodukowany homunculus zrywa ze słowa EMETH (prawda) pierwszą literę aleph. Wynik jest taki, że na jego czole w miejsce napisu: „Bóg – Jahwe jest Prawdą”, pojawia się motto: „Bóg umarł”. Golem objaśnia następnie ten napis poprzez porównanie, które – streszczając – tak oto się kończy: „Gdy będziecie mogli jak Bóg stworzyć człowieka, wówczas się powie: Nie ma już innego Boga na świecie poza człowiekiem...” Stworzenie zostaje tu powiązane z siłą, potęgą. Potęga jest w ręku tych, którzy potrafią wyprodukować człowieka; tą samą potęgą detronizują oni Boga; nie jawi się On więcej w polu ich widzenia. Pozostaje oczywiście pytanie, czy ci nowi potentaci, którzy znaleźli klucz do języka stworzenia i teraz już sami mogą kombinować dowolnie materiałem budowlanym, pamiętają jeszcze o tym, iż mogą robić to, co robią, tylko dlatego, że już zastali liczby i litery, których znaczeniami nauczyli się posługiwać.
Najbardziej znana wersja idei „homunculusa” znajduje się w drugiej części Fausta J. W. Goethego. Właśnie Wagnerowi, spragnionemu wiedzy słudze wielkiego Doktora Fausta, udaje się w czasie jego nieobecności dokonać mistrzowskiego wyczynu. „Ojcem” tej nowej sztuki nie jest tu więc duch dociekający sensu rzeczy i szukający sensu całości, ale raczej pozytywista, który chce umieć i móc – jak można by krótko scharakteryzować Wagnera Osobliwe, pomimo to, człowieczek z probówki rozpoznaje natychmiast w Mefistofelesie swojego kuzyna: Goethe ustala w ten sposób wewnętrzne pokrewieństwo pomiędzy sztucznie wyprodukowanym światem pozytywizmu a duchem negacji. Oczywiście dla Wagnera i dla typu jego racjonalności moment ów jest chwilą najwyższego triumfu:

WAGNER
[...]
za chwilę coś wielkiego się stanie!
MEFISTOFELES
No, cóż takiego?
WAGNER
Robię człowieka.
MEFISTOFELES
Człowieka? Z kim? ach pewnie parkę miłą
zwabiłeś do tej nory – nie dojrzę z daleka.
WAGNER
Broń Boże! Przestarzałość! To się tak robiło!
Od dziś sposób płodzenia odmieni się cale;
za chwilę sam obaczysz, że ja się nie chwalę.
[...]
pożądanie, chęć owa, tak nam ongi bliska,
owo branie, dawanie – to przeszłość zamarła!
Ostawmy ją zwierzętom! Lecz człowiek przyszłości,
wielki – nie może powstać z cielesnej miłości.

A nieco dalej:
Przypadek? Zbyjmy śmiechem! Myśl się w wszystko wciela!
Myśl rozwagą poparta, kiedyś z swego wątku
wysnuje bez wątpienia nawet myśliciela.
[...]
Mówię ci świecie! – świat mnie słucha –
życie już nie jest tajnią mglistą.

Goethe uwydatnia w tych wierszach z całą wyrazistością dwie siły napędową w dążeniu do sztucznego wyprodukowania człowieka i chce przez to poddać krytyce pewien rodzaj wiedzy przyrodniczej, odrzucając go jako „wagnerowski”: na pierwszym miejscu bowiem stawia sobie on za cel zdarcie ze świata wszelkiej tajemnicy, zupełne przejrzenie świata i zredukowanie go do płaskiej, jednowymiarowej racjonalności, chcącej dowieść, że wszystko potrafi zrobić. Poza tym Goethe widzi tu jakby pogardę dla „natury” i jej tajemniczego wyższego rozumu, w imię racjonalności, która planuje i sprawdza się w celowych działaniach. Symbolem ograniczoności, błędu i podrzędności tego typu racjonalności i jej wytworów jest szkło: „homunculus” żyje w probówce, „invitro”:

Poznaj właściwość wszechrzeczy –
naturalnemu - mało jest wszechświata,
sztucznemu starczy taka szklana chata.

Goethe stawia prognozę, że to szkło – bariera sztuczności – musi się w końcu rozbić o rzeczywistość. Ponieważ homunculus zostaje sztucznie zabrany przez swego producenta (machera) samej naturze, wymknie mu się (i tak kiedyś) z jego rąk. Stoi on w ciągłym napięciu pomiędzy pełnym troski lękiem o chroniące go szkło („Nichtgleichwird's Glas und Flammekosten”) a niecierpliwą chęcią rozbicia go w nieustannym dążeniu do stania się rzeczywistym.
Sam Goethe widzi kres na swój sposób pojednawczo: homunculus wraca do wnętrza żywiołu, w hymn wszechświata, w jego stwórczą moc: do „Erosa, który wszystko zapoczątkował”. Płomień, w który się zamienia, to ogień cudu przemiany. Lecz jeśli Goethe i tu zastępuje wyrok pojednaniem, podobnie jak to uczyni u kresu drogi życia Fausta, to przecież rozbijanie się szkła pośród płomieni jest sądem nad roszczeniem zawartym w produkowaniu, które chce zastąpić miejsce stawania się i które musi się w końcu rozbić – po pełnej sprzeczności wędrówce – o „ogień” i „falę”.
Już niemal na progu urzeczywistnienia tych pomysłów Aldous Huxley w 1932 r. napisał swą negatywną utopię Nowy wspaniały świat (Brave New World). W jego całkowicie i w pełni naukowym świecie staje się oczywiste, że ludzie mogą być hodowani już tylko w laboratorium.
Człowiek wyemancypował się ostatecznie ze swej natury; nie chce być więcej istotą naturalną. Każdy będzie – według potrzeby – tworzony w laboratorium w zależności od funkcji, jaką będzie spełniał. Seksualność już od dawna nie ma nic wspólnego z przekazywaniem życia; samo przypomnienie, iż niegdyś tak było, jest niemal obrazą dla zaplanowanego człowieka. Zamiast tego seksualność staje się środkiem oszołomienia, dzięki któremu życie jest znośniejsze, staje się suigeneris pozytywistyczną barierą, która chroni świadomość człowieka oszczędzając mu niepokojących pytań dotyczących istoty bytu. Stąd seksualność nie powinna mieć również nic wspólnego z więziami osobowymi, z wiernością i miłością – to wprowadziłoby człowieka z powrotem w dawne kręgi jego osobowej egzystencji. W tym świecie nie ma też już bólu, żadnych trosk, jest tylko racjonalność i oszołomienie: wszystko dla wszystkich jest z góry zaplanowane. Powstaje jednak pytanie: kto jest podmiotem tak programowanej racjonalności? Jest nim „Światowa Rada Nadzorcza”, a więc racjonalność na rozkaz, czyli racjonalność, która sama obnaża swą bezdenną nierozumność.
Huxley pisał swą książkę, jak to sam w 1949 r. wyznał, jako sceptyk-esteta, który chciał umiejscowić człowieka pomiędzy alternatywami: obłędem i bezmyślnością, naukową utopią i barbarzyńskim zabobonem”. Dopiero w przedmowie z roku 1949, a potem raz jeszcze w książce Pożegnanie z pięknym nowym światem z 1958 r., zaznaczył wyraźnie, że jego dzieło powinno być rozumiane jako głos w sprawie wolności – jako wezwanie skierowane do ludzi, aby pomiędzy obłędem i bezmyślnością szukali wąskiej przestrzeni życia w wolności”. Huxley jest – rzecz zrozumiała – bardziej precyzyjny i przekonywający w swej krytyce niż w propozycjach pozytywnych, które rozwinął w sposób raczej ogólnikowy. Jedno wszakże pokazuje całkiem jasno: świat racjonalnego planowania, świat naukowego sterowania „reprodukcją” człowieka, nie jest światem wolności. Przeciwnie, właśnie fakt, że zaistnienie człowieka redukuje się do reprodukcji, jest wyrazem negacji osobowej wolności: reprodukcja jest przecież montażem konieczności; jej świat jest tą rzeczywistością, którą opisuje kabała – kombinacją liter i liczb: kto zna jej kod, ten ma moc nad wszechświatem. Czy jest to tylko przypadek, że nikt dotąd nie przedstawił poetyckiej wizji przyszłości, w której człowiek byłby produkowany w probówce, „invitro”? A może już w samym pomyśle takiego świata zawiera się zaprzeczenie i ostateczne wyeliminowanie tego wymiaru człowieka, który poezja wydobywa na światło dzienne?


2.2. Pochodzenie człowieka w świetle Biblii
Po przeglądzie najbardziej znanych historycznych ujęć ideologii reprodukcji zwróćmy się teraz do dzieła, które jest rozstrzygającym źródłem dla idei prokreacji człowieka: do Biblii. Jest zrozumiałe, że także i tutaj nie może być mowy o wyczerpującej analizie; chodzi tylko o pierwsze niejako spojrzenie na niektóre charakterystyczne wypowiedzi zawarte w Biblii, a dotyczące naszego tematu. Możemy się tu ograniczyć w zasadzie do pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju, w których biblijny obraz człowieka i stworzenia postawiony jest w sposób zasadniczy. Pierwszy istotny punkt został precyzyjnie ujęty w homiliach św. Grzegorza z Nyssy na temat Księgi Rodzaju: „Ale człowiek, w jaki sposób został on uczyniony? Bóg nie powiedział: niech stanie się człowiek! [...] stworzenie człowieka jest czymś wyższym niż stworzenie wszystkiego innego. «Bóg wziął [...]». On chce uformować nasze ciało własnymi rękami”. Musimy wciąż powracać do tego tekstu, skoro mamy mówić nie tylko o pierwszym człowieku, lecz o każdym człowieku; okazuje się, że Biblia mówi o pierwszym człowieku to, co odnosi się według jej przekonania do każdego człowieka. Obrazowi rąk Boga. które kształtują człowieka z ziemi, odpowiada w młodszym przekazie o stworzeniu, w tak zwanym źródle Kapłańskim, następująca wypowiedź: „Uczyńmy człowieka na obraz i podobieństwo nasze” (Rdz l, 26). W obu przypadkach chodzi o to, aby przedstawić człowieka w specyficzny sposób jako stworzenie Boże; w obu też idzie o to, aby przedstawić go nie tylko jako egzemplarz klasy istot żywych, lecz jako kogoś, kto każdorazowo jest kimś nowym, w kim dokonuje się coś więcej niż tylko reprodukcja: to nowy początek, początek, który przekracza wszystkie kombinacje zawartego w nim materiału informacyjnego, który coś innego jeszcze, owszem, Kogoś innego jeszcze zakłada i w ten sposób kieruje myśl ku „Bogu”. Jeszcze ważniejszą jest rzeczą, że tylko przy akcie stworzenia człowieka zostaje powiedziane – „jako mężczyznę i kobietę stworzył ich”. Inaczej niż przy stworzeniu zwierząt i roślin, gdzie wydane zostaje proste polecenie rozmnażania się, tutaj zostaje płodność wyraźnie związana z byciem mężczyzną i byciem kobietą. Akcent położony na akt stwórczy Boga nie czyni zbędną ludzkiej więzi, przeciwnie, podnosi jej rangę: właśnie dlatego, że działa tu wprost sam Bóg. „transport” chromosomów nie może być realizowany w sposób dowolny – jego droga musi być godna interwencji stwórczej. Ta godna droga może być wedle Biblii tylko ta jedna: takie jednoczenie się mężczyzny i kobiety, przez które „stają się jednym ciałem”.
W ten sposób dotknęliśmy dwóch istotnych określeń właściwych językowi biblijnemu, które muszą być jeszcze bliżej przemyślane. Opis raju kończy się słowami, które brzmią jak powiedzenie prorockie o istocie przeznaczenia człowieka: „Dlatego opuści mężczyzna ojca i matkę i połączy się ze swoją żoną i staną się jednym ciałem” (Rdz 2, 24). Co to znaczy: „staną się jednym ciałem”? Spierano się na ten temat wiele; jedni mówią, że chodzi o obcowanie cielesne, inni, że mowa jest o dziecku, w którym obydwoje stapiają się w jedno ciało. Trudno tu o całkowitą pewność, ale F. J. Delitsch jest chyba najbliższy prawdy, kiedy mówi, że chodzi tu o wyrażenie „duchowej jedności, o obejmującą wszystko osobową wspólnotę”. W każdym razie owo najgłębsze stawanie się jednym mężczyzny i kobiety jest tu widziane jako powołanie człowieka i jako miejsce, w którym wypełnia się stwórcze zadanie przekazane człowiekowi, ponieważ odpowiada ono – przy zachowaniu pełnej wolności – wezwaniu jego własnej istoty.
Ten sam kierunek myślenia wyznacza nam inne słowo, które spotkaliśmy już wcześniej: wspólnota cielesna mężczyzny i kobiety jest określona w Starym Testamencie słowem „poznanie”. „Adam poznał swoją żonę Ewę” oznacza na początku historii przekazanie życia ludzkiego (Rdz 4, 1). Nie byłoby zapewne rzeczą słuszną próbować włożyć zbyt wiele filozofii w ten słowny zwrot. W pierwszym rzędzie chodzi tutaj, jak słusznie powiedział G. von Rad, po prostu o „czystość języka”, który pragnie zachować respekt dla tajemnicy tego, co najgłębsze we wzajemnym odniesieniu ludzi. Ważne jest następnie, że hebrajski termin „jāda” oznacza poznanie w sensie doświadczenia, zaufania. Cl. Westermann idzie krok dalej stwierdzając, że „jāda” oznacza „nie tyle poznać i wiedzieć w sensie poznania przedmiotowego jako «coś znać» lub «coś wiedzieć», ile raczej poznać w spotkaniu”. Użycie tego terminu do opisu aktu płciowego ma wedle tego autora wskazywać, „że tutaj cielesny stosunek mężczyzny i kobiety nie jest w pierwszym rzędzie czymś fizjologicznym, lecz czymś osobowym”. Tak oto raz jeszcze ujawnia się tu nierozdzielność wszystkich wymiarów ludzkiego bytu, które właśnie w ich wzajemnym przenikaniu stanowią o swoistości tej istoty, jaką jest człowiek; to właśnie ta swoistość zostaje zagubiona wszędzie tam, gdzie izoluje się poszczególne jej elementy.
Jak jednak wyobraża sobie Biblia konkretnie stawanie się człowieka? Chciałbym wskazać na trzy tylko miejsca, które dają na to zupełnie wyraźną odpowiedź. „Twoje ręce mnie uczyniły i ukształtowały” - zwraca się modlący do swojego Boga (Ps 119, 73). „Tyś bowiem nerki moje ukształtował, Ty utkałeś mnie w łonie mej matki [...] nie tajna ci moja istota, kiedy w ukryciu nabierałem kształtów, gdym w głębi ziemi się splatał” (Ps 139, 13. 15). „Twe dłonie kształt mi nadały (...) Wspomnij żeś z gliny mnie ulepił [...] Czy mnie nie zlałeś jak mleko, czy jak serowi twardnąć nie dałeś?" (Hi 10, 8-10). W tych tekstach staje się widoczne coś bardzo ważnego. Po pierwsze autorzy Biblii wiedzą bardzo dobrze, że człowiek zostaje „utkany” w łonie matki, że on tam „twardnieje jak ser”. Lecz tono matki jest zarazem utożsamiane z głębokościami ziemi, dzięki czemu każdy modlący się słowami Biblii może powiedzieć o sobie: Twoje ręce mnie utworzyły, uformowałeś mnie jak glinę. Obraz, który przedstawia stworzenie Adama, dotyczy w ten sam sposób każdego człowieka. Każdy człowiek jest Adamem – nowym początkiem. Adam to każdy człowiek! Wydarzenie fizjologiczne to więcej niż wydarzenie fizjologiczne. Każdy człowiek z osobna to coś więcej niż tylko nowa kombinacja informacji. Powstanie człowieka to stworzenie. Cud stworzenia na tym właśnie polega, że wydarza się ono nie obok, lecz wewnątrz procesów żyjącego bytu, że dokonuje się wewnątrz jego „niezmiennej reprodukcji”.
Dołączmy jeszcze ostatnie, bardzo zagadkowe słowo, które uzupełnia ten obraz. Podczas zrodzenia pierwszego w ogóle człowieka. Ewa – wedle przekazu Biblii – wybuchła okrzykiem radości: „Uzyskałam mężczyznę od Pana” (Rdz 4, l ). Osobliwe i bardzo dyskutowane jest tu to słowo „uzyskałam”, ale też dla istotnie ważnych powodów trzeba powiedzieć, że jest ono osobliwe, wszak musi wyrazić zupełnie jedyny w swoim rodzaju stan rzeczy. Słowo to znaczy – analogicznie do innych antycznych języków Wschodu – „stworzenie poprzez płodzenie, rodzenie”. Innymi słowy: okrzyk radości wyraża całą dumę, całe szczęście kobiety, która stała się matką, lecz wyraża też świadomość, że każde ludzkie płodzenie i rodzenie dokonuje się przy zupełnie szczególnym „udziale” Boga, że jest samoprzekroczeniem człowieka, w którym daje on więcej, niż ma i jest: poprzez to, co ludzkie w płodzeniu i rodzeniu, dokonuje się stworzenie.

3. Wyjątkowość pochodzenia człowieka
Aktualność biblijnych wypowiedzi jest oczywista. Ale człowiekowi współczesnemu, dla którego pozytywistyczne zawężenie horyzontu myślenia wydaje się dziś niemal obowiązkiem intelektualnej uczciwości, narzuca się zapewne pytanie: Czy trzeba tu dla tych wszystkich spraw aż Boga przywoływać? Czy nie jest to mitologizacja, która niczego nie wyjaśnia, za to umieszcza wolność człowieka w obliczu dyktatu danych natury? Czy natura nie zostaje w ten sposób tabuizowana, duch zaś – odwrotnie – naturalizowany, skoro pole manewru jego wolności chce się tu poddać wymaganiom porządku natury, jako wyrazowi rzekomej woli Bożej?
Podejmując tego rodzaju dysputę musimy sobie z jednego jasno zdać sprawę: to, co się orzeka o Bogu i człowieku jako osobie, jako nowym początku, nie może być w tej samej formie wprowadzone w ramy pozytywnie sprawdzalnej wiedzy, jak np. to, co można stwierdzić za pomocą aparatury w kwestii mechanizmu reprodukcji. Wypowiedzi o Bogu i o człowieku chcą wszak na to właśnie zwrócić uwagę, że człowiek samemu sobie zaprzecza, czyli neguje bezsporną rzeczywistość, jeżeli odrzuca możliwość wyjścia w swym myśleniu poza laboratorium. Tak zatem „dowieść” prawomocności syntezy biblijnej można najlepiej ujawniając aporie jej zaprzeczenia. Goethe przewidział, że szklany świat „homunculusa”, czyli człowieka, który siebie zredukował do reprodukcji, sam się kiedyś nieuchronnie rozbije o rzeczywistość. W ekologicznym kryzysie świata współczesnego słyszy się już chyba coś z brzęku tłuczonego szkła. Jeszcze K. Marks mógł pełen entuzjazmu proklamować walkę człowieka z naturą w celu jej ujarzmienia. „Walka z naturą” i „wyzwolenie człowieka” były dla niego wręcz synonimami. Dzisiaj zaczynamy przeżywać lęk na myśl o takim wyzwoleniu. Użycie natury prowadzi do jej zużycia, a wyobrażenie, że dopiero techniczny rozum doprowadzi do racjonalnego urządzenia nieracjonalnej rzeczywistości, już od dawna uchodzi za mit fantastów. Wewnętrzny rozum stworzenia jest większy od rozumu człowieka techniki, rozumu, który na dodatek jako czysty rozum wcale w rzeczywistości nie istnieje, istnieje raczej jako wyraz interesów grupy z całą krótkowzrocznością stronniczo zaprogramowanych przez nią celów, krótkowzrocznością, która za dzisiejszy zysk już jutro zapłaci życiem.
W ten sposób dochodzimy do najgłębszych warstw aporii. Pogląd, że ethos przychodzący ku nam z wnętrza natury rzeczywistości jest tylko mitem, prowadzi zaraz do zastąpienia idei wolności montowaniem układu konieczności, co przecież oznacza definitywne zaprzeczenie wszelkiej wolności. Redukcja rzeczywistości związana z tym poglądem oznacza więc w efekcie, owszem, na pierwszym miejscu, negację człowieka jako człowieka. Tak oto rośnie niebezpieczeństwo, iż pękające szkło probówki zabije nie tylko własnego mieszkańca, lecz uderzy w ogóle w człowieka, że jego także zniszczy. Związek logiczny między jednym i drugim jest nieunikniony. Może się zrazu wydać czymś niewinnym oddzielenie aktu jednoczenia się mężczyzny z kobietą od rzekomego tabu natury w imię walki z mitem jej ubóstwienia. Może się dalej wydać postępem wyizolowanie biologicznej strony tego aktu i powierzenie jej ekspertom z laboratorium. Potem będzie sprawą już tylko logiki uznać, że poczęcie człowieka to nic więcej jak tylko reprodukcja. Potem musi się już po prostu przyjąć – mocą tej samej logiki, że wszystko, co wykracza poza reprodukcję, to nic innego, jak tylko mityczna iluzja; uwolniony od mitu człowiek będzie już tylko kombinacją informacji, przy czym – sterując ewolucją – będzie sobie mógł dowolnie wynajdywać wciąż nowe kombinacje. Tak oto wolność człowieka raz uwolniona wraz z wolnością badań od ethosu – już w samym swym założeniu niesie zaprzeczenie wolności. To, co pozostaje, to moc „Światowej Rady Nadzorczej”, techniczna racjonalność; ona stoi w służbie tego tylko, co konieczne, czego przypadkowość kombinacji chce zaraz zastąpić logiką programowania. Huxley ma w tym punkcie absolutną rację. Ta racjonalność i jej wolność to sprzeczność sama w sobie, to absurdalne zuchwalstwo.
Aporią dla logiki reprodukcji jest człowiek. O niego rozbija się szkło i ukazuje, że jest skorupą tego, co sztuczne. „Natura”, której respektowania przy przekazywaniu życia człowieka domaga się Kościół, nie jest tylko bezprawnie „zsakralizowanym” biologicznym lub fizjologicznym faktem: ta „natura” to raczej godność samej osoby, lub trzech osób, które tu wchodzą w grę. Godność ta objawia się także w cielesności, do niej przeto musi się także odnosić owa logika daru z siebie, która została wpisana w stworzenie i w serce człowieka, jak to wspaniale wyraził św. Tomasz z Akwinu: „Miłość jest ze swej natury pra-darem, z którego pochodzą wszystkie inne dary”. Tego rodzaju rozważania uwidaczniają, jak stwórczy akt Boga może głęboko wejść w to, co z pozoru zdaje się być tylko fizjologicznym, kierowanym przez prawa przyrody procesem: proces kierowany przez prawa natury unoszony jest i staje się możliwy mocą osobowego aktu miłości, poprzez który ludzie dają sobie nie mniej, lecz samych siebie nawzajem. To właśnie wydarzenie daru staje się miejscem, w którym uaktywnia się dar Boga, miejscem, w którym Jego stwórcza miłość staje się widoczna w postaci nowego początku.
Alternatywa, wobec której stanęliśmy dziś, daje się teraz ująć bardzo precyzyjnie: można uznać za jedynie rzeczywiste albo tylko to, co mechaniczne, co zdeterminowane prawami przyrody, wszystko zaś to, co osobowe – jak miłość, dar z siebie – potraktować wyłącznie jako piękny pozór, psychologicznie użyteczny, lecz w końcu nierealny i nieważny. Dla tego stanowiska widzę jedno tylko określenie: negacja człowieka. Kto podda się tej logice, dla niego stanie się oczywiście również idea Boga mitycznym gadaniem bez żadnej treści realnej. Pojawia się jednak inna możliwość ukazująca drogę dokładnie odwrotna: można uznać to, co osobowe, za właściwą, owszem, silniejszą i wyższą formę rzeczywistości, formę, która innych form – w tym tego, co biologiczne i mechaniczne – nie zamienia w pozór, przeciwnie, przyjmuje je w siebie i wprowadza w nie przez to zupełnie nowy wymiar. Wówczas nie tylko pojęcie Boga zachowuje swój sens i doniosłość, wówczas także pojęcie natury ujawnia się w nowym świetle, gdyż nie jest ona wtedy li tylko układem liter i liczb, lecz przeciwnie, niesie w sobie przesłanie moralne, które ją wyprzedza i które zwraca się ku człowiekowi, aby w nim znaleźć przyjęcie. Leży w samej naturze rzeczy, że sprawy słuszności jednego z dwojga wymienionych fundamentalnych rozstrzygnięć w laboratorium rozstrzygnąć niepodobna. O samozaprzeczeniu człowieka rozstrzygnąć może tylko człowiek sam decydując: czy wybrać samego siebie, czy też się przekreślić.
Czy trzeba jeszcze bronić tej wizji rzeczywistości przeciwko zarzutowi, że jest ona sprzeczna z duchem nauki i postępu? Myślę, że stało się dostatecznie jasne, iż koncepcja człowieka, która jego zaistnienia nie pozwala zredukować do reprodukcji, lecz widzi je jako prokreację, w żaden sposób nie zaprzecza ani nie uszczupla jakiegokolwiek wymiaru rzeczywistości. Proklamacja prymatu osoby jest zarazem proklamacją wolności, albowiem tylko i wyłącznie wtedy, gdy istnieje osoba i gdy ona właśnie stanowi centrum skupiające w sobie całą rzeczywistość człowieka, istnieje też w ogóle wolność. Wykluczenie człowieka, wykluczenie ethosu nie pomnaża wolności, lecz wyrywa ją z jej własnych korzeni. Dlatego też pojęcie Boga nie staje w opozycji do ludzkiej wolności, lecz stanowi jej warunek i fundament. Przestajemy właściwie mówić o człowieku w należny mu sposób, o jego godności, o jego prawach, gdy mowę o Bogu skażemy – jako nienaukową – na wygnanie z obrębu rzetelnego myślenia, przenosząc ją w sferę czegoś, co jedynie subiektywne, choć może budujące. Mowa o Bogu należy do mowy o człowieku, stąd należy ona także do posłannictwa uniwersytetu. Jest ona w szczególności prawem i obowiązkiem katolickiego uniwersytetu. To wcale nie przypadek, że fenomen uniwersytetu ukształtował się tam właśnie, gdzie co dnia rozbrzmiewa zdanie: „na początku był Logos” – a więc Sens, Rozum, wypełnione rozumnością Słowo. Logos zrodził logos i stworzył dla niego przestrzeń. Jedynie przy założeniu pierwotnej, wewnętrznej rozumności świata, jego zakorzenienia w Rozumie, mógł w ogóle ludzki rozum postawić pytanie o Rozum świata w jego całości i w poszczególnych jego aspektach. Gdy jednak racjonalność tę dostrzega się tylko w pewnych wymiarach świata, neguje się ją zaś jako podstawę jego całości, wówczas i universitas rozpada się zmieniając się w bezładny konglomerat poszczególnych dyscyplin. Lecz stąd płynie zaraz fałszywy i zgubny dla całości ludzkiego życia i działania wniosek, że rozum obowiązuje tylko w niektórych rejonach naszej egzystencji, rzeczywistość natomiast jako całość jest irracjonalna. Skutki tego stają się widoczne. Toteż jest to z gruntu fałszywa aporia, gdy w imię wolności i postępu obwieścić się pragnie zasadę skuteczności, sukcesu czy technicznej wykonalności jako jedyną normę nauki i w jej imię rozprawić z rzekomym „tabuizowaniem” natury. Miejsce owej chybionej alternatywy musi więc zająć nową syntezą nauki i mądrości, w której pytanie o część nie przesłoni widzenia całości, zaś troska o całość nie pomniejszy zatroskania o to, co jest tylko jej częścią.
Ta nowa synteza jest wielkim wyzwaniem duchowym, wobec którego dzisiaj stoimy. To tu rozstrzygnie się, czy ludzkość będzie miała przyszłość, przyszłość godną człowieka, czy też zdążać będzie w stronę chaosu i samozniszczenia człowieka i stworzenia.
tłum. ks. Tadeusz Styczeń SDS

wtorek, 2 października 2012

Wiara - moje lektury "Gość Niedzielny z 30.09.2012r.

Dziś wybrane fragmenty nt wiary, jak jej bronić.

BMW, tym razem to nie marka prestiżowego auta a anagram ewangelizacji Krakowa: "Bliżej, Mocniej, Więcej". (s.4.)
"Jan Paweł II powtarzał, że wiara której się nie przekazuje, degeneruje się" - przypomina bp Grzegorz Ryś. 17 czerwca przewodniczący Zespołu ds Nowej Ewangelizacji KEP odprawił uroczystą Mszę św w bazylice Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Modlił się ... w intencji ewangelizacji Grodu Kraka. ... padało często pytanie (ze strony
odpowiedzialnych za ewangelizację Krakowa), czy już jesteśmy dość mocni, przygotowani, gotowi, żeby to dzieło podjąć - opowiadał bp Ryś, - dziś wiemy, że to nie jest dobre pytanie! Nie jest ważne, czy jesteśmy dość mocni! Pytanie najważniejsze brzmi inaczej, czy jesteśmy w wystarczającym stopniu mali. Bóg posługuje się tym co najmniejsze. ... Nie należy pytać się, kto z nas jest największy i jak się to uda. Uda się, jeśli będziemy się robić coraz mniejsi, bo wtedy Bóg może więcej działać. - Bóg posłuży się tym co mamy.

(s.5) Papież Benedykt XVI
... logika Boga jest zawsze inna od naszej. Z tego powodu naśladowanie Pana wymaga od człowieka głębokiego nawrócenia, zmiany sposobu myślenia i życia, wymaga otwarcia serca na słuchanie, aby pozwolić się oświecić i wewnętrznie przemienić. Kluczowym punktem w którym człowiek różni się od Boga, jest pycha, w Bogu nie ma pychy, ponieważ On jest, aby kochać i dawać życie; w nas, ludziach, natomiast pycha jest wewnętrznie zakorzeniona i wymaga nieustannej czujności i oczyszczenia. My, którzy jesteśmy maluczcy, pragniemy wydawać się wielkimi, być pierwszymi, podczas gdy Bóg nie obawia się uniżyć i stać się ostatnim. (Anioł Pański 23.09)

Nuncjusz ma głos,(s. 6) wybór fragmentów z przemówienia abp Celestyno Migliore:
"...dziś potrzeba bardziej niż kiedykolwiek chrześcijan, którzy wierzą w Chrystusa; potrzeba ich bardziej, niż osób, które na wszelkie sposoby wychwalają chrześcijaństwo
i bronią chrześcijańskiej kultury i moralności, choć to oczywiście też jest ważne. Aby mieć takich właśnie chrześcijan, musimy formować kapłanów nie tylko na „obrońców” chrześcijaństwa, ale przede wszystkim na ludzi, którzy jako pierwsi wierzą w Chrystusa"...
"...cywilizacja chrześcijańskiej Europy została zbudowana przez ludzi, których celem wcale nie było budowanie „cywilizacji chrześcijańskiej”, lecz raczej zbudowali ją ludzie, którzy po prostu chcieli głęboko wierzyć w Chrystusa i zachowywać się w sposób spójny z tą wiarą..."
Cytując Benedykta XVI ogłaszającego Rok Wiary
"Nie jest jego zamiarem ugruntowanie wiary i życia chrześcijańskiego jako antidotum na zło dzisiejszych czasów, utożsamiane przede wszystkim z: nihilizmem, relatywizmem, liberalizmem, sekularyzacją. Bycie chrześcijaninem oznacza pozostawanie w relacji z osobą, z Chrystusem. Tej Osoby nie można potraktować jako „narzędzia” do zmiany sensu i orientacji kultury współczesnego świata"...

ks. Tomasz Jaklewicz
Potrzebujemy nowej apologii wiary katolickiej, czyli spokojnej, inteligentnej, przekonującej obrony wiary przed dzisiejszymi zarzutami. Taka „amunicja” jest potrzebna na duszpasterskim froncie.
(s.24-26)
... słabość katechetycznych materiałów ma głębsze źródło. To w jakiejś mierze skutek odejścia Kościoła od apologetyki, czyli nauki o obronie wiary przed zarzutami stawianymi jej przez ateistów, deistów lub ludzi negujących potrzebę Kościoła. Rok Wiary jest dobrym momentem, aby upomnieć się o nową apologetykę, czyli wypracowanie przekonujących odpowiedzi na argumenty tych, którzy podważają dziś katolicką wiarę...
W Pierwszym Liście św. Piotra czytamy: „Bądźcie zawsze gotowi do obrony (pros apologian) wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia (gr. logou, dosłownie „słowa”) tej nadziei, która w was jest” (3,15). Autor dodaje, że należy to czynić z delikatnością, respektem i czystym sumieniem (3,16). To klasyczny tekst biblijny, który zwraca uwagę, że wiara potrzebuje obrony i uzasadnienia, zwłaszcza gdy jest kwestionowana. Apologia to właśnie mowa obrończa, odpowiedź na zarzuty, zestaw rozumnych argumentów, które usprawiedliwiają określoną postawę czy wybór....
Pierwszą autoapologię przeprowadził sam Jezus. Wobec własnego narodu uzasadniał swoją mesjańską godność Syna Bożego i posłannictwo. Nastawienie apologetyczne towarzyszyło także autorom Ewangelii i innych pism Nowego Testamentu. ...
św. Łukasz: Chce on „zbadać wszystko po kolei” i przekonać adresata o „całkowitej pewności nauk”. Wiara chrześcijańska ma racjonalną podstawę, nie jest oparta na mitach, ale na faktach związanych z Jezusem Chrystusem. ...
Apologetami kierowała dwojaka troska: zależało im na obronie chrześcijaństwa, a z drugiej strony kierowali się intencją misyjną, chcieli przedstawić treści wiary w języku i kategoriach myślowych zrozumiałych dla ludzi swojej epoki. ...
Ciekawy wkład do apologetyki katolickiej wniósł
Blaise Pascal (1623–1662). Ten wielki matematyk i fizyk zakwestionował przydatność czysto racjonalnych argumentów na rzecz wiary i zwrócił uwagę na tzw. racje serca. Pascal pracował nad wielkim dziełem – „Apologią religii chrześcijańskiej”. Śmierć przerwała jego prace. Zostały tylko zapiski, intuicje, okruchy, które poskładano w „Myśli”, jedno z najbardziej wpływowych dzieł teologicznych wszech czasów. Pascal podkreślał, że problem Boga dotyczy każdego człowieka. Nikt nie może się uchylić od wyboru. Każdy musi poddać się Wielkiemu Zakładowi: albo obstawia Boga, albo nie. Ryzyko jest zawsze, choć – jak wykazywał Pascal – obstawiając ateizm, ryzykujesz znacznie bardziej, niż wybierając wiarę. ...
Na fali odnowy związanej z Soborem Watykańskim II modna stała się krytyka apologetyki jako nauki anachronicznej, konfrontacyjnej, defensywnej. Kościół nie może widzieć wszędzie wrogów, powiadano. Musi rozmawiać ze światem, patrzeć pozytywnie, nie powinien się bronić, ale dialogować. Dokonało się więc przekształcenie apologetyki w teologię fundamentalną, która miała być pozytywnym, niepolemicznym wykładem dawnych treści apologetycznych. ...
Oczywiście, że miłość i dialog są czymś ważnym, ba, najważniejszym w chrześcijaństwie, ale nigdy nie kosztem prawdy. ...
Teologia posoborowa bywała momentami bardziej krytyczna wobec Kościoła niż świata. Niektórzy reprezentanci „postępowej” teologii ulegli złudzeniu, że dzisiejszy świat to „raj na ziemi” i można głosić w nim Ewangelię bez napięć czy konfliktów. Dobra Nowina nie jest tylko leczeniem świata, ale także egzorcyzmowaniem. Ewangelia to również walka z mocami ciemności. To jest ogień, który pali. Sól, która momentami piecze. ...
Jan Paweł II w przesłaniu do teologów fundamentalnych z 2001 r. stwierdził: „Podejmując pozytywny wysiłek, nie można jednak zapominać o apologetyce. (…) Również chrześcijanin początku trzeciego tysiąclecia oczekuje z jednej strony przekonujących uzasadnień wiary dla samego siebie – ad intra, aby mógł budować na nich pewność własnej tożsamości religijnej, z drugiej zaś przepełnionych duchem dialogu i apostolstwa argumentów niezbędnych do jej obrony ad extra”. ...
kard. William Levada w wywiadzie dla GN stwierdził: „Katolicy, także ci piastujący wysokie stanowiska w społeczeństwie, wykazują się pewną nieśmiałością, gdy zapytamy ich o to, czym jest ich wiara, jaka jest jej wartość we współczesnym świecie. Właśnie dlatego sądzę, że potrzebujemy nowego przyjrzenia się apologetyce. Jesteśmy dziś w nowej sytuacji, pojawiają się nowe pytania, na które trzeba odpowiadać, i wierni muszą być na to przygotowani. W tym sensie uważam, że potrzebujemy nowej apologetyki”. ...
... potrzeba nowej apologetyki podanej w popularnej formie, w języku zrozumiałym dla czytelnika gazet. Wiara bywa dziś kwestionowana i ośmieszana. Neopogańska kultura z szyderczym uśmiechem szerzy mnóstwo fałszywych informacji o historii Kościoła.
Pojawiło się zjawisko tzw. nowego ateizmu, który usilnie pracuje nad pełnym „wyzwoleniem” ludzi od wpływów religii (R. Dawkins, C. Hitchens i inni). Z tego typu postawami nie zawsze możliwy jest dialog. Trzeba nazywać po imieniu zło, demaskować diabelskie sztuczki, którymi nafaszerowany jest świat popkultury, i zarazem przekonująco proponować Chrystusa. To zadania nowej apologetyki. Znakomitym przykładem takiej błyskotliwej, „zdroworozsądkowej”, zadziornej i pełnej humoru apologetyki było pisarstwo G.K. Chestertona czy bardziej melancholijnego C.S. Lewisa ...
Przykładem nowej apologetyki są książki Vittoria Messoriego, włoskiego dziennikarza, byłego libertyna i antyklerykała, który po nawróceniu cały swój talent wykorzystuje w jednym celu – w przekonywaniu do wiary. Jego pierwsza religijna książka „Opinie o Jezusie” odniosła światowy sukces, sprzedano ponad pół miliona jej egzemplarzy. Messori w wywiadzie rzece („Dlaczego wierzę?”) tak formułuje swoje
credo: „Nieustraszona obrona i nieustanne proponowanie dowodów na to, by wierzyć. W sposób spokojny, a przez to właśnie nieustępliwy, w oparciu o dane, wiadomości, rozumowanie, a nie sentymentalne wezwania albo błyskotliwe retoryczne dyskursy, lub, co gorsza, inwektywy i narzekania na podłość czasów”. ...

sobota, 29 września 2012

Nowa Ewangelizacja

Nowa Ewangelizacja to w tym czasie bardzo gorący temat, na jej temat wypowiada się wiele osób, podejmowane są różne działania, dlatego pozwoliłem sobie na zamieszczenie tego wywiadu na który natrafiłem wiosną tego roku.

O nowej ewangelizacji z ojcem Ranierem Cantalamessą OFMCap, kaznodzieją Domu Papieskiego, rozmawia Cezary Sękalski.

Ukazuje Ojciec dwie formy przekazu ewangelicznego: kerygmat i didache. Pierwsza ma prowadzić słuchacza do osobistej relacji z Jezusem, a druga to nauczanie skierowane do osób już wierzących, aby zgodnie z wolą Bożą kształtowali swoje życie osobiste i wspólnotowe. Gdzie w tym kontekście można umiejscowić pojęcie nowej ewangelizacji?

Punktem wyjścia nowej ewangelizacji nie jest didache, ale kerygmat. Nie chodzi w niej bowiem o nauczanie moralności ani o pielęgnowanie cnót, ale o ogłaszanie Chrystusa umarłego i zmartwychwstałego. Najpierw trzeba doprowadzić człowieka do osobistej relacji z Chrystusem, a dopiero potem można włożyć na jego barki obowiązki wypływające z wiary. Jeśli zaczynamy głoszenie od zobowiązań moralnych, ludzie dzisiaj tego nie przyjmują. Nie oznacza to, oczywiście, że należy zarzucić katechezę, wykłady z etyki, naukę doktryny czy formację. Trzeba jednak w tym wszystkim najpierw przywrócić właściwe miejsce Chrystusowi.
Wielką pokusą jest dziś odwoływanie się tylko do didache, czyli do moralizowania. Ja też, kiedy byłem jeszcze profesorem, oddawałem się takiemu głoszeniu i wykładaniu doktryny. Istnieje poza tym inne niebezpieczeństwo – ponieważ problemy moralne są dziś tak bardzo ważne, zaczynamy się w nie angażować i właściwie na tym się kończy. Na etykę przyjdzie czas, ale potem. Jeśli przyjmiemy Chrystusa, będziemy umieli wprowadzać w życie zasady moralne, ale jeśli Go nie przyjmiemy, to nie ma żadnej etyki bez Niego.
Taki porządek był mniej istotny w minionych czasach, szczególnie w średniowieczu, ponieważ całe życie społeczne, rodzinne i kulturalne było przesycone wiarą. Dziś tak nie jest. Wiara już nie rodzi się w rodzinie czy w społeczeństwie. W naszym głoszeniu Dobrej Nowiny powinno być więc najpierw mocno zaakcentowane działanie ukierunkowane na doprowadzenie słuchacza do osobistej relacji z Chrystusem. To jest właśnie początek nowej ewangelizacji. Szczególne zasługi w takim głoszeniu mają współczesne ruchy kościelne, które stwarzają dorosłemu człowiekowi okazję do uczynienia osobistego aktu wiary. Nie chodzi bowiem o to, byśmy byli chrześcijanami tylko z nazwy, ale autentycznie należeli do Chrystusa.

Nowa ewangelizacja jest więc przesunięciem w kierunku kerygmatu... Czy jest to także odpowiedź Kościoła na współczesne zjawisko sekularyzacji?

Tak. Sekularyzacja oznacza przede wszystkim wyeliminowanie Boga z życia osobistego człowieka oraz z życia publicznego. Objawia się ona na różne sposoby, także na płaszczyźnie moralności. Dlatego w dialogu ze światem, który nie wierzy w Boga, trzeba podnosić także sprawy etyczne. Przede wszystkim ważne jest, by Kościół tworzył wspólnoty ludzi wierzących, które będą niosły jego przesłanie. Myślę, że dziś wielu świeckich właśnie to robi: tworzą grupy, bardzo zaangażowane, które świadomie wybierają Jezusa i starają się Go głosić.
Odpowiedzią na sekularyzację są także Światowe Dni Młodzieży. Ci młodzi ludzie w prosty, bezpośredni sposób dają świadectwo, że Jezus wszedł w ich życie.

Czy to oznacza, że nowa ewangelizacja jest niemożliwa bez wspólnoty? Potrzebuje wspólnoty świadków?

W dniu Pięćdziesiątnicy, po pierwszym przemówieniu św. Piotra, zrodziła się wspólnota chrześcijańska. I to właśnie ona pociągała innych do wiary. Nie wystarczą pojedynczy wędrowni kaznodzieje, którzy dokonają pierwszego ogłoszenia Ewangelii. Potrzeba, aby poszukujący światła mogli znaleźć chrześcijańską wspólnotę, w której żyje się zgodnie z etosem chrześcijańskim. Często nie jest to możliwe na poziomie zwyczajnego funkcjonowania tradycyjnej parafii, ponieważ tamtejsze zaangażowanie dokonuje się na bardzo wielu różnych polach. Dlatego Jan Paweł II mówił, że w tradycyjnych parafiach trzeba stworzyć miejsce dla nowych wspólnot. Oczywiście istnieją parafie wzorcowe, w których ewangelizacja rzeczywiście się dokonuje, ale są one rzadkie. Także dlatego, że w tradycyjnych parafiach przeważnie jedynym animatorem jest proboszcz, który po prostu nie jest w stanie zrobić wszystkiego. Natomiast w nowych ruchach, w nowych wspólnotach ujawniają się różne charyzmaty.

W dobie konsumpcjonizmu współczesne parafie niekiedy przekształcają się w swego rodzaju instytucje do świadczenia usług religijnych i dystrybucji sakramentów. A chyba powinny stawać się wspólnotą wspólnot?

Mówiłem o tym podczas rekolekcji dla Domu Papieskiego, że my, katoliccy księża, jesteśmy lepiej przygotowani do roli pasterzy dusz niż rybaków ludzi. Udzielamy sakramentów, głosimy słowo Boże, ale tylko tym, którzy przychodzą do kościoła. Słabiej radzimy sobie z tym, by wyjść poza kościół i tam głosić Ewangelię. Natomiast nowe ruchy i wspólnoty są lepiej przygotowane do tego, aby Dobrą Nowinę głosić wszystkim, którzy żyją z dala od Kościoła.

Jak w dzieło nowej ewangelizacji mogą włączyć się Grupy Modlitwy Ojca Pio?

Modlitwa zawsze jest istotnym elementem ewangelizacji. Jezus mówił: „Proście Pana, by posłał robotników na swoje żniwo”. Trzeba jednak uważać na pewne niebezpieczeństwo. Grupy Modlitwy są przeważnie skoncentrowane na tradycyjnej pobożności, która nie jest pociągająca dla tych, którzy są daleko od Kościoła. Członkowie Grup Modlitwy powinni zatem działać w następujący sposób: czerpać siłę ze wspólnot, które tworzą, by potem móc ewangelizować w domu, w pracy. Nawet jeśli nie są typowym ruchem ewangelizacyjnym, mogą dawać innym impuls i siłę do tego, by w swoim środowisku świadczyli o Chrystusie i w ten sposób włączali się w nową ewangelizację.

Notatek z lektur cd

Jak zapowiedziałem kolejna porcja zapisków z letnich lektur, parę krótkich refleksji:

Notatki wtóre
Pan Jezus obecny w Eucharystii dokonuje niesamowitych rzeczy w życiu tych ludzi, którzy całkowicie zwierzają Mu siebie, zrywając wszelkie więzy z jakimkolwiek grzechem. Jeżeli zaczniemy usuwać z naszego serca wszelkie blokady, to wtedy Chrystus uzdrawiającą mocą swojej miłości dokonuje najpierw najważniejszego - duchowego uzdrowienia, a jeżeli uzna to za potrzebne, to wtedy uzdrawia również choroby naszego ciała.

O świętości wg DUSZA APOSTOLSTWA Dom Jean-Baptista Chautard OCR
Świętość jest niczym innym jak życiem wewnętrznym posuniętym aż do najściślejszego zespolenia woli człowieka wolą Boga; dusza więc, idąc zwykłą drogą, nie może, za wyjątkiem cudu łaski, osiągnąć świętości inaczej jak tylko po wielu ciężkich wysiłkach i przebyciu wszystkich stopni życia oczyszczającego i oświecającego. (...) prawo życia wewnętrznego: "W czasie uświęcania się duszy działanie Boga i duszy idą drogami odwrotnymi; działanie Boga z każdym dniem wzrasta, dusza zaś działa coraz mniej."

bp Ryś o grzechu LIST 6/2012
Czym jest grzech uświadomiłem sobie, gdy natrafiłem na pewną pieśń z XV w. Śpiewano ją w okresie wielkanocnym i na Wniebowstąpienie. Opisuje ona dialog ludzi z Jezusem. Pytają Go, dlaczego po Zmartwychwstaniu dalej widać ślady Jego ran. Chrystus im odpowiada, że zachował je na sąd. Pamiętam, że kiedy czytałem tę pieśń, przeżyłem duży wstrząs. Dobrze by było stanąć przed sądem ostatecznym, na którym Pan Bóg otworzy przed nami książkę i powie nam: z tego przykazania zawaliłeś tyle razy, a z kolejnego to dwa razy więcej. Tyle że nie będzie żadnej książki. Będą podniesione ręce Jezusa, będzie Jego przebity bok i nogi.

O wychowaniu, o. Maciej Chanaka OP LIST 6/2012
... pytanie, jak przekazywać dzieciom wiarę skutecznie. Jeden z rodziców opowiadał ..., że nie za bardzo przykładał się do wychowywania swoich dzieci. Robił to bardzo świadomie, bo jego rodzice nieustannie prawili mu kazania i za dużo ich usłyszał. On w swoim domu postanowił tego nie robić. Pewnego dnia przy kolacji, gdy jego dzieci kończyły już liceum, przysłuchiwał się ich rozmowie. Wtedy uświadomił sobie, że jego dzieci podzielają jego poglądy. Rozpoznawali wartość tych rzeczy, które i dla niego były wartościowe. Odkrył, że jego dzieci są tam, gdzie on, chociaż nigdy ich nie pouczał.

O młodzieży, LIST 6/2012
(zapis z Ur 2000 r. p. Chr) Dzisiejsza młodzież jest zdegenerowana i brakuje jej dyscypliny, a dzieci nie słuchają już swoich rodziców.
(XIII w. mnich) Obecnie młodzi ludzie myślą wyłącznie o sobie. Nie mają czci dla rodziców. Są niecierpliwi. Mówią, jakby wszystko wiedzieli, a to, co dla nas jest mądrością, dla nich oznacza głupotę.

Kryzys wiary (Idziemy z 22.07.2012 ks. J. Pałyga)
Jest jedna wspólna kryzysogenna przyczyna. ... Jest nią nie tyle kryzys wiary, co kryzys religijności. Gdy słabnie pobożność, załamuje się życie religijne, a to prowadzi do destrukcji fundamentu, na którym opiera się zarówno życie małżeńskie, jak życie osób powołanych do służby kapłańskiej czy zakonnej.
Są ... inne przyczyny kryzysów, jak brak umiejętności panowania nad uczuciami, popędami, konflikty ... różnego rodzaju depresje.
Często powodem kryzysów są zaszłości, które miały miejsce przed zawarciem małżeństwa lub wstąpieniem do stanu duchownego.

piątek, 28 września 2012

Zapiski z letnich lektur

Dziś znowu sięgam do moich notatek z różnych lektur, tym razem o wierze:

Ks. T. Halik "Milczenie Boga" o wierze (Idziemy 22.07.2012)
... Wiara jest czymś więcej niż tylko świadomą zgodą z pewnymi twierdzeniami, ... jest raczej życiową orientacją przenikającą całego człowieka, dotykającą całej jego duszy, myśli i serca

... są ludzie, których wiara zamieszkała w części umysłu oświeconej rozumem. ... wiara nigdy nie zeszła do głębszej warstwy ich osobowości. ... Mają oni twarde i niewierzące serce, ich wnętrze opanowuje głęboka bezbożność, do której sami nie są w stanie ani nie mają ochoty się przyznać.
Inni, z których promieniuje pełna miłości otwartość na świat i ludzi, są wyjątkowo wrażliwi na tajemnicę istnienia. Bywa jednak, że na poziomie świadomego przekonania są często mocno alergiczni na wszystko, co pachnie religijnością. ... Bóg mieszka w nich choć bywa, że z powodu swej historii, nie chcą o religii słyszeć.
Wierzącym jest ten, kto przeżywa swoje życie jako dialog, kto stara się zrozumieć wyzwania, inspiracje, dary, rady czy ostrzeżenia, które mu przynosi samo życie i odpowiada na nie.
Niewierzącym jest ten, kto przeżywa swoje życie jako monolog, kto słucha sam siebie, nie przyjmuje innych, a tym samym nie traktuje poważnie też i Tego, który przez życiowe historie i przez innych ludzi stara się do niego przemówić.
Gdy ktoś twierdzi, że jest absolutnie niewierzący, często pytam go wtedy, jak wygląda ten Bóg, w którego nie wierzy? ... Gdy niewierzący opisze mi Boga, w którego nie wierzy, często muszęmu z ulgą pogratulować: "Bóg zapłać, że w takiego Boga nie wierzysz! W takiego Boga nie wierzę i ja!"

Lubię ks. Halika, może dlatego, że tak trafnie precyzuje to o czym myślę i mówię na temat wiary. Dla Jezusa sprawa wiary słuchaczy była czymś priorytetowym. Czytamy o tym nie jeden raz na kartach Rwangelii. A przecież Jezus w swoim nauczaniu nie podaje nam jakiejś doktryny w którą mają uwuerzy słuchacze. Oni mają Mojżesza i pewną relację do Boga. Jezusowi chodzi przedewszystkim, by uwierzyś Mu, Jego Miłości, że On jest Panem historii każdego człowieka i że wystarczy poprosić, by On wkroczył w nasze życie. Niestety Jak kiedyś tak i dzisiaj więcej pokładamy ufności w naszym działaniu, jak w Mocy Jezusa. A zgodnie z tym czego On nauczał, nie zaniedbując Prawa, trzeba zaufać Miłości.

Abp F.J.Martinez (GN 5.8.2012)wywiad o sytuacji chrześcijaństwa w Europie.
Już w XVII w myślano w Hiszpanii, że wiary ma bronić ten, kto rządzi. To sprawia, że ludzie widząc problem sekularyzacji, uważają, że problem mają rozwiązać rządzący. Z tym wiąże się kojarzenie w Hiszpanii Kościoła z władzą. A to prowadzi do antyklerykalizmu.
Nie jest to do końca złe. Lud ma wewnątrz chrześcijańskie serce, lecz zachowują się tak, jakby Kościół sprawił im zawód.
Ks. Abp napisał esej w którym stawia tezę, że odseparowanie wiary od życia miało swój początek już w myśli i działalności samego Kościoła, jeszcze zanim zostało podchwycone przez prąd umysłowy oświecenia. Teza wynikła zobserwacji problemu ww Grenadzie na południu, gdzie chrześcijaństwo wróciło w końcu XV w. Nie istnieje tu tradycja benedyktyńska, a więc tradycja ojców Kościoła, postrzegania Kościoła jako wspólnoty, w której wszystko widzi się przez pryzmat wiary. Bez tej tradycji bardzo ostro widać dramat nowoczesności i nowoczesnego chrześcijaństwa, w którym życie codzienne i wiara są od siebie oddzielone.
Kiedy nie ma tradycji ojców Kościoła, alternatywą dla nowoczesności jest tylko "antynowoczesność" czyli purytańska krytyka moralna oparta na zakazach albo poddanie życia społecznego ścisłej kontroli państwa.
Jak ewangelizować ludzi, którzy są daleko od Kościoła?
Trzeba zacząć od tego, by nie stawiać im warunków, nie żądać, by byli chrześcijanami, zanim odnajdą siebie i odnajdą Kościół. Ludzie powinni się czuć szanowani, wysłuchani, powinni zobaczyć, że Kościół interesuje się ich życiem. Trzeba zaczynać chrześcijaństwo na nowo, co nie jest takie trudne. Są zranieni, samotni, opuszczeni, są poganami poszukującymi samych siebie.
Sformułowanie "nowy początek" pochodzi od JP2, pisze: Jezus Chrystus jest nowym początkiem wszystkiego". Naszym zadaniem jest odkryć na nowo, że Chrystus wypełnia nasze człowieczeństwo. I nie dlatego, że podsuwa nam recepty na rozwiązanie problemów politycznych i społecznych, ale dlatego, że nadaje sens naszemu życiu i pozwala nam inaczej patrzeć na wszystkie ludzkie sprawy; na małżeństwo, życie rodzinne, pracę, gospodarkę, stosunki międzyludzkie, politykę. Postawienie Chrystusa w centrum naszego życia to jest właśnie nowy początek.
Ideał benedyktyński; benedyktyni ocalili szczątki upadającej kultury antycznej i dali początek Europie, wcale o tym nie myśląc. Chcieli po prostu żyć dla Chrystusa, nie przedkładać nic ponad Chrystusa (reg. św. Benedykta).
Dziś jest podobnie. W świecie, w którym panują zasady ideologiczne oświecenia, w którym nawet chrześcijaństwo jest "oświecone", Kościół umiera, powinny powstawać małe wspólnoty, które "nie przedkładają nic ponad Chrystusa". Jeśli umieścimy Chrystusa w centrum, wszystkie sprawy znajdą się na swoim miejscu: rodzina, praca, modlitwa - wszystko.
W XIX i pierwszej połowie XX wieku, kiedy Chrystus zniknął z pola widzenia, Jego miejsce zajęły ideologie, takie jak marksizm, obiecywały raj na ziemi. To się skończyło, bo ideologie całkowicie się skompromitowały. Teraz człowiek szuka szczęścia w bardzo zredukowanej formie. Szczęścia za niską cenę, polegającego na tym, żeby niezle zarabiać, kupować tanio i nie zadawać sobie żadnych pytań. To model człowieka turysty, który kręci się tu tam, ale nigdzie nie zapuszcza korzeni, wszędzie szuka atrakcji, żeby przyjemnie spędzić czas, ale wszystko traktuje powierzchownie. Czasem tęskni, by coś wielkiego wydarzyło się w jego życiu, ale w "masowej turystyce" nic się takiego nie dzieje. Kupuje więc usługi w przygotowanych pakietach i unika pytań o sens życia. Taka jest współczesna ideologia.
Komunizm był wrogiem jawnym, przeciwko któremu ludzie łatwiej się mobilizowali. Trudniejsi są wrogowie, którzy nie wydają się wrogami.
Kard. S. Wyszyński:
Chrześcijanin zna tylko dwa rodzaje osób: te, które są jego braćmi, i te, które jeszcze nie wiedzą, że są nimi".
"Jest łaską być w więzieniu i jest łaską wyjść z więzienia".

Ten wywiad przykuł moją uwagę ze względy na poruszany temat ewangelizacji a także myślę dobry opis dzisiejszej sytuacji. Polska w jakiś sposób podobna jest do Hiszpanii, pewne procesy przebiegają zbieżnie. W Hiszpanii wojna domowa z terrorem marksistowskim a potem autorytarna dyktatura Franko, spowodowały reakcje w stronę liberalizmu i dechrystianizacji. W Polsce podobną rolę odegrały dwie kolejne okupację, nazistowskich Niemiec i sowieckiej Rosji. Dziś po transformacji ustrojowej wielu poszło w kierunku liberalizmu możliwie we wszystkim, gubiąc gdzieś po drodze chrześcijańską tożsamość.

Przystanek Nowa Ewangelizacja, T. Jaklewicz - (GN 5.08.2012)
Istnieje niebezpieczeństwo, że będziemy debatować za biurkiem i zamienimy nową ewangelizację na wielość sympozjów i sesji, a nie zejdziemy w prozę Kościoła. … Grozi nam, że ewangelizację uznamy za zadanie niektórych ludzi czy ruchów, a nie każdej parafii, każdego biskupa, księdza i świeckiego.
Ewangelia o rozmnożeniu chleba; tysiące zgłodniałych wokół Jezusa i bezradność uczniów ”Ten obraz się dzisiaj powtarza” – mówi abp Fisichella. Tylu młodych na głodzie, spragnionych nie tylko muzyki i mocnych wrażeń, ale także sensu, miłości, nadziei, i skromne siły chrześcijan mających tylko pięć chlebów i dwie ryby. Kiedy mamy zanieść innym Ewangelię, widzimy wyraźnie nasze ubóstwo, nie mamy prawie nic. Bierzemy tę naszą nędzę i wkładamy ją w ręce Jezusa. On ją przemienia i zaczyna karmić głodnych. Jesteśmy silni tylko głupstwem Krzyża. To co jest słabością człowieka, w rękach Boga przemienia się w moc. Nie liczmy na nasze argumenty czy słowa. To Duch Święty poprzedza dzieło ewangelizacji. … Bywa, że zastanawiamy się czy jesteśmy dość silni? A pytanie powinno brzmieć, czy jesteśmy dość słabi, aby ewangelizować? Kiedy czujemy się wielcy – jesteśmy na najlepszej drodze, aby rozwalić każdą ewangelizację.
Nowe ruchy trzeba badać i włączać w Kościół. Niezbędna jest wzajemna otwartość ruchów na tradycyjne parafie, jak i parafii na nowe ruchy. Nawróceni mówią często wprost, że po powrocie do domu (np. z Przystanku Jezus k/ Kostrzynia, gdzie odbywa się Przystanek Woodstock) nie mają dokąd iść. Oni ledwo stoją na nogach, potrzebują wspólnoty, która im pomoże. Musi być w każdej parafii jakieś żywotne centrum, miejsce, w którym płonie ogień. (mówi bp Dajczak z diec Kosz-Kołobrz.).

Taka jest prawda o Nowej Ewangelizacji. Łatwo zamienić wspaniałą idee Jana Pawła II w płaską akcyjkę, która poza zaliczeniem "czegoś" do sprawozdania, nic nie daje. Czasem wręcz może spowodować wielkie szkody. Przypomina się pewna przypowieść Jezusa o tym jak to zły duch wyrzucony z człowieka błąka się po miejscach pustynnych i bezwodnych, gdzie jest mu źle. Wtedy wraca do człowieka i znajduje jego wnętrze pięknie wysprzątane. Idzie więc i zaprasza 7 innych złych duchów jeszcze bardziej złośliwych niż on sam i czyny takiego człowieka są później gorsze niż te wcześniejsze. Problem bowiem polega na tym, że człowiek nie znosi wewnętrznej pustki. Otrzymawszy Dobrą Nowinę wzbudza się w nim nadzieja na przemianę, ale jeśli nie zaprosi do swego wnętrza na stałe Jezusa, to pustka będzie go zżerać od środka i nie znajdując właściwego miejsca w Kościele machnie ręką na dobre doświadczenie i wróci do dawnego życia, które teraz może być znacznie gorsze.

poniedziałek, 24 września 2012

Co robić?

Może to z powodu, że nie znajdują moje posty jakiegoś odzewu u czytelników, w postaci komentarzy chwalących lub krytykujących (te ostatnie bardziej cenne), opadły mnie wątpliwości czy jest sensowne ich pisanie. Wiem, że parę 0osób niektóre z nich czytało, ale jakoś bez odzewu. Nie widzę też nowych fanów śledzących mojego bloga, a i ci dawniejsi jakoś rzadko tu zaglądają. Postanowiłem więc nieco zmienić formułę wpisów. Nie rezygnując z komentowania Słowa Bożego, będę czasen komentował niektóre wiadomości przeczytane w prasie. Niestety czytam prasę dość monotematyczną, bo o profilu katolickim, aliści i tu znajduję czasem kwiatki warte komentarza. Zaczynam więc:
W ostatnim numerze Gościa Niedzielnego zwróciłem uwagę na teksty Franciszka Kucharczyka. W notatce "Taki przypadek" czytamy, że Fundacja Wolność od Religii rozpoczyna akcję bilboardową z hasłami: "Nie zabijam, nie kradnę. Nie wierzę w Boga" oraz "Nie wierzysz w Boga? Nie jesteś sam" aby wywołać dyskusję o moralności i religijności. Wygląda na to, że inspiracja do tej akcji wyszła z kręgów Ruchu Palikota, co mnie nawet nie dziwi. Postrzegam tę partię jako dobrze przemyślany ruch w kierunku zdobywania poparcia poprzez zagospodarowanie elektoratu ludzi uwikłanych w trudne sytuacje moralne i nie potrafiących sobie z nimi poradzić. Określanie siebie jako osobistych wrogów Pana Boga, chętnie podejmowane przez media, ma w gruncie jeden cel. Idąc po trupach skrzywdzonych i oszukanych ludzi Ruch Palikota chce zdobyć dla siebie poparcie, aby z "postawu sukna" jakim jest Rzeczpospolita urwać dla siebie jak największy kawałek. Czysta prywata rodem z czasów Potopu Szwedzkiego opisana przec Sienkiewicza. Gdzie znajduje RP zwolenników? Odpowiedź znalazłem obok, w felietonie wyż. wym. autora pt "Odporność na pianę". Cytuję: "Metodę in vitro" 79% Polaków, a 16% jest przeciw - tak wyszło z najnowszego sondażu CBOS. (...) gdyby ludzie wiedzieli czym jest in vitro, nie popieraliby go. Jednak nawet jeśli nie wiedzą, to przecież wiedzą, że Kościół mówi tej metodzie NIE. Bo to akurat każdy katolik już wie. A skoro tak, to znaczy, że popierając tę metodę, on - katolik - mówi Kościołowi NIE." Jakoś wcale mnie nie dziwi wynik tego sondażu. Przed wielu laty trafiłem w codziennej prasie (niestety nie pamiętak gdzie to było) na wyniki szerokiego badania opinii na temat poglądów Polaków dotyczących spraw nauczania Kościoła. Pytano o deklarowaną przynależność do Kościoła a następnie o różne sprawy zasadnicze . Deklarowało się jako więrzący około 90% ankietowanych ale już na coniedzielną mszę przychodziło ca 30%, dopuszczało rozwody blisko 50%, aborcję koło 20%. Dane cytuję z pamięci, po latach więc za ich dokładność nie ręczę, chodzi mi raczej o skalę zjawiska, niż aptekarską dokładność. Sądząc z przeprowadzanych w Kościele badań nad dominikantes i communicantes (biorących udział w mszy niedzielnej oraz przyjmujących komunię) skala zjawiska obojętnienia na sprawy Pana Boga i Kościoła raczej wzrasta niż maleje. Gdy 23 lata temu emocjowaliśmy się odzyskaniem wolności spod sowieckiego buta, wyraziłem swój sceptycyzm, że czeka nas odpływ ludzi przychodzących do kościoła. Za czasów PRL-u ludzie garnęli się do Kościoła, szukając w Nim oparcia przeciwko reżimowi. Gdy nadseszła wolność, "ułuda bogactw i troski doczesne" zagłuszyły Słowo Boże i ludzie zaczęli się od Boga odwracać. Najpierw słabła religijność, a gdy jej zabrakło, to przyszedł upadek wiary a z nim i moralności. W ramce wyż. cyt. felietonu znalazłem myśl wyrachowaną: "Trzeba wiary żeby słuchać kościoła, żeby słuchać świata, wystarczy nie słuchać Kościoła". Chciałbym ten mój wpis zakończyć jakąś nutką optymizmu. A więc odwagi, to że ludzie buntują się przeciw Bogu to nic nowego. W mapisanym blisko 1000 lat prze Chrystusem Psalmie 2 czytamy: Dlaczego narody się buntują, czemu ludy knują daremne zamysły? Królowie ziemi powstają i władcy spiskują wraz z nimi przeciw Panu i przeciw Jego Pamazańcowi: Stargajmy Ich więzy i odrzućmy od siebie Ich pęta! Śmieje się Ten, który mieszka w niebie, Pan się z nich naigrawa, a wtedy mówi do nich w swoim gniewie i w swej zapalczywości ich trwoży: Przecież Ja ustanowiłem sobie króla na Syjonie, świętej górze mojej. Jakże aktualny jest dziś ten tekst. Dziś, tak jak 3000 lat temu, narody buntują się przeciwko Bogu i Jego Pomazańcowi, le przecież ani Boga nie można dotknąć, skrzywdzić, ani Kościoła. Przecież Jezus Chrystus zakładając swój Kościół dał obietnicę, że: "bramy pikielne go nie przemogą" a co dopiero ludzie. A w innym miejscu obiecał: "Ja jestem z wami aż do skończenia świata". A więc: "jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam". Czy mamy jako chrześcijanie założyć ręce i nic nie robić, otóż myślę, że nie. W dzisuejszym czytaniu brewiarzowym św Augustyn widzi to inaczej: "Zabłąkanej nie sprowadziliście, zagubionej nie odszukaliście". Poruszamy się wśród zbójców i narażeni jesteśmy na kły rozszalałych wilków, dlatego prosimy, byście modlili się za nas, narażonych na tak wielkie niebezpieczeństwo. A ponadto owce bywają uparte. Kiedy poszukujemy zabłąkanych, twierdzą w swym błędzie i zagubieniu, że nie należą do nas: "Czego chcecie od nas? Dlaczego nas szukacie?" Jak gdyby to, że błąkają się i giną, nie było wystarczającym powodem, abyśmy wołali i poszukiwali. "Jeśli zbłądziłem - powiada - jeśli zagubiłem się, czego chcesz ode mnie? Czemu mnie szukasz?" Otóż ponieważ trwasz w błędzie, chcę cię sprowadzić z powrotem, ponieważ zagubiłeś się, chcę cię odnaleźć. "A właśnie ja chcę błądzić, ja chcę ginąć". Ty chcesz błądzić, chcesz ginąć? Otóż ja jeszcze bardziej nie chcę. Powiem jasno, jestem natrętny. Wsłuchuję się w słowa Apostoła: "Głoś naukę, nastawaj w porę i nie w porę". Dla kogo w porę? Dla kogo nie w porę? Dla tych, którzy chcą, w porę; dla tych, którzy nie chcą, nie w porę. Rzeczywiście, jestem natrętny i powiem otwarcie: "Ty chcesz błądzić, chcesz ginąć, ja nie chcę". Zresztą, nie chce również Ten, którego się lękam. Gdybym ustąpił, posłuchaj, co mi powie, posłuchaj, jak mnie skarci: "Zabłąkanej nie sprowadziliście, zagubionej nie odszukaliście". Czyż mam się ciebie bać więcej niż Jego? "Wszyscy musimy stanąć przed trybunałem Chrystusa". Zabłąkaną owcę przywołam, zagubionej będę szukał. Chcesz, czy nie chcesz, tak będę czynił. Przebiegnę każdą ścieżynę, nawet jeśli podczas szukania ranić mnie będą krzewy leśne. Usunę wszelkie zagrody: o ile grożący Bóg pomnoży me siły, przemierzę wszystkie pastwiska. Zabłąkaną przywołam, zagubionej będę szukał. Jeśli nie chcesz, abym cierpiał, nie chciej błądzić, nie chciej się gubić. Nie dość, że boleję z powodu twego zabłąkania i zagubienia. Lękam się nadto, abym ciebie zaniedbując, nie zaszkodził tej, która jest mocną. Zauważ bowiem dalsze słowa: "Co było mocne, gnębiliście". Jeśli zaniedbam zabłąkaną i zagubioną, wówczas i ta, która jest mocną, zechce błądzić i zginąć. (z kazania św. Augustyna "O pasterzach) Czy trzeba coś jeszcze dodawać? Może tylko "biada mi gdybym nie głosił Ewangelii"

czwartek, 20 września 2012

Witamy w realnym świecie służby zdrowia

Dziś korzystając z tzw "wolnego dnia" postanowiłem załatwić zaległe sprawy. Po powrocie do domu napisałem do xpk sms:
Wiesz trzeba mieć zdrowie aby się leczyć. W ubiegłym tygodniu z powodu pobytu w szpitalu przepadła mi wizyta u uroliga, a że ostatni raz byłem u niego dwa lata temu postanowiłem to załatwić. Lekarz mnie przyjął, ale zajęło mi ro 7 godzin. Niby mogłem czekając na przyjęcie gdzieś sobie pojechać, albo coś załatwić, ale gdzie? Jazda po Warszawie w dzisiejszych czasach to mała przyjemność, czekałem więc pod gabinetem, czytając zgodnie z Twoim zaleceniem. Ćwiczyłem też (przu okazji) cierpliwość, walcząc z szemraniem i sądami wobec towarzyszy niedoli. Problem wg mnie polega na tym. NFZ daje lekarzowi 15 min na przyjęcie pacjenta i wtym czasie lekarz ma pacjenta zbadać, wszystko opisać, dać receptę. Zawsze to było mało czasu, ale lekarze jakoś sobie lekarze radzili. Dziś mało który sobie radzi. Dlaczego? Ano do gabinetu weszła nowoczesność w postaci komputera, co dla niwprawnego może stanowić utrudnienie. Całą dokumentację pacjenta należy wpisać do komputera, a równocześnie odręcznie zapisać w starej karcie chorobowej. Podwójna robota. Wszystko to trwa, stąd myślę opóźnienia wprzyjmowaniu pacjentów, przedemną o 15 wszedł pacjent zapisany na 13. Ale staram się nie szemrać. Dostałem skierowanie na PSA oraz na USG, oraz receptę, czyli wszystko poco przyszedłem, a że na USG muszę czekać 2 miesiące, cóż małe utrudnienie. Inną sprawą jest to, że według prawa opieka lekarska dla mnie powinna być bezpłatna. Swoje lata przepracowałem, składki na ZUS płaciłem, więc chyba się należy, tylko czy musi to tyle trwać? Oczywiście możesz powiedzieć, za pieniądze załatwiłbyś to sprawnie i szybciej, ale dlaczego właściwie mam płacić za coś co mi się bezpłatnie należy? Ale i tak zapłaciłem ... za parking, całe 32 PLN! I to by było na tyle. Buziaczki. Odpowiedź na sms umieściłem w tytule!

środa, 19 września 2012

Najważniejsza jest Miłość

Próbuję się zmieścić w dziś, by znowu nie tłumaczyć się, dlaczego jestem spóźniony. Zawsze to wygląda podejrzanie. Tłumaczy się, znaczy winny; nie tłumaczy się, znaczy olewa nas. Zawsze kontra, zawsze źle. Dlatego, jeśli tylko zdążę będę się starał umieszczać post, zwłaszcza te dotyczące Słowa, w dniu w którym słowo było proklamowane.
Dzisiejsze Słowo (1Kor 12,31-13,13; Łk 7, 31-35) wiele mówi o dzieciach i to w różnych kontekstach. Św. Paweł mówi o dzieciach: „Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce.” Wskazuje nam drogę ku dorastaniu, choć Pan Jezus zachęca nas abyśmy się stali jak dzieci. Mamy więc coś co pachnie niespójnością, niekonsekwencją, wpuszcza nas w maliny. Dlaczego? Ano dlatego, że te teksty wzajemnie się uzupełniają. Rzeczywiście trzeba nam stać się jad dzieci, ufni wobec Ojca w niebie, jak dziecko ma zaufanie do swoich rodziców. Ale św. Paweł też ma rację. W którymś momencie naszego życia trzeba dorosnąć, trzeba przestać być dzieckiem. Dziecko nie odpowiada za swoje postępowanie. Za to co dziecko zrobi odpowiadają rodzice, opiekunowie, wychowawcy. Ale w którymś momencie życia dorastamy, stajemy się dorośli. Nie chodzi tu bynajmniej o tradycyjną osiemnastkę. Skończyłem lata, jestem pełnoletni, mogę nareszcie robić legalnie te wszystkie głupoty, które w majestacie prawa robią dorośli, i wtedy jestem dorosły. Nie, nie oto chodzi. Dorosłym stajemy się naprawdę, gdy podejmujemy odpowiedzialność przede wszystkim za siebie a także za drugiego człowieka, przyjaciela, współmałżonka, dzieci. A brać za kogoś odpowiedzialność, to realizacja w życiu przykazania miłości, w sposób na który wskazuje w hymnie o miłości św. Paweł.
A jak do tego ma się przypowieść o dzieciach na rynku. Wydaje się jakoś oderwana od życia. Jezus nam tłumaczy, w relacjach z drugim człowiekiem trzeba być na niego otwartym, w przeciwnym razie będziemy jak faryzeusze sądzić. Nieważne jak kto postępuje. Żyje ascetyczni, jak mnich, pewnie ma źle w głowie a może to diabeł go opętał, tak współcześni mądrzy tego świata osądzali Jana Chrzciciela. A jeśli ktoś żyje po bożemu, jest otwarty na ludzi, bez względu na to kim są, też w naszych oczach jest podejrzany, jak w oczach faryzeuszy podejrzany był Jezus Syn Człowieczy. Jadał z nieczystymi celnikami, przyjaźnił się z prostytutkami, za uczniów wziął sobie ciemnych amharez, jakiś rybaków z Galilei. Zawsze trzeba pamiętać, że jeśli kogoś osądzamy, Duch Święty nas opuszcza. Kim my właściwie jesteśmy, żeby mieć się za lepszych od innych? Boża mądrość polega na tym aby razem z Jezusem zająć ostatnie miejsce. Najlepsze miejsce.

Szukanie Boga

Wtorek, 18 września 2012r
Znów jestem spóźniony. Dlaczego tak się dzieje, że mimo ograniczenia zajęć mam coraz mniej czasu? Jedyne wytłumaczenie opisałem w blogu "Opowieści Starego Człowieka" na temat wszechogarniającego nas spisku, można to sprawdzić poprzez link do tego bloga. Ja przecież się nie zmieniam, tylko ten świat wokół mnie staje się inny, ulice się wydłużają, piętra coraz bardziej strome, druk coraz mniejszy a ludzie mówią coraz ciszej.
Uzupełniam więc wczorajszy dzień.

Święto św. Stanisława Kostki, zakonnika, patrona Polski.

Liturgia Słowa (Mdr 4, 7-15; Łk 2, 41-52) mówi o pewnym problemie z którym często wypada nam się zmierzyć. Zawsze trudno nam zaakceptować śmierć kogoś bliskiego, zawsze takie odejście pozostawia w nas żal i pewną pustkę, którą trudno nam zapełnić. Ale szczególnie trudno nam się pogodzić z sytuacją gdy odchodzi ktoś młody, stojący na progu życia, przed kim otwierają się dopiero wspaniałe być może perspektywy. Zadajemy wtedy pytanie, dlaczego? Dlaczego Bóg przecina nić życia tak wcześnie, nie pozwalając aby ten kwiat dopiero w zalążku rozkwitł i wydał owoce? Bywa, że sądzimy wtedy Boga. Albo dziecko, syn czy córka wybiera ścieżkę życia konsekrowanego w seminarium lub we wspólnocie zakonnej, tak jak to miało miejsce z dzisiejszym patronem, św. Stanisławem Kostką.
Nasz problem polega na tym, że myślimy kategoriami ludzkimi, doczesnymi, natomiast Bóg działa inaczej. Bóg stworzył nas z miłości i w Jego planie jest aby doprowadzić każdego człowieka do spotkania z Nim, by On podzielił się z nami swoim szczęściem, swoją pełnią. Bywa więc, że człowiek "spodobał się Bogu, znalazł Jego miłość, i żyjąc wśród grzeszników został przeniesiony. Zabrany został, by złość nie odmienił jego myśli albo ułuda nie uwiodła duszy" (z pierwszej lekcji dzisiejszego święta.
Jak odczytywać te Boże plany, jak rozumieć wolę Bożą w naszym życiu?
Pomóc może dzisiejsza ewangelia o odnalezieniu Jezusa w świątyni. Zdarza się bowiem, że będąc nawet ludźmi religijnymi, pobożnymi, gdzieś się pogubimy w świecie. Gdzieś się nam Jezus zagubił, jak Maryi i Józefowi. Trzeba wtedy iść ich śladami i szukać Go. Jak? Ano tak jak to zapisał Ewangelista Łukasz. Z bólem serce. Czyli ze wszystkich sił dążyć do powtórnego spotkania z Jezusem. A gdzie mamy Go szukać, gdzie Go znajdziemy? Najpewniej w Domu Ojca, czyli w Kościele.
I to by było na tyle.

wtorek, 18 września 2012

Agresja - Szpital - Uleczenie sługi setnika


17 września 2012, poniedziałek


Dziś kolejna rocznica sowieckiej agresji na Polskę, zwana często "nóż w plecy". Po dwóch tygodniach rozpaczliwej obrony przed przeważającymi siłami hitlerowskich Niemiec Polskę zaatakował ogromna armia ze wschodu. Polskie siły wycofujące się na wschód nie miały możliwości reorganizacji i podjęcia obrony na dwu frontach, poszło wtedy do niewoli setki tysięcy żołnierzy. Najtragiczniejszy los spotkał kadrę dowódczą oraz wielu funkcjonariuszy państwowych ze wschodnich rubieży Rzeczpospolitej. Poddani śledztwu mającemu na celu przejście na służbę sowietom, ci którzy się temu oparli, w kwietniu 1949 roku zostali na
rozkaz Stalina rozstrzelani w lasach Katyńskich i innych. Do dziś postsowieckie władze Rosji, nie chcą w pełni wziąć odpowiedzialności za tą zbrodnię ludobójstwa.

Poprzedni mój wpis miał miejsce 12 września br. Usprawiedliwiałem się wtedy, że kilka dni nic nie pisałem. Dziś kolejne usprawiedliwienie. Znów przerwa, tym razem z prozaicznej przyczyny, 12 września wieczorem wylądowałem w szpitalu z powodu bólu w klatce piersiowej podczas wysiłku. Miało to miejsce gdy udawałem się na mszę do kościoła. Po powrocie do domu, źle się czując (słaby i nad miarę zmęczony) zmierzyłem ciśnieni moim nowym aparatem do mierzenia ciśnienia, a ten nowoczesny instrument wykazał arytmię serca, która zresztą po paru minutach przeszła. Nieco zaniepokojony zadzwoniłem do paru osób znających się na rzeczy i usłyszałem radę, bierz taksówkę i jedź na pogotowie, co też uczyniłem. Po badaniu i zrobieniu EKG zaproponowano mi pozostanie w szpitalu, dla wyjaśnienia co właściwie dzieje się z moim sercem. Przez kilka dni badano mnie na różne strony z czego w gruncie rzeczy
nic niepokojącego nie wynikło i wczoraj tj w poniedziałek 17.09 wypisano do domu. Zastanawiałem się poco to wszystko mi się wydarzyło i nasuwa się kilka wniosków
pozytywnych:
1. Ustawiono mi dawkowanie leków w sposób precyzyjny, co przy normalnym leczeniu ambulatoryjnym jest niezwykle trudne. Dzięki czemu jak na razie ciśnienie ustaliło się na "normalnym" poziomie. Przede wszystkim nie "skacze" to w górę to w dół.
2. Mogłem solidnie odpocząć, co po harówce z sierpnia i początku września było mi bardzo potrzebne. Spałem do 16 godzin w ciągu doby, mimo bardzo niewygodnego, twardego łóżka. Myślę, że był to gratisowy "uśmiech" Pana Boga.
3. Dzięki temu zyskałem konkretny argument abym był w przyszłości mniej eksploatowany. W ciągu dwu lat od święceń nabrałem nico doświadczenia w praxis liturgiczno - kancelaryjnych i wiele spraw załatwiam nieco szybciej niż na początku mojej posługi, ale jednak moje lata mijają i nie staję się młodszy. Moi koledzy są ode mnie 20 - 30 lat młodsi i o tyle też sprawniejsi i wydolni, i mimo obciążenia pracą w szkole mają więcej sił niż ja. Ta sytuacja uświadomiła mi, że nie mogę z nimi konkurować ani starać się im dorównać. Podobną sprawę przeżywałem już w Seminarium, gdzie różnica wieku między mną a kolegami była jeszcze większa, przekraczała czasem lat 40. Mam być po prostu bardziej roztropny a nie kozakować, jaki to ja jestem sprawny dziadek.
4. Może ostatnim, choć myślę wcale nie najpośledniejszym zyskiem tego pobytu w szpitalu było to, że schudłem około 3 kg. Myślę, że to dobra tendencja, obym szybko na parafialnej diecie nie odbił w górę. No i mimo, że jestem wciąż osłabiony (kilka dni przymusowego łóżka odebrało mi nieco sił) to czuję się dobrze.

Wczorajsza, poniedziałkowa Liturgia Słowa (1 Kor 11,17-26.33; Łk 7, 1-10) przypomina nam, że jako chrześcijanie głównym naszym powołaniem jest głoszenie Dobrej Nowiny o Jezusie Chrystusie zabitym na Krzyży, pogrzebanym w grobie i Zmartwychwstałym. Nie jest to tylko obowiązek księży czy biskupów, ale każdego chrześcijanina. Może nie każdy może głosić homilię czy kazanie, ale każdy z nas ma być świadkiem Jezusa, czyli swoim życiem, swoją postawą głosić wobec świata Prawdę, że Jezus żyje i ma coś ważnego do powiedzenia każdemu człowiekowi. Przede wszystkim, że kocha każdego z nas i może oraz chce każdemu pomóc w rozwiązywaniu jego problemów. Trzeba jedynie o to poprosić. Na mszę świętą nie przychodzimy jedynie po to aby się nasycić jakimiś wrażeniami, ani tym bardziej aby odbić kartę zegarową obecności i "wypełnić" w ten sposób obowiązek. Nie przychodzimy na mszę świętą dla znalezienia pociechy, choć być może taką otrzymamy. Nie przychodzimy też po yo aby nas inni widzieli i podziwiali i w ten sposób nakarmimy swoje ego. Jesteśmy na mszy razem aby doświadczyć, że Bóg jest większy od naszych grzechów i mocą swojego nieskończonego miłosierdzia dźwiga nas z naszych upadków. O tym mówi ta ewangeliczna opowieść o chorym słudze setnika. Uderzająca jest pokora setnika, który nie uznaje się godnego aby samemu prosić o cud, prosi o wstawiennictwo starszyznę żydowską w Kafarnaum. Także wiara w moc Jezusa, że przecież wystarczy Jego Słowo aby nastąpiło uzdrowienie, to wiara, że ten Rabbi posiada Moc Bożą. Ten werset "Panie nie jestem godzien abyś wszedł pod mój dach, ale rzeknij tylko słowo a będzie uzdrowiony mój sługa", weszło na stałe do liturgii, odmawiamy ten wers zawsze przed przyjęciem Ciała Pańskiego w Komunii Świętej. Ale czy mówimy to z wiarą setnika? A przecież każdy z nas ma chorego sługę na którym powinno nam szczególnie zależeć. To nasza dusza, zraniona przez grzech, może nie ciężki, ten wynaga sakramentu pojednania, ale lżejszej materii, nigdy nie powinniśmy przystępować do Komunii, myśląc to mi się należy. Zawsze jestem niegodny tego daru i to Jezus pochyla się nad moją biedą aby ją uleczyć.

środa, 12 września 2012

Przeprosiny

Otwarłem dziś blog'a i widzę, że bardzo się ostatnio zaniedbałem. Nie wiem czy ktoś w ogóle to zauważył, wciąż nie mam, nie potrafię założyć rejestratora odwiedzin tej strony, podobno jest to możliwe, ale jak? Wybaczcie ale nie będę uzupełniał wpisów z ostatniego tygodnia. Za dużo tego by było. Czy w ogóle powinienem się usprawiedliwiać? Może nie watro. Ale nie usprawiedliwiając się, chcę wyjaśnić, że w tym czasie przygotowywałem się do sakramentu pojednania. Ot znalazł się gorliwiec, może ktoś powiedzieć. Gorliwiec nie gorliwiec, ale myślę, że do tego sakramentu warto się dobrze przygotować. Widzę bowiem, siedząc w konfesjonale, przychodzących do spowiedzi penitentów, którzy podchodzą jakby z marszu, bez żadnej refleksji nad swoim postępowaniem. Niektórzy używają nawet książeczki, niestety mają po pięćdziesiątce a książeczka jest od pierwszej Komunii Świętej. Inne są grzechy dziecka inne człowieka młodego a inne w sile wieku. Zauważyłem to po sobie, odkąd zostałem księdzem poszukiwałem jakiegoś wzoru rachunku sumienia dla kapłanów. Znalazłem nawet parę, ale nie wszystkie mi jakoś "leżały". Ostatnio w Wiadomościach Archidiecezji Warszawskiej znalazłem Varia a w nim rachunek sumienia dla kapłanów. Spróbowałem się nim posłużyć i jestem zadowolony. Nie zaspokoję ciekawości ewentualnych czytelników jakie sprawy wynikły z robienia tego egzaminu sumienia, co to to nie, takim ekshibicjonistą nie jestem, powiem tylko, że "dobroć" polega na tym, że zmusił mnie do głębszej refleksji nad sobą.
Czy obiecuję poprawę? Raczej nie, przynajmniej w sprawie regularnych codziennych wpisów w blogu. Chyba się starzeję i wiele czynności życiowych zabiera mi coraz więcej czasu. Pisałem o tym w blogu "Starego Człowieka", to taki blog córka, do którego można trafić poprzez odsyłacz z tego blogu. W każdym razie, ulica jakoś się bardzo wydłużyła, druk zmalał, wszyscy szepcą i chcą abym ich rozumiał, jakiś spisek przeciwko mnie staremu. A takie sprawy jak poranna toaleta jakoś bardzo w czasie się rozciągają, zupełnie nie rozumiem dlaczego, przecież gdy rano patrzę w lustro to zawsze widzę tego samego faceta. Cóż, to pewnie spisek masonów i cyklistów. Serdecznie pozdrawiam.

czwartek, 6 września 2012

Ludzi będziesz łowił!




Dziś Ewangelia o nauczaniu z łodzi, cudownym połowie ryb i powołaniu Piotra. Mam bardzo osobisty stosunek do tej Ewangelii. Tego dnia, kiedy Marzenka przed siedmiu laty odeszła do Pana, właśnie to Słowo było mi dane. Wtedy jeszcze nie pojmowałem, że Pan woła mnie do prezbiteratu. Ale to zupełnie inna historia.
Gdy uczymy się pływać, zaczynamy oswajać się z wodą, najpierw brodząc blisko brzegu, później wchodząc coraz głębiej. Ale żeby zacząć pływać, trzeba wejść do naprawdę głębokiej wody, gdzie nie można dotknąć dna. Tylko w takiej sytuacji można popłynąć.
Podobnie jest ze słuchaniem Słowa Dobrej Nowiny. Początkowo Ewangelii o Królestwie możemy słuchać na brzegu, Jezus stopniowo od niego się oddala, zaprasza nas byśmy za nim podążali. W naszej pobożności próbujemy iść za Jezusem, próbujemy jak Piotr z towarzyszami połowu. Ale jak on doświadczamy niepowodzenia. Nasze wysiłki są nieefektywne. Wydaje się nam, że robimy wszystko jak należy. Modlimy się. Uczestniczymy w życiu sakramentalnym, ale gdy przychodzi do konfrontacji z rzeczywistością świata, nasze sieci są puste. Brak nam argumentów. Podobnie jak Piotr czujemy zniechęcenie.
Wtedy to przychodzi do nas Jezus i mówi: „wypłyń na głębię”. Może też jak Piotr powiemy Jezusowi, tyle starań w moją działalność ewangelizacyjną włożyłem i bez. skutku. Obyśmy razem z Piotrem odważyli się na Słowo Jezusa jeszcze raz zarzucić sieć. Na tym polega ewangelizacja. To nie my poprzez nasze wysiłki prowadzimy ludzi do Jezusa, to On musi zacząć działać. Wtedy doświadczymy wspaniałych rzeczy. Połów będzie obfity. Może wtedy wreszcie uznamy swoją słabość i grzeszność. Zobaczymy swoją pychę i sądy w stosunku do innych ludzi, które czynią nasze działanie bezowocnym. Trzeba wtedy wołać razem z Piotrem, wyjdź ode3 mnie bo jestem człowiekiem grzesznym. Taka jest prawda o naszej kondycji. Uważamy się za dobrych, bo wykonujemy różne ryty pobożne, a potrzeba czegoś innego. Trzeba uwierzyć w Moc Jezusa i pozwolić, by On działał w nas.
A więc odwagi! Wypłyń na głębię. Nie utoniesz!

Tak wygląda łódź z czasów Jezusa wykopana z dna Jeziora Galilejskiego. Z takiej łodzi Jezus nauczał. Z takiej łodzi Piotr dokonał cudownego połowu

środa, 5 września 2012

Nauczanie Jezusa

Przez dwa dni, dziś trzeci, nie byłem „na blogu”. Zebrało się trochę zaległości.
W poniedziałek 03.09.2012 było wspomnienie św. Grzegorza.

Ewangelia była o nauczaniu Jezusa w Nazarecie i nie przyjęciu Go. Trudno być prorokiem we własnej ojczyźnie. Wielu tego doświadczało i doświadcza do dziś. Wystarczy wspomnieć Ojca Świętego Benedykta XVI, którego w Niemczech niezbyt chętnie słuchają. Jezus mówi swoim ziomkom pewną, gorzką dla nich prawdę, że są niedowiarkami. Przywołując przykłady z czasów Eliasza i Elizeusza, wskazuje na perspektywę odrzucenia Izraela, który nie rozpoznaje proroków, nie rozpozna Mesjasza a natomiast poganie przyjmą Go z wdzięcznością. Gdy ziomkowie chcą Go zabić, przechodzi między nimi, a oni w swojej zapalczywości nie są wstanie nic Mu uczynić. Nasuwa się skojarzenie z dzisiejszą rzeczywistością. Bywa, że jesteśmy bardzo mocno pewni siebie, swojej „wiary”, swojego katolicyzmu, a jednak gdy przychodzi co do czego wybieramy przemoc, wybieramy Barabasza a nie Jezusa.

We wtorek 04.09.2012 dzień powszedni.
Ewangelia o nauczaniu w synagodze w Kafarnaum i wyrzuceniu ducha nieczystego z opętanego. Interesujące może być to, że to właśnie złe duchy rozpoznają w Jezusie Mesjasza, Syna Bożego, a on zabrania im mówić. Dlaczego? Jezus chce być rozpoznanym przez naszą wiarę, mamy poprzez działanie Jezusa w naszej historii, rozpoznać w Nim Zbawiciela. Jezus chce uniknąć sensacji, nie chce aby widziano w nim Mesjasza na miarę wyobrażeń sobie współczesnych, jako zwycięskiego Króla, w rodzaju Dawida, tylko znacznie potężniejszego. Tego uczy nas poprzez swój Krzyż.

Dziś środa 05.09.2012 też dzień powszedni, choć także wspominamy (nieobowiązkowo) bł. Matkę Teresę z Kalkuty.

Dziś Ewangelii ciąg dalszy. Po nauczaniu w synagodze, w wieczór szabatowy, Jezus udaje się do domu Szymona, gdzie leży chora teściowa gospodarza. Szymon jakby nieśmiało, ale jednak prosi za nią i Jezus rozkazuje gorączce by opuściła chorą. Dwie sprawy z tum kojarzą mi się współcześnie. Po pierwsze mamy wzajemnie się wspierać, polecać czyjeś problemy Jezusowi, nie patrzeć tylko na własne interesy ale trochę dale, kto obok mnie potrzebuje mojej uwagi, mojego wsparcia. A po drugie, że Jezus zawsze w takim wypadku pochyla się nad naszymi biedami aby nas uleczyć, jednak nie tyle abyśmy zdrowi byli. Uleczenie przez Jezusa ma nas pobudzić do działania. Jezus sam zawsze jest w drodze, w działaniu i tego samego wymaga od nas, do takiej postawy nas uzdalnia. Ważne jest przy tym, że Jego nie można sobie zawłaszczyć, zatrzymać tylko dla siebie. Uleczeni mamy działać, a On idzie dalej wskazując nam drogę. Bo na to wyszedł.