Wybacz czytelniku, że tym razem tekst jest dosyć długi, ale zachęcam do lektury, bo temat myślę jest ważny i warto mu poświęcić nieco czasu.
Czas wakacji jest dla mnie zawsze trudny, gdyż wypada podczas miesięcy letnich, gdy wysoka temperatura utrudnia myślenie, a ponieważ łatwo się pocę, najchętniej siedziałbym w samych bokserkach, w ciemnym pokoju nigdzie z niego nie wychodząc, chyba że pod chłodny prysznic. Zawsze w takim wypadku stawiam sobie pytanie co robić, czym się zająć, by nie rozpłynąć się w świecie nudy. Pomagają mi zwykle książki, które zabieram ze sobą na wakacje. Problemem jest zawsze, jakie książki zabrać ze sobą. Jestem już w tym wieku, że niezbyt chętnie szukam nowości. Kiedyś dałem się skusić i zacząłem czytać modną, reklamowaną powieść, dość prędko okazało się, że jest to pornos, brutalny i mocno wulgarny. Udało mi się go pozbyć, ale teraz jestem ostrożniejszy. Sięgam po starych wypróbowanych przyjaciół, często z lat dziecinnych i młodości. Tak przeczytałem ostatnio, Kiplinga - „Księgę dżungli”, „Stalky i spółka” oraz „Kim”; Twaina - „Przygody Tomka Sawyera”; Conan Doyla - „Pies Baskerwilów”; Conrada - „Lord Jim”. Ostatnio czytam Verne’a - „20 000 mil podwodnej podróży”, oraz Trylogię Sienkiewicza.
Ale nie martw się mój czytelniku, jeszcze nie do końca zdziecinniałem. Zabieram ze sobą, też coś poważniejszego. Tym razem na mojej półce odkryłem książkę ks. Józefa Tarnawy SJ „Katecheza o cierpieniu i umieraniu w nauczaniu Jana Pawła II”. Temat jest mi bliski, stykam się z problemem cierpienia i śmierci coraz częściej, pytają mnie o to ludzie, których spowiadam, a że sam coraz bardziej zbliżam się do wieku, w którym człowiek spotyka się z chorobą, cierpieniem i śmiercią, próbuję znaleźć odpowiedź na fundamentalne dla każdego z nas pytanie: dlaczego cierpimy, dlaczego umieramy, czy w tym wszystkim jest jakiś sens?
Święty Jan Paweł II wiele miejsca w swoim nauczaniu poświęcił sprawie cierpienia, a ks. Tarnawa pozbierał to wszystko, uporządkował i w przystępny sposób przedstawił we wspomnianej wyżej swojej pracy doktorskiej. To o czym chcę mówić w tej notatce, będzie więc skondensowanym wyborem myśli JP II.
Niestety jestem na tyle bezczelny, że z owej książki Ojca Tarnawy formalnie zżynam całymi garściami, całe akapity i nie zaznaczam tego w przypisach. Niech mi to będzie wybaczone.
Cierpienie samo w sobie zawsze jawi się nam jako zło, dotykające nas w sferze fizycznej, psychicznej lub moralnej. Szukamy jego źródeł w otaczającym nas świecie, ale najczęściej sprawcami cierpienia jesteśmy my sami, ludzie. Genezy ludzkiego cierpienia i umierania szukać należy w samej naturze człowieka, która podlega procesom nieuchronnie związanych z cierpieniem. Podlegamy prawom biologii, wzrostu, rozwoju a następnie degradacji i umierania. Ludzkie cierpienie domaga się wyjaśnienia jego istnienia, przyczyn, sensu i celowości, co dotyka każdego z nas a szczególnie, gdy stajemy w obliczu nadchodzącej śmierci. Takie pytania dotyczą samego początku, źródła zła cierpienia i śmierci.
Jakie więc jest źródło zła, dotykające nas poprzez cierpienie? Objawienie wskazuje na grzech, jako podstawowe źródło cierpienia i śmierci. Skutków zła, jakimi są choroba i śmierć, doświadczamy w realiach codzienności, ale ich korzeń znajduje się znacznie głębiej i dostrzegamy go dopiero w świetle wiary. Pierwszorzędną przyczyną ludzkiego cierpienia jest grzech pierworodny, obciążający całą ludzkość ziemi. Dlatego trzeba szukać wyjaśnienia na płaszczyźnie naszej relacji z Bogiem.
Pojawienie się zła, wynikającego z grzechu, upatrywać należy w nieposłuszeństwie wobec Boga. To nieposłuszeństwo wobec Stwórcy, zerwało więź przyjaźni między człowiekiem a Bogiem. Człowiek przekroczył pewną granicę, nazwaną w Księdze Rodzaju „drzewem poznania dobra i zła”. Była to granica, której nie mogła przekroczyć żadna istota stworzona. Pokusa podsunięta Ewie przez węża, skłoniła ją do przekroczenia tego zakazu. „gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło (Rdz 3, 5). W tym miejscu konieczna jest mała uwaga natury językowej. W języku Biblii znać to tyle samo co decydować. Pokusa straszna, być jak Bóg, samemu decydować co dobre a co złe, co słuszne a co nie.
Nieposłuszeństwo wobec zakazu Bożego, to przekroczenie granicy, która dla woli i wolności człowieka jest nieprzekraczalna. Zło tego nieposłuszeństwa polega na podważeniu prawa Boga Stwórcy, który jest jedynym i ostatecznym źródłem ładu moralnego, aby samemu w świecie stworzonym stanowić własne prawo. A skoro to Bóg jest jedynym i suwerennym źródłem stanowienia o dobru i złu, człowiek nie może sam z siebie decydować co dobre a co złe. Istotą nieposłuszeństwa, podstawowym wymiarem grzechu, jest odrzucenie tego źródła, by samemu zająć jego miejsce. Jest to więc akt wolności człowieka, ale pod ludzką warstwą działają mroczne i nieuchwytne czynniki. Ludzka świadomość spotyka się z mocami zła.
Nieposłuszeństwo pierwszych rodziców wobec Boga jest najbardziej wewnętrzną i ciemną istotą grzechu, wpisaną w ludzką historię, jako dramatyczny akt naszych dziejów. Skutki tego dramatu odczuwamy wszyscy aż do dziś w różnych formach, do radykalnego ateizmu włącznie. W naszych czasach objawia się to w tzw humanizmie ateistycznym, który jest niesłychanie niebezpieczny. Człowiek pozbawiony istotnego wymiaru swojej egzystencji – Absolutu – skazany zostaje na najgorszą degradację. Można to obserwować w naszej epoce poniżania człowieka w stopniu wcześniej nie znanym.
Czym jest grzech?
Jego naturę można w pewnym sensie pojąć w kategoriach wolności, którą Bóg podarował każdemu z nas ludzi. To wielki dar służący osobie i jej spełnieniu. Niestety bywa, że wolność absolutyzujemy w kategoriach indywidualistycznych, co prowadzi do ogołocenia jej z pierwotnej treści, oraz do przekreślenia jej najgłębszego powołania i godności. Dzieje się tak dlatego, że wolność w Bożym zamyśle ma charakter relacyjny, a jej absolutyzowanie prowadzi do autodestrukcji i do zniszczenia drugiego człowieka obok nas. W konsekwencji człowiek zamyka się w egoizmie, odrzucając prawdę obiektywną jako zasadę postępowania, kierując się własną, subiektywną opinią, często zmieniającą się. A ponieważ obok mnie jest ktoś drugi, znajdujący się w analogicznej sytuacji, staje się on moim wrogiem, którego muszę zniszczyć. Przy takim pojmowaniu wolności społeczeństwo ulega atomizacji, staje się zbiorowiskiem jednostek żyjących obok siebie. Każdy usiłuje realizować swoje własne cele wbrew lub niezależnie od innych, pragnąc jedynie uzyskać maksimum osobistych korzyści. Bywa, że gdzieś w głębi serca czujemy, że takie pojmowanie wolności jest niewłaściwie, ale paraliżujący nas strach przed utratą czegoś z naszego ja, skłania nas do zamykania się w sobie. Często nawet potrafimy to ubrać w ładne i pobożne piórka.
Wracając do źródeł ludzkiego cierpienia i umierania, w pierwszej kolejności należy wspomnieć grzech pierworodny. To on sprawił, że naszemu ziemskiemu pielgrzymowaniu, towarzyszy zawsze cierpienie, choroba, wreszcie śmierć. To one należą do kondycji człowieka i są wynikiem grzechu pierworodnego, choć niekoniecznie związane są z winą poszczególnej osoby. W „Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym” czytamy: „Człowiek stworzony przez Boga w stanie sprawiedliwości, za poduszczeniem Złego już na początku historii nadużył swej wolności, przeciwstawiając się Bogu i pragnąc osiągnąć swój cel poza Nim” (KDK 13). Popełniając nieposłuszeństwo wobec Boga, człowiek zniszczył jedność, która była jego udziałem w stanie pierwotnej sprawiedliwości. Pokój i harmonia uległa zniszczeniu i to zarówno w relacji do Boga, jak i do własnego ja człowieka, także do innych oraz całego świata przyrody. Biblia opisuje nową sytuację człowieka w świecie stworzonym jako dramatyczną i bolesną. Mężczyzna będzie w trudzie zdobywał pożywienie, a kobieta rodzić będzie w bólu. Ponadto grzech pierworodny sprowadził na człowieka nieuchronną śmierć, jako zakończenie jego życia na ziemi.
Tej mysterium iniquitatis (tajemnicy nieprawości) nie można do końca pojąć ani zrozumieć. Zaistniała na gruncie wolności i kłamstwa, gdy człowiek idąc na skróty odwrócił się od prawdy, by pójść za ojcem wszelkiego kłamstwa, odrzucając stwórczą i zbawczą Miłość. Reflektując nad istotą grzechu człowieka, należy zwrócić uwagę niepojęty i niewyobrażalny ból skryty w „głębokościach Bożych”, w samym sercu zranionej i odrzuconej Miłości i Daru z powodu grzechu człowieka. Opowiedzenie się przeciwko Bogu , który jest Bytem doskonałym, co wyklucza wszelki ból wynikający z braku lub zranienia, to jednak nie można zapomnieć, że właśnie w „głębokościach Bożych” jest miłość ojcowska. Ta Miłość w konfrontacji z grzechem człowieka stwierdza językiem biblijnym: „żal mi, żem stworzył człowieka” (Rdz 6, 7). Bóg okazał się Ojcem współczującym człowiekowi, który dzieli z nim ból. Ten ból Ojca zrodził przedziwną ekonomię Miłości odkupieńczej w Jednorodzonym Synu. W ten sposób Jezus Chrystus swoją męką i śmiercią na krzyżu, jako Baranek Boży, nie tylko objawia zbawczą i współczującą miłość Boga, ale również przez swoje posłuszeństwo „aż do śmierci” zwyciężył grzech i odkupił świat.
Należy w tym miejscu zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt skutków grzechu, źródle cierpienia i śmierci. Św. Paweł pisze, że w Adamie wszyscy zgrzeszyli, z czego wynika, że od tej pory ludzka natura po grzechu nie jest już tą, którą mieli pierwsi rodzice, świętą i sprawiedliwą, dzięki której byli wolni od zła, cierpienia i śmierci. Człowiek został pozbawiony nie tylko łaski uświęcającej, dającej nieśmiertelność i niecierpiętliwość, ale także został głęboko zraniony w swoich siłach naturalnych, zwłaszcza rozumu i woli. Dziś człowiek odrzucając tę prawdę, nie potrafi bez niej wytłumaczyć sobie ogromu zła w ludzkim świecie. Podsumowując, chociaż nie można w każdym przypadku stosować zawężonego kryterium bezpośredniej zależności cierpienia od grzechu, to jednak nie da się odrzucić tezy o wielorakim uwikłaniu w grzech jako podłoża ludzkich cierpień.
Tym samym grzech pierworodny nie tylko jest korzeniem i źródłem wszelkich grzechów, oraz wszelkiego cierpienia. Jest również źródłem wszelkiego nieporządku moralnego. Ma charakter dziedziczny i utrwala w człowieku skłonność do zła. Człowiek odziedziczył grzeszność utrwalającą w nim zarzewie grzechu, czyli skłonność do naruszania porządku moralnego, odpowiadającego rozumnej naturze i osobowej godności człowieka. Św. Jan w swoim liście nazywa to pożądliwością: ciała, oczu i pychą żywota.
Widać więc złożoność problemu zła i jego konsekwencji – cierpienia. Zawsze jednak u podłoża mamy do czynienia z grzechem człowieka. Czasem trudno jest nam tę rzeczywistość zaakceptować, szczególnie gdy mamy do czynienia z cierpieniem niewinnych. Ale tam gdzie ludzki umysł napotykając na mur ciemności i niezrozumienia przyjmuje postawę buntu, tam Boże Objawienie wprowadza nas w tajemnicę ludzkiego cierpienia wskazując na Syna Bożego, Jezusa Chrystusa, Cierpiącego Sługę i Męża Boleści. Jezus Chrystus, Niewinny Baranek swoją męką i śmiercią krzyżową zgładził grzechy świata i przywrócił nam ludziom utraconą przez grzech godność dziecka Bożego. Dlatego w chrześcijańskim rozumieniu, płacz i lament cierpiących, zwłaszcza niewinnych, zwłaszcza dzieci, nie ma spotykać się z ostrym protestem, ani być uważanym za skandal. Jest to raczej nadzwyczajna, czysta modlitwa błagalna, wznoszona z ziemi do tronu Bożego, aby wszyscy ludzie zostali wyzwoleni i oczyszczeni od zła, prowadzili życie zgodne z Bożym Objawieniem, by byli prawdziwymi dziećmi Bożymi.
W tym miejscu drogi czytelniku możesz spytać, a kto w takim razie jest sprawcą cierpienia i śmierci? Św. Jan Paweł II wskazuje na Księcia Ciemności – szatana, przypominając co na ten temat mówi Księga Mądrości: „Śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby żyjących. Stworzył bowiem wszystko po to, aby było […]. Bo dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka – uczynił go obrazem swej własnej wieczności. A śmierć weszła na świat przez zawiść diabła” (Mdr 1, 13-14; 2, 23-24). Papież przywołuje też nauczanie Kościoła przedstawione na Soborze Laterańskim IV (1215r.), które mówi, że diabeł i inne demony zostały przez Boga stworzone jako duchy dobre, a stały się złymi z własnej woli, odrzucając Boga, wbrew prawdzie o Dobru najwyższym i ostatecznym, którym jest sam Bóg. Istniejący podział na duchy dobre i złe nie wyniknął ze stwórczego działania Boga, ale z korzystania z wolności należącej do ich duchowej natury. Duchy dobre wybrały Boga za swe najwyższe i ostateczne dobro. Złe natomiast w duchu sprzeciwu czy wręcz nienawiści, która przerodziła się w bunt, odwróciły się od swego najwyższego i ostatecznego Dobra, odrzuciły Jego zaproszenie do wiecznej przyjaźni i całkowitego zjednoczenia przez miłość. Owo „nie będę służyć” (Jr 2, 20) wypowiedziane przez szatana jest aktem buntu, chce on mieć swoje własne królestwo. Określając siebie przeciwnikiem Stwórcy niszczy wszelkimi sposobami zamysł miłującej Mądrości i Opatrzności Bożej w stosunku do stworzeń. W tym też znaczeniu ostateczną przyczyną zła, grzechu i wszelkich wynikłych konsekwencji jest szatan. A najcięższym dziełem szatana było doprowadzenie pierwszych rodziców do grzechu nieposłuszeństwa Bogu. Człowiek zwiedziony przez złego ducha, nadużył swojej wolności, chcąc osiągnąć swój cel poza Nim. Grzech odsłania tajemnicę zła istniejącego w świecie. W swojej istocie, grzech zawiera radykalne zaprzeczenie tego kim jest Bóg, zaprzeczenie istniejącego w człowieku podobieństwa do Boga.
W konsekwencji grzechu pierwszych ludzi szatan zdobył w pewnej mierze panowanie nad człowiekiem, co wyraża się wpływem na dyspozycje ludzkiego ducha, a w pewnym stopniu i ciała. Przez kłamstwo: „otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło.” (Rdz 3, 5) udaje się szatanowi przedstawić Boga jako przeciwnika stworzenia, a zwłaszcza człowieka. Szatan wmawia, że Bóg poprzez zakazy, ogranicza wolność człowieka, zaszczepiając w naszych sercach wirusa sprzeciwu i wrogości wobec Boga. Patrzymy na Niego jak na przeciwnika a nie jak na kochającego Ojca. I niestety nie jest to tylko historia z zamierzchłych czasów, to samo dzieje się często i dziś. Takie postrzeganie Boga, prowadzi nie tylko do Jego odrzucenia, ale wręcz do ogłoszenia Jego śmierci.
Św. Jan Apostoł w swoim liście pisze: „Wiemy, że każdy, kto się narodził z Boga, nie grzeszy, lecz Narodzony z Boga strzeże go, a Zły go nie dotyka. Wiemy, że jesteśmy z Boga, cały zaś świat leży w mocy Złego” (1J 5, 18-19). Te słowa wskazują na obecność szatana w świecie, w ludzkiej historii. Jego obecność i działanie nasila się w miarę, jak człowiek i społeczeństwa oddalają się od Boga, gdy ludzie zaprzeczają istnieniu Boga, wtedy szatan może działać najskuteczniej.
Sobór Watykański II w Konstytucji Duszpasterskiej o Kościele w Świecie Współczesnym zwraca uwagę na konieczność podejmowania walki z szatanem. (KDK 13, 37) W tej walce nie jesteśmy sami, zawsze przyświeca nam światło, Jezus Chrystus.
Jak więc określić związek grzechu i cierpienia?
Chociaż choroba i cierpienia mają swoje ostateczne źródło w grzechu, to nie należy ich utożsamiać w każdym poszczególnym przypadku z karą za grzech. Choroba i cierpienie są częścią kondycji człowieka i w rezultacie są wynikiem grzechu pierworodnego, lecz niekoniecznie są winą poszczególnej osoby. Cierpienie nie jest karą za grzechy, ani nie jest odpowiedzią Boga na zło człowieka. Można je zrozumieć tylko i wyłącznie w świetle Bożej Miłości, która jest ostatecznym sensem wszystkiego, co na tym świecie istnieje. Cierpienie zostało związane z miłością. Najpełniej widzimy tę prawdę, kontemplując Krzyż Jezusa Ukrzyżowanego. W Bożej ekonomii, cierpienie jest środkiem prowadzącym do zbawienia. Można powiedzieć, że cierpienie jest sługą Miłości.
Nie należy tego rozumieć jakoby zło wynikało z Bożego planu miłości. W cierpieniu nie należy też dopatrywać się fatalizmu, w rodzaju starożytnej pieśni wielkopostnej: „cierp, cierp duszo moja, a będziesz zbawiona; bo jak nie wycierpisz, będziesz potępiona”. Nic z tych rzeczy. W cierpieniu należy dostrzec raczej próbę, której na wzór Jezusa, jesteśmy poddawani. Jezus będąc niewinnym, podjął Krzyż dla zgładzenia ludzkich grzechów i w ten sposób stał się sprawcą zbawienia dla nieskończonej liczby ludzi. Mamy uczyć się od Jezusa zaufania Bogu oraz postawy zgody na pełnienie Jego woli. Jezus w Ogrójcu prosił o uwolnienie od cierpienia, tym nie mniej przyjął je dobrowolnie. Tym samym wyraził solidarność z każdym ludzkim cierpieniem, także tych najbardziej niewinnych.
Właśnie w kontekście tajemnicy ludzkiego cierpienia, chcę postawić pytanie o jego sens.
To cierpienie prowokuje nas, by takie pytanie postawić. Są to pytania bardzo trudne i nie łatwo dać na nie prostą odpowiedź. Często prowadzą wręcz do negacji Boga. Mimo to, nie wolno nam uchylać się od szukania odpowiedzi na takie pytanie, gdyż dopiero znając odpowiedź, może człowiek w każdej sytuacji swojego życia sprostać bardzo trudnemu wyzwaniu własnego człowieczeństwa i zaakceptować swoją śmiertelną naturę z wszystkimi jej konsekwencjami, jakimi są cierpienie, choroba i sama śmierć. Odpowiedź na to pytanie tłumaczy, że w odwiecznym planie Bożym pojawiające się w dziejach człowieka zło, zwłaszcza zło moralne, jakim jest grzech, zostaje podporządkowane dobru odkupienia przez zbawczą mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. W Nim, Bóg wyprowadza ze zła dobro, czego wyrazem było odkupienie człowieka poprzez cierpienie Jednorodzonego Syna Bożego i Jego śmierć na Krzyżu stanowiącą ofiarę za grzechy świata. Dopiero w świetle tajemnicy niewinnego Baranka cierpiącego za grzechy świata i biorącego na siebie wszystkie ludzkie cierpienia, można wejrzeć w tajemnicę ludzkiego cierpienia.
Podsumowując nauczanie papieskie o cierpieniu widzimy je jako karę za grzech, ale równocześnie może być ono próbą pozwalającą człowiekowi przerastać samego siebie i w ten sposób rozwijać się duchowo. Jest to możliwe poprzez zwracanie się ku Chrystusowi i Jego odkupieńczemu cierpieniu, w którym nie tylko przezwyciężył grzech i zło leżące u podstaw ludzkiego cierpienia, ale też nadał mu sens i nadprzyrodzoną wartość. Tym samym każde ludzkie cierpienie poprzez współuczestnictwo polegające na dopełnianiu cierpień Chrystusa (por. Kol 1, 24), nabiera zbawczego charakteru i staje się nieocenionym skarbem dla dobra Kościoła i świata.
Na zakończenie należy spróbować jeszcze odpowiedzieć, kto tak naprawdę jest sprawcą cierpienia?
Mamy często pokusę, by to Boga obwiniać za cierpienie moje, świata, a zwłaszcza za cierpienie niewinnych. JP II patrzy na ten problem inaczej, szerzej. Na grzech będący źródłem wszelkiego zła należy patrzeć z szerokiej perspektywy antropologicznej i widzieć w nim integralną część prawdy o człowieku. Trzeba wnikliwie spojrzeć na siebie i uznać pokornie prawdę, że jestem grzesznikiem zdolnym do popełnienia każdego grzechu i będącym skłonnym do popełnienia tego grzechu. Ewangelia nie oznacza jednak pobłażliwości dla grzechu, pobłażliwości dla zła, zgorszenia, wobec krzywdy czy zniewagi wyrządzonej drugiemu człowiekowi. Człowiek nad grzechem, jako złem popełnianym świadomie i dobrowolnie, powinien panować i stale go przezwyciężać (por. Rdz 4, 6-7). Grzech, który wciąż trwa w ludzkich dziejach, ma bowiem swoje źródło i swoje korzenie w sercu i sumieniu człowieka. Istnienie grzechu prowadzi do zakłócenia równowagi, której doświadcza dzisiejszy świat. Doświadczamy wielu ograniczeń, pragnąc jednocześnie nieograniczania niczym samego siebie. Wśród wielu ponęt wciąż musimy wybierać i wyrzekać się niektórych. Co więcej, będąc słabym i grzesznym, często czynimy to czego byśmy nie chcieli czynić, zamiast tego co chcielibyśmy (por. Rz 7, 14nn). Dlatego też cierpimy wewnętrzne rozdarcie w samych sobie a z tego z kolei rodzą się rozdarcia w społeczeństwie. Stąd prosta droga do osłabienia wrażliwości na Boga, która prowadzi do materializmu praktycznego, indywidualizmu, utylitaryzmu i hedonizmu. Liczy się tylko dobrobyt materialny, wydajność ekonomiczna, konsumpcja i przyjemności czerpane z życia. W gruncie rzeczy liczy się jedynie moje ego, by mi było dobrze, bez zwracania uwagi na konsekwencje. Niezrozumiałe i nie do przyjęcia , staje się cierpienie, choroba, poświęcenie i trudy związane z prokreacją, opieką nad ludźmi nieuleczalnie chorymi, starcami, upośledzonymi, kalekami. Stąd jeden krok do eugeniki, eutanazji, aborcji, wyrzuceniem na margines, poza społeczeństwo wszystkich nieprzystosowanych, nie dających sobie rady w życiu, poharatanych i pokrzywdzonych życiowo. Jeden krok i wpadamy w totalitaryzm typu faszystowskiego czy bolszewickiego. Dziś równie łatwo jak przed stu laty. Takie patrzenie na człowieka, sprowadza go do roli użytkowego przedmiotu, albo źródła dochodu. Takie traktowanie bliźniego JP II nazywa grzechem przeciwko godności człowieka i jego fundamentalnym prawom; jest wykroczeniem przeciwko VII przykazaniu zabraniającemu czynów, które z jakiejkolwiek motywacji prowadzą do zniewolenia ludzkich istot, do przesłonięcia ludzkiej godności. Przeciwstawienie się temu wymaga budowania „cywilizacji miłości”, do której powinny zmierzać wszelkie ludzkie wysiłki we wszelkich aspektach życia. Świat stanie się bardziej ludzki, gdy miłość stanie się potężniejsza niż grzech.
Nie będą to komentarze dotyczące spraw bieżących a raczej moje własne snucie rozważań, ot taki rodzaj megalomanii
niedziela, 31 sierpnia 2014
niedziela, 20 lipca 2014
Dozwólcie obojgu razem róść do żniwa, czyli o klauzuli sumienia słów kilkoro
Dziś XVI ndz zw rok A, czytana jest Ewangelia o zasiewie. Siewca zasiewa na swojej roli dobre ziarno, by mu wydało stosowny plon. Gdy przychodzi noc, nieprzyjaciel wsiewa między pszenicę chwast. W dawnym tłumaczeniem użyte było słowo kąkol. Słudzy Gospodarza widząc to, chcą działać natychmiast, by usunąć z Bożej roli chwasty.Będąc w Licheniu, miałem okazję wysłuchać naprawdę dobrej homilii na ten temat. Otóż kaznodzieja, przypomniał, że wielu z nas, pobożnych i wierzących katolików, chętnie by właśnie w taki sposób postąpiło. Gdyby mogli. Na szczęście nie mogą. Sam znam wiele osób, spowiadam je przecież, które mają wręcz pretensje do Pana Boga, że nie interweniuje natychmiast, gdy dzieje się zło, zwłaszcza gdy ono dotyka ich osobiście. Homileta stwierdził, że na szczęście Bóg działa inaczej. On pragnie by chwast przemienił się w dobrą pszenicę, tak jak w przypowieści o siewcy, czytanej przed tygodniem, kiedy to Bóg siewca, chce zmienić, drogę, skałę, ciernie w żyzną glebę. Bowiem dla Boga nie ma nic niemożliwego. On ma swoje sposoby, można powiedzieć narzędzia, by swój plan zrealizować. Tym narzędziem, tym pługiem jest Krzyż Jezusa, przyjęty przez nas w naszej historii.
Wracając do dzisiejszej homilii, kaznodzieja wspomniał trzech znanych sobie lekarzy, którzy przed laty zajmowali się, jeden procedowaniem in vitro, drugi abortował nienarodzone dzieci... Dziś wszyscy oni, pod wpływem Bożego Słowa zostawili te naganne procedery, propagują naprotechnologię w leczeniu bezpłodności, prowadzą wzorowe kliniki położnicze, gdzie śmiertelność wśród noworodków jest znacznie niższa niż średnia krajowa. Czy ci lekarze są doceniani? Otóż wcale nie. Czynniki państwowe, media głównego nurtu, ścigają ich właśnie za taką a nie inną postawę. Dlaczego? Ano przede wszystkim dlatego, że głos takiego nawróconego lekarza, brzmi bardzo przekonywająco. Oni nie wypierają się swojej przeszłości. Przyznają się z pokorą do dawnych grzechów, ale dziś dają świadectwo prawdzie o świętości życia, każdego życia, które zawsze jest Bożym darem.
A co ma to wspólnego z klauzulą sumienia, o której mowa w tytule? Otóż ma. Klauzula sumienia zgodnie z obowiązującą Konstytucją, pozwala każdemu nie podejmowania działań, które są niezgodne z jego sumieniem, z wartościami, które są dla człowieka istotne. Ostatnio ta sprawa wzbudziła wiele dyskusji i polemik, między innymi, które prawo jest pierwotne, a które wtórne; które ważniejsze a które powinno się podporządkować. Czy prawo naturalne, czy prawo stanowione. Ostatnio na ten temat zabrała głos Konferencja Episkopatu Polski, do której dokumentów odsyłam zainteresowanych.
I jeszcze jedno. minęło dopiero 9 lat od śmierci papieża Polaka, dziś świętego Jana Pawła II. Wielu z dzisiejszych rządzących, wielu dziennikarzy, po Jego plecach wspięło się na wyżyny władzy. Dziś zapomnieli całego nauczania papieskiego, uznając je za przestarzałe, nie dzisiejsze. Panowie i panie w parlamencie, w rządzie i wszędzie gdzie sprawujecie służbę publiczną, zapraszam do odrobienia lekcji z nauczania świętego rodaka.
Wracając do dzisiejszej homilii, kaznodzieja wspomniał trzech znanych sobie lekarzy, którzy przed laty zajmowali się, jeden procedowaniem in vitro, drugi abortował nienarodzone dzieci... Dziś wszyscy oni, pod wpływem Bożego Słowa zostawili te naganne procedery, propagują naprotechnologię w leczeniu bezpłodności, prowadzą wzorowe kliniki położnicze, gdzie śmiertelność wśród noworodków jest znacznie niższa niż średnia krajowa. Czy ci lekarze są doceniani? Otóż wcale nie. Czynniki państwowe, media głównego nurtu, ścigają ich właśnie za taką a nie inną postawę. Dlaczego? Ano przede wszystkim dlatego, że głos takiego nawróconego lekarza, brzmi bardzo przekonywająco. Oni nie wypierają się swojej przeszłości. Przyznają się z pokorą do dawnych grzechów, ale dziś dają świadectwo prawdzie o świętości życia, każdego życia, które zawsze jest Bożym darem.
A co ma to wspólnego z klauzulą sumienia, o której mowa w tytule? Otóż ma. Klauzula sumienia zgodnie z obowiązującą Konstytucją, pozwala każdemu nie podejmowania działań, które są niezgodne z jego sumieniem, z wartościami, które są dla człowieka istotne. Ostatnio ta sprawa wzbudziła wiele dyskusji i polemik, między innymi, które prawo jest pierwotne, a które wtórne; które ważniejsze a które powinno się podporządkować. Czy prawo naturalne, czy prawo stanowione. Ostatnio na ten temat zabrała głos Konferencja Episkopatu Polski, do której dokumentów odsyłam zainteresowanych.
I jeszcze jedno. minęło dopiero 9 lat od śmierci papieża Polaka, dziś świętego Jana Pawła II. Wielu z dzisiejszych rządzących, wielu dziennikarzy, po Jego plecach wspięło się na wyżyny władzy. Dziś zapomnieli całego nauczania papieskiego, uznając je za przestarzałe, nie dzisiejsze. Panowie i panie w parlamencie, w rządzie i wszędzie gdzie sprawujecie służbę publiczną, zapraszam do odrobienia lekcji z nauczania świętego rodaka.
środa, 25 czerwca 2014
WIARA-NADZIEJA-MIŁOŚĆ
Rozważania nt lektury GN
Już nie jeden raz w tym miejscu pisałem o moich lekturach, najczęściej z Gościa Niedzielnego, może dlatego, że jest to praktycznie jedyny tygodnik przeze mnie czytany, i to „od deski do deski”, choć dziś to określenie trudno jest zrozumieć, ale zostawmy tę dygresję, bo może mnie zaprowadzić nie tam, gdzie chciałbym PT czytelników poprowadzić. Dziś parę refleksji na temat: wiary, posłuszeństwa i rodziny. Od razu się zastrzegam, że bez zgody autorów, pełnymi garściami czerpałem z kilku artykułów, niespecjalnie się wysilając, by zawarte tam myśli przetworzyć na własne. Może tylko dodałem nieco własnych komentarzy. Moim celem było zachęcenie do czytania, a tym którzy mają wstręt do papierowego pisma, podanie zawartych tam treści, w internecie.W Gościu Niedzielnym z 25.05.2014 natrafiłem na artykuł Mariusza Majewskiego zatytułowany: „Intelektualista i Bernadeta” o Vittorio Messorim i jego spotkaniu z fenomenem objawień Lourdes. Tym razem nie chodzi mi o Lourdes, parę lat temu, na tych łamach, pisałem o tym w notatce „Jestem Niepokalane Poczęcie”. Natomiast dziś dotknęła mnie bardzo historia Vittorio Messori’ego i jego drogi dochodzenia do wiary. W książce „Dlaczego wierzę” współautor, Andrea Tornieli pisze: - „Uwierzył, że to, co zostało napisane w Ewangelii, jest prawdą, a chrześcijaństwo (dokładnie katolicyzm) jest prawdziwą drogą zbawienia”. A sam Vittorio Messori w tej książce, tak to tłumaczy: „- Przekonałem się na samym sobie, iż uwierzyć znaczy dla chrześcijan spotkać Osobę, która jest zarazem miłosierna i surowa, ludzka i boska, i doświadczyć niepohamowanej potrzeby pójścia za Nią i bycia Jej posłusznym. W mieszaninie zapału i miłości, ale także pełnej szacunku podległości, niepozbawionej tajemniczego przestrachu”.
Przyznam się, że gdy trafiłem na ten cytat, stanąłem jak wryty, jak pięknie i krótko wyraził to czego doświadczam sam od lat. Dobra Nowina, którą w pewnym momencie życia usłyszałem, mówi o wydarzeniu zbawczym Śmierci i Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Wiara, będąc darem, łaską, dawana jest nam, podobnie jak Apostołom, poprzez spotkanie z Osobą Zmartwychwstałego, objawiającego się w historii każdego człowieka. I nasuwające się pytanie, czy mogę coś uczynić, by tego daru nie przegapić? By go przyjąć.
Problemem jest zawsze w takim wypadku nasza wolność, nazywana w katechizmie „wolną wolą”. Owszem możemy się z tym darem rozminąć, mówiąc Panu Bogu, że mnie to wszystko nie interesuje, że sam sobie w życiu poradzę. Tak właśnie stało się w raju, pod drzewem wiadomości dobra i zła. Wybór dokonany wtedy przez pierwszych ludzi miał swoje konsekwencje, tak dla nich jak i dla nas wszystkich. Ale Bóg nie zostawił nas samych obiecując, że Potomek Niewiasty, pokona śmierć i zwycięży szatana.
Niedawno, ktoś mnie zapytał: skoro Jezus poprzez swoją zbawczą śmierć pokonał szatana, to dlaczego ludzie wciąż upadają. Tego typu pytania stawiają sobie ludzie od 2000 lat. Teologia uczy, że owszem szatan został pokonany, w chrzcie zostaje zmyta zmaza grzechu pierworodnego, ale nasza ludzka natura jest w jakiś sposób osłabiona i podatna na uleganie pokusom. Słaby ze mnie teolog, nie będę więc tego tematu rozwijać, zainteresowanych odsyłam do podręczników dogmatyki i innych nauk. Ja mogę tylko tyle powiedzieć, że wszyscy się potykamy o ten problem.
Warto się zastanowić, jak można sobie z tym radzić. Są oczywiście pobożne praktyki, Jezus sprowadza je do trzech: post, modlitwa, jałmużna. I znów odsyłam PT czytelników do moich wcześniejszych wpisów. Parę lat temu pisałem o pokusach Jezusa i co z nich wynika dla nas. Tam właśnie odnoszę się do tych trzech praktyk.
Oczywiście mamy jeszcze do dyspozycji sakramenty święte, jest ich siedem. Niektóre przyjmujemy raz w życiu, inne są powiedzmy „wielokrotnego użycia”. To Sakrament Pojednania i Sakrament Eucharystii. Ale dziś nie będę się nimi zajmował, zachęcając tylko do jak najczęstszego korzystania z nich. A już na pewno gdy oddalimy się od Boga. Św. Paweł w jednym z listów do Koryntian, jakby rozpaczliwie, z ogromnym naciskiem apeluje do adresatów Listu: „W imię Chrystusa prosimy, pojednajcie się z Bogiem!” (2Kor 5, 20b).
Dziś jednak chciałbym przypomnieć o jeszcze jednym potężnym narzędziu, którym dysponujemy, choć dziś mocno zapoznanym.
Chcę opowiedzieć o POSŁUSZEŃSTWIE!!!
Posłużę się przy tym wywiadem, który z o. Leonem Knabitem, przeprowadził Marcin Jakimowicz. (por. GN 18.05.2014). I już słyszę głosy protestów, posłuszeństwo, to takie niemodne, to dobre dla zakonników. Komu niby mam być posłuszny? Ale cierpliwości, przeczytaj, jeśli ci nie odpowiada lekarstwo, nie używaj, twoja strata, ale może jednak kogoś do lekarstwa przekonam.
Dlaczego więc posłuszeństwo? Bo Jezus stał się posłuszny. Aż do śmierci! Czy można znaleźć lepszą motywację? A co jest przeciwieństwem posłuszeństwa? Anarchia. Każdy robi to, co mu się w danej chwili podoba. To bardzo chwytne hasło i wielu tak próbuje. Na przykład pewien „filantrop”, proponuje: „róbta, co chceta”. Problem pojawia się, gdy obok mnie pojawia się drugi człowiek, który być może też tak by chciał. A Słowo uczy, że ten drugi ma być dla mnie ważniejszy. Kochaj bliźniego jak siebie samego. Miłość jest zawsze relacją do drugiego i musi rodzić poddanie się drugiemu. Jeśli z miłości, to dobrze, jeśli pod przymusem, to kiepsko.
Jak można pojąć czym jest posłuszeństwo? Tylko dzięki wierze. Bez tego mamy czysty pragmatyzm, posłuszeństwo, bo mi się to opłaca. Z szefem nie należy zadzierać itp. Czy posłuszeństwo wyklucza posiadanie własnego zdania. Otóż absolutnie nie. Nie podoba mi się polecenie przełożonego albo mam inne zdanie, to mam obowiązek mu o tym powiedzieć. To oczywiście wymaga bycia wolnym, lub inaczej mówiąc mieć odwagę cywilną. Mądry szef słucha co mówią podwładni i bierze to pod uwagę.
Dosyć jasno sprecyzował to sam Jezus, mówiąc do św. Faustyny: „Córko moja, wiedz, że większą chwałę oddajesz mi przez jeden akt posłuszeństwa niżeli przez długie modlitwy i umartwienia”. Dziś żyjemy w kulcie indywidualizmu, podkreślania swojej osobowości. Oczywiście jestem niepowtarzalny, mam swoją godność Dziecka Bożego, ale podporządkowuję to drugiej osobie w imię miłości Jezusa. To nie jest rodzaj tresury. Jezus mógłby swoją Mocą rozgonić tę bandę w Sanhedrynie, ale tego nie zrobił. Żadnego aktu agresji, czy nadprzyrodzonych zjawisk. Jezus milczy, poddaje się. Pokazuje jak wielka jest miłość Boga wobec ogromu otchłani grzechu człowieka, wybierając taką właśnie a nie inną drogę zbawienia świata.
Dlaczego posłuszeństwo, dlaczego należy prosić o pozwolenie tego przełożonego. Czasem jest to okazanie pewnego szacunku, gdy np. informujemy naszych bliskich o swoim wyjściu z domu, o przewidywanym czasie powrotu. Od dorosłego nikt tego nie wymaga, robi to by okazać miłość. Posłuszeństwo nie jest ślepym przymusem. Duch Święty jest duchem wolności.
Posłuszeństwo jest niesłychanie ważnym elementem życia chrześcijanina. Jest potężną bronią przeciwko szatanowi i jego pokusom mającym oderwać wierzących od Boga. Dotyczy to przede wszystkim najcięższych naszych niewierności: apostazji, nieczystości, zabójstwa.
Większość głośnych odejść od wiary, także kapłanów, nie zaczynały się od trzęsienia ziemi, tylko od małych „niewinnych” odstępstw. Lawina zaczyna się zwykle od małej grudki śniegu, zsuwającej się w dół i pociągającej za sobą masy śniegu. Zaczyna się od drobiazgu, a kończy z trzaskiem: „po cholerę służyć instytucji, która i tak cię nie doceni?” A tymczasem powołanie się na posłuszeństwo biskupowi działa na Złego jak płachta na byka. Szatan przegrał przez nieposłuszeństwo. „Nie będę służył.” I został strącony, nie chciał być „nr 2”, będąc stworzeniem chciał dorównać Stwórcy. Dlatego dobrze jest zakonnikowi, księdzu, świeckiemu, powtarzać „Jezu ślubuję Ci, czystość, ubóstwo, posłuszeństwo”. Kto ma uszy do słuchania ten usłyszy i zrozumie. W ten sposób możemy realizować nasza marzenia wytrwania na Bożych drogach. Ojciec Leon co prawda mówi: „mam jedno marzenie, by na czas zdążyć do toalety. Jak się uda, życie jest wspaniałe”. W pełni go rozumiem, choć sporo od niego młodszy, też miewam podobne marzenia.
Te drobne, pozornie błahe nieposłuszeństwa, są groźne i nie wolno ich lekceważyć. Szatan nieprzypadkowo jest w Biblii przedstawiany jako wąż. Wciska się w szczeliny. Odejścia np. księży z kapłaństwa, zdrady i porzucenie współmałżonka, nie rozpoczynają się od grzechu ciężkiego. Zaczyna się od szczelin, w które wślizguje się wąż. Od niewinnych: „A po co mam robić co mi każą”, albo „koleżanka jest smutna, bo mąż ją zostawił, trzeba ją pocieszyć”. Albo w konfesjonale młodzi pytają, by im powiedzieć, jakie pieszczoty są a jakie nie są dozwolone, gdzie jest granica grzechu? To nie oto chodzi. Jeśli staramy się żyć w obecności Boga, jeśli jesteśmy wdzięczni Mu za przełożonych, za parafian, za współmałżonka, za braci we wspólnocie, jesteśmy bezpieczni. Szatan zwycięża nas gdy zaczynamy hołubić w sobie osad rozgoryczenia i nieporozumień, kiedy stają się one normą. Tymczasem to, że ktoś jest moim przełożonym, że jest moim współmałżonkiem, oznacza, że tu dotykamy woli Bożej. On daje nam drugiego człowieka, to jest Jego pomysł na nasze zbawienie.
W Regule benedyktyńskiej czytamy: „Najprzedniejszym stopniem pokory jest bezzwłoczne posłuszeństwo. Osiągnęli je ci, którzy, gdy tylko przełożony wyda polecenie, nie zwlekają ani chwili z jego wykonaniem tak , jak gdyby sam Bóg rozkazywał.”
Nie myślmy, że sprawy posłuszeństwa dotyczą tylko niektórych, księży, zakonników. W rodzinach też obowiązują pewne zasady oparte o posłuszeństwo, np. dzieci mają słuchać rodziców, uczniowie w szkole nauczycieli, pracownicy przełożonych w pracy. Warto się do tego wdrażać od małego, bo jeśli dziecko nie nauczy się bycia posłusznym jako małe, to gdy dorośnie, nie będzie umiało wymagać posłuszeństwa ani od własnych dzieci ani od podwładnych.
I w ten sposób od myśli Ojca Leona na temat posłuszeństwa, przechodzę do spraw związanych z rodziną. We wspomnianym już nr GN z 18.05 ks. Tomasz Jaklewicz w artykule „Papież rodziny o rodzinie”, przypomina fundamentalny dokument, adhortację apostolską „Familiaris Consortio”, który choć sprzed ponad 30 lat, nic nie stracił ze swojej aktualności i świeżości. Św. Jan Paweł II już wtedy wskazywał na niebezpieczeństwa i zagrożenia, jakie współczesny świat kieruje przeciwko rodzinie.
Pierwsza część adhortacji poświęcona jest diagnozie sytuacji rodziny w dzisiejszych czasach. JP II odnosi się przy tym do badań socjologicznych i statystyki, ale także wsłuchuje się w głosy wiernych obdarzonych tzw. zmysłem wiary. Pamiętam, że gdzieś na początku roku 1980 we wspólnotach Drogi Neokatechumenalnej przeprowadzona była ankieta, w której odpowiadaliśmy na pytania przed synodalne. Ankiety były potem fachowo opracowane i pewne sumaryczne wnioski przedstawione zostały Ojcom Synodu. Ojciec Święty zwraca jednak w dokumencie uwagę, że ów „nadprzyrodzony zmysł wiary nie polega wyłącznie i koniecznie na wspólnym odczuciu wiernych. Kościół, idąc za Chrystusem, naucza prawdy, która nie zawsze jest zgodna z opinią większości.” Tego typu zastrzeżenie wynikało ze wspomnianej ankiety, która pokazała słabe utożsamianie się wiernych z wymogami moralnymi Kościoła. Tymczasem kwestionowanie nauczania, dotyczącego np. antykoncepcji, powinno dawać duszpasterzom do myślenia, ale nie oznacza to konieczności automatycznej rewizji tego nauczania. O nauczaniu Kościoła nie decyduje opinia większości katolików, ale prawda. Większość może błądzić. Większość wołała, że woli Barabasza zamiast Chrystusa.
JP II wskazywał na wiele zjawisk zagrażających rodzinie, np. błędne pojmowanie niezależności małżonków we wzajemnych odniesieniach, wzrastająca liczba rozwodów, plaga przerywania ciąży, utrwalanie się mentalności antykoncepcyjnej. Dziś ta lista niestety bardzo się wydłużyła. Pozostały stare, doszły nowe zagrożenia. Ale diagnoza papieża dotycząca źródła tych zjawisk, jest nadal aktualna. Jest nią: „skażone pojęcie i przeżywanie wolności rozumianej nie jako zdolność do realizowania prawdziwego zamysłu Bożego wobec małżeństwa i rodziny, ale jako autonomiczna siła, utwierdzająca w dążeniu do osiągnięcia własnego egoistycznego dobra, nierzadko przeciwko innym.” Chora wizja wolności leży u podstaw większości dawnych i nowych zagrożeń dla rodziny i małżeństwa. Wg papieża: „historia nie jest po prostu procesem, który z konieczności prowadzi ku lepszemu, lecz jest wynikiem wolności, a raczej walki pomiędzy przeciwstawnymi wolnościami. Św. Augustyn określał to konfliktem między dwoma miłościami: miłością Boga, posuniętą aż do wzgardy sobą, i miłością siebie, posuniętą aż do pogardy Boga.
W kwestii rodziny świat dziś idzie ku przepaści. Tu i tam pod naciskiem hałaśliwych mniejszości dokonuje się przedefiniowania definicji małżeństwa czy rodziny. Jakim prawem ingeruje się w definicję instytucji wcześniejszej i pierwotniejszej od instytucji państwa? Św. Jan Paweł II nie przewidział, że na początku XXI wieku zostaną zakwestionowane prawdy fundamentalne dla naszej cywilizacji. Nadchodzący synod będzie musiał się zmierzyć z tym problemem. Jak bronić prawdę o istocie małżeństwa? Chodzi o dobro człowieka jako takiego, o obronę humanizmu i rozumu, o przyszłość świata.
W kolejnej części dokumenty papież szkicuje pozytywną katechezę. Mówi o tym jaki jest „zamysł Boży względem małżeństwa i rodziny”. Małżeństwo w tym planie jest podstawowym sposobem realizowania prawdy o człowieku jako obrazie Bożym. Bóg jest miłością, a zatem to miłość jest podstawowym powołaniem każdej istoty ludzkiej. Stąd wezwanie JP II: „ rodzino stań się tym, czym jesteś.” Życie małżeńskie, rodzinne jest czymś zadanym do realizacji. Wszystko więc zależy od tego, czy człowiek podąża za prawdą wpisaną w samą istotę małżeństwa, czy też uważa, że wszystko może kształtować po swojemu w imię wolności, bez liczenia się z innymi.
Trzecia najobszerniejsza część, omawia cztery podstawowe zadania rodziny.
1. Tworzenie wspólnoty osób, czyli o odmiennych zadaniach kobiety i mężczyzny, z podkreśleniem ich jednakowej godności i odpowiedzialności. W kontekście ideologii gender, to przypomnienie jak najbardziej aktualne.
2. Służba życiu. Chodzi przede wszystkim o aktualną naukę Kościoła w zakresie naturalnego planowania rodziny, zawartej w encyklice „Humanae vitae” Pawła VI, przy czym JP II, daje jej pogłębione uzasadnienie. „Wybór rytmu naturalnego pociąga za sobą akceptację cyklu osoby, tj kobiety, a co za tym idzie, akceptację dialogu, wzajemnego poszanowania, wspólnej odpowiedzialności, panowania nad sobą” i dalej papież uzupełnia, „szczególnie ważna na tym polu jest jedność osądów moralnych i duszpasterskich kapłanów. Tej jedności należy starannie poszukiwać i zabezpieczać ją, aby wierni nie doświadczali bolesnego niepokoju sumienia.”
3. Udział w rozwoju społeczeństwa. Papież poświęca sporo miejsca prawom i obowiązkom rodziców w kwestii wychowania dzieci, w tym wychowania seksualnego. Bo wbrew potocznym poglądom Kościół nie jest przeciwny wychowaniu seksualnemu, jak chcą utrzymywać niektórzy lewicujący liberałowie. Ale Kościół to zadanie chce powierzyć rodzicom! „Wychowanie do miłości pojętej jako dar z siebie stanowi nieodzowną przesłankę dla rodziców wezwanych do przekazania dzieciom jasnego i subtelnego wychowania seksualnego. W obliczu kultury, która na ogół »banalizuje« płciowość ludzką (…), posługa wychowawcza rodziców musi skupić się zdecydowanie na kulturze życia płciowego, aby była ona prawdziwie i w pełni osobowa. (…) Wychowanie seksualne … winno dokonywać się zawsze pod ich (rodziców) troskliwym kierunkiem zarówno w domu, jak i w wybranych i kontrolowanych przez nich ośrodkach wychowawczych”. To logika daru z siebie jest rdzeniem wychowania seksualnego, a nie technika szukania przyjemności.
4. Uczestnictwo w życiu i posłannictwie Kościoła. Chodzi przede wszystkim o duszpasterstwo rodzin i małżeństw. Papież omawia tę sprawę wnikliwie, nie unikając tematów trudnych i drażliwych. Także problemów ludzi żyjących w nowych związkach, po cywilnym rozwodzie, a którzy zawarli wcześniej ślub w Kościele. JP II przypomina aby tę grupę ludzi otoczyć pełną miłości opieką duszpasterską, rozpatrując casusy w sposób indywidualny. Inna jest odpowiedzialność tych, którzy szczerze próbowali ocalić swoje małżeństwo, a zostali porzuceni; a inna tych, którzy z własnej winy zniszczyli, ważne kanonicznie małżeństwo. A poza tym są tacy, którzy weszli w nowy związek ze względu na wychowanie dzieci, uważając iż ich zniszczone małżeństwo, nigdy nie było ważne. Papież wzywa „pasterzy i całą wspólnotę wiernych do okazania pomocy rozwiedzionym, do podejmowania z troskliwą miłością starań o to, by nie czuli się oni odłączeni od Kościoła, skoro mogą, owszem, jako ochrzczeni, powinni uczestniczyć w jego życiu. Niech będą zachęcani do słuchania słowa Bożego, do uczęszczania na Mszę świętą, do wytrwania w modlitwie, do pomnażania dzieł miłości oraz inicjatyw wspólnoty na rzecz sprawiedliwości, do wychowania dzieci w wierze chrześcijańskiej, do pielęgnowania ducha i czynów pokutnych, ażeby w ten sposób z dnia na dzień wypraszali sobie u Boga łaskę.”
Jan Paweł II w cytowanej adhortacji potwierdza praktykę Kościoła, opartą na Piśmie Świętym, niedopuszczania do Komunii eucharystycznej rozwiedzionych, którzy zawarli powtórny związek małżeński. „Nie mogą być dopuszczeni do Komunii świętej od chwili, gdy ich stan i sposób życia obiektywnie zaprzeczają tej więzi miłości między Chrystusem i Kościołem, którą wyraża i urzeczywistnia Eucharystia. A poza tym, istnieje też wzgląd duszpasterski, gdyż dopuszczenie ich do Eucharystii wprowadzałoby wiernych w błąd lub powodowałoby zamęt co do nauki Kościoła o nierozerwalności małżeństwa.”
W związku z gorącą aktualnie dyskusją o dopuszczeniu żyjących w powtórnych związkach do sakramentów, warto o tym, w tym miejscu przypomnieć.
Jan Paweł II przypomina również, że Kościół zachowuje wierność Chrystusowi, wierność dwóm prawdom: prawdzie o małżeństwie i prawdzie o miłosierdziu Boga. „Kościół z ufnością wierzy, że ci nawet, którzy oddalili się od przykazania Pańskiego i do tej poru żyją w takim stanie, mogą od Boga otrzymać łaskę nawrócenia i zbawienia, jeżeli wytrwają w modlitwie, pokucie i miłości.”
Na zakończenie parę słów wyjaśnienia, dlaczego w tytule tego wpisu mówię o Wierze, Nadziei i Miłości, by potem zająć się poza wiarą, posłuszeństwem i rodziną. Sprawę wiary starałem się przybliżyć poprzez wskazanie jej jako pewnego doświadczenia spotkania z osobowym Bogiem. Natomiast posłuszeństwo kojarzę z nadzieją, gdyż jak wspomniałem być posłusznym nie jest sprawą prostą, by mogło zaistnieć potrzeba nam właśnie nadziei. A miłość, to chyba dla wszystkich oczywiste. Miłość najpełniej wyraża się w rodzinie.
Czy muszę to komuś jeszcze tłumaczyć?
Już nie jeden raz w tym miejscu pisałem o moich lekturach, najczęściej z Gościa Niedzielnego, może dlatego, że jest to praktycznie jedyny tygodnik przeze mnie czytany, i to „od deski do deski”, choć dziś to określenie trudno jest zrozumieć, ale zostawmy tę dygresję, bo może mnie zaprowadzić nie tam, gdzie chciałbym PT czytelników poprowadzić. Dziś parę refleksji na temat: wiary, posłuszeństwa i rodziny. Od razu się zastrzegam, że bez zgody autorów, pełnymi garściami czerpałem z kilku artykułów, niespecjalnie się wysilając, by zawarte tam myśli przetworzyć na własne. Może tylko dodałem nieco własnych komentarzy. Moim celem było zachęcenie do czytania, a tym którzy mają wstręt do papierowego pisma, podanie zawartych tam treści, w internecie.W Gościu Niedzielnym z 25.05.2014 natrafiłem na artykuł Mariusza Majewskiego zatytułowany: „Intelektualista i Bernadeta” o Vittorio Messorim i jego spotkaniu z fenomenem objawień Lourdes. Tym razem nie chodzi mi o Lourdes, parę lat temu, na tych łamach, pisałem o tym w notatce „Jestem Niepokalane Poczęcie”. Natomiast dziś dotknęła mnie bardzo historia Vittorio Messori’ego i jego drogi dochodzenia do wiary. W książce „Dlaczego wierzę” współautor, Andrea Tornieli pisze: - „Uwierzył, że to, co zostało napisane w Ewangelii, jest prawdą, a chrześcijaństwo (dokładnie katolicyzm) jest prawdziwą drogą zbawienia”. A sam Vittorio Messori w tej książce, tak to tłumaczy: „- Przekonałem się na samym sobie, iż uwierzyć znaczy dla chrześcijan spotkać Osobę, która jest zarazem miłosierna i surowa, ludzka i boska, i doświadczyć niepohamowanej potrzeby pójścia za Nią i bycia Jej posłusznym. W mieszaninie zapału i miłości, ale także pełnej szacunku podległości, niepozbawionej tajemniczego przestrachu”.
Przyznam się, że gdy trafiłem na ten cytat, stanąłem jak wryty, jak pięknie i krótko wyraził to czego doświadczam sam od lat. Dobra Nowina, którą w pewnym momencie życia usłyszałem, mówi o wydarzeniu zbawczym Śmierci i Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Wiara, będąc darem, łaską, dawana jest nam, podobnie jak Apostołom, poprzez spotkanie z Osobą Zmartwychwstałego, objawiającego się w historii każdego człowieka. I nasuwające się pytanie, czy mogę coś uczynić, by tego daru nie przegapić? By go przyjąć.
Problemem jest zawsze w takim wypadku nasza wolność, nazywana w katechizmie „wolną wolą”. Owszem możemy się z tym darem rozminąć, mówiąc Panu Bogu, że mnie to wszystko nie interesuje, że sam sobie w życiu poradzę. Tak właśnie stało się w raju, pod drzewem wiadomości dobra i zła. Wybór dokonany wtedy przez pierwszych ludzi miał swoje konsekwencje, tak dla nich jak i dla nas wszystkich. Ale Bóg nie zostawił nas samych obiecując, że Potomek Niewiasty, pokona śmierć i zwycięży szatana.
Niedawno, ktoś mnie zapytał: skoro Jezus poprzez swoją zbawczą śmierć pokonał szatana, to dlaczego ludzie wciąż upadają. Tego typu pytania stawiają sobie ludzie od 2000 lat. Teologia uczy, że owszem szatan został pokonany, w chrzcie zostaje zmyta zmaza grzechu pierworodnego, ale nasza ludzka natura jest w jakiś sposób osłabiona i podatna na uleganie pokusom. Słaby ze mnie teolog, nie będę więc tego tematu rozwijać, zainteresowanych odsyłam do podręczników dogmatyki i innych nauk. Ja mogę tylko tyle powiedzieć, że wszyscy się potykamy o ten problem.
Warto się zastanowić, jak można sobie z tym radzić. Są oczywiście pobożne praktyki, Jezus sprowadza je do trzech: post, modlitwa, jałmużna. I znów odsyłam PT czytelników do moich wcześniejszych wpisów. Parę lat temu pisałem o pokusach Jezusa i co z nich wynika dla nas. Tam właśnie odnoszę się do tych trzech praktyk.
Oczywiście mamy jeszcze do dyspozycji sakramenty święte, jest ich siedem. Niektóre przyjmujemy raz w życiu, inne są powiedzmy „wielokrotnego użycia”. To Sakrament Pojednania i Sakrament Eucharystii. Ale dziś nie będę się nimi zajmował, zachęcając tylko do jak najczęstszego korzystania z nich. A już na pewno gdy oddalimy się od Boga. Św. Paweł w jednym z listów do Koryntian, jakby rozpaczliwie, z ogromnym naciskiem apeluje do adresatów Listu: „W imię Chrystusa prosimy, pojednajcie się z Bogiem!” (2Kor 5, 20b).
Dziś jednak chciałbym przypomnieć o jeszcze jednym potężnym narzędziu, którym dysponujemy, choć dziś mocno zapoznanym.
Chcę opowiedzieć o POSŁUSZEŃSTWIE!!!
Posłużę się przy tym wywiadem, który z o. Leonem Knabitem, przeprowadził Marcin Jakimowicz. (por. GN 18.05.2014). I już słyszę głosy protestów, posłuszeństwo, to takie niemodne, to dobre dla zakonników. Komu niby mam być posłuszny? Ale cierpliwości, przeczytaj, jeśli ci nie odpowiada lekarstwo, nie używaj, twoja strata, ale może jednak kogoś do lekarstwa przekonam.
Dlaczego więc posłuszeństwo? Bo Jezus stał się posłuszny. Aż do śmierci! Czy można znaleźć lepszą motywację? A co jest przeciwieństwem posłuszeństwa? Anarchia. Każdy robi to, co mu się w danej chwili podoba. To bardzo chwytne hasło i wielu tak próbuje. Na przykład pewien „filantrop”, proponuje: „róbta, co chceta”. Problem pojawia się, gdy obok mnie pojawia się drugi człowiek, który być może też tak by chciał. A Słowo uczy, że ten drugi ma być dla mnie ważniejszy. Kochaj bliźniego jak siebie samego. Miłość jest zawsze relacją do drugiego i musi rodzić poddanie się drugiemu. Jeśli z miłości, to dobrze, jeśli pod przymusem, to kiepsko.
Jak można pojąć czym jest posłuszeństwo? Tylko dzięki wierze. Bez tego mamy czysty pragmatyzm, posłuszeństwo, bo mi się to opłaca. Z szefem nie należy zadzierać itp. Czy posłuszeństwo wyklucza posiadanie własnego zdania. Otóż absolutnie nie. Nie podoba mi się polecenie przełożonego albo mam inne zdanie, to mam obowiązek mu o tym powiedzieć. To oczywiście wymaga bycia wolnym, lub inaczej mówiąc mieć odwagę cywilną. Mądry szef słucha co mówią podwładni i bierze to pod uwagę.
Dosyć jasno sprecyzował to sam Jezus, mówiąc do św. Faustyny: „Córko moja, wiedz, że większą chwałę oddajesz mi przez jeden akt posłuszeństwa niżeli przez długie modlitwy i umartwienia”. Dziś żyjemy w kulcie indywidualizmu, podkreślania swojej osobowości. Oczywiście jestem niepowtarzalny, mam swoją godność Dziecka Bożego, ale podporządkowuję to drugiej osobie w imię miłości Jezusa. To nie jest rodzaj tresury. Jezus mógłby swoją Mocą rozgonić tę bandę w Sanhedrynie, ale tego nie zrobił. Żadnego aktu agresji, czy nadprzyrodzonych zjawisk. Jezus milczy, poddaje się. Pokazuje jak wielka jest miłość Boga wobec ogromu otchłani grzechu człowieka, wybierając taką właśnie a nie inną drogę zbawienia świata.
Dlaczego posłuszeństwo, dlaczego należy prosić o pozwolenie tego przełożonego. Czasem jest to okazanie pewnego szacunku, gdy np. informujemy naszych bliskich o swoim wyjściu z domu, o przewidywanym czasie powrotu. Od dorosłego nikt tego nie wymaga, robi to by okazać miłość. Posłuszeństwo nie jest ślepym przymusem. Duch Święty jest duchem wolności.
Posłuszeństwo jest niesłychanie ważnym elementem życia chrześcijanina. Jest potężną bronią przeciwko szatanowi i jego pokusom mającym oderwać wierzących od Boga. Dotyczy to przede wszystkim najcięższych naszych niewierności: apostazji, nieczystości, zabójstwa.
Większość głośnych odejść od wiary, także kapłanów, nie zaczynały się od trzęsienia ziemi, tylko od małych „niewinnych” odstępstw. Lawina zaczyna się zwykle od małej grudki śniegu, zsuwającej się w dół i pociągającej za sobą masy śniegu. Zaczyna się od drobiazgu, a kończy z trzaskiem: „po cholerę służyć instytucji, która i tak cię nie doceni?” A tymczasem powołanie się na posłuszeństwo biskupowi działa na Złego jak płachta na byka. Szatan przegrał przez nieposłuszeństwo. „Nie będę służył.” I został strącony, nie chciał być „nr 2”, będąc stworzeniem chciał dorównać Stwórcy. Dlatego dobrze jest zakonnikowi, księdzu, świeckiemu, powtarzać „Jezu ślubuję Ci, czystość, ubóstwo, posłuszeństwo”. Kto ma uszy do słuchania ten usłyszy i zrozumie. W ten sposób możemy realizować nasza marzenia wytrwania na Bożych drogach. Ojciec Leon co prawda mówi: „mam jedno marzenie, by na czas zdążyć do toalety. Jak się uda, życie jest wspaniałe”. W pełni go rozumiem, choć sporo od niego młodszy, też miewam podobne marzenia.
Te drobne, pozornie błahe nieposłuszeństwa, są groźne i nie wolno ich lekceważyć. Szatan nieprzypadkowo jest w Biblii przedstawiany jako wąż. Wciska się w szczeliny. Odejścia np. księży z kapłaństwa, zdrady i porzucenie współmałżonka, nie rozpoczynają się od grzechu ciężkiego. Zaczyna się od szczelin, w które wślizguje się wąż. Od niewinnych: „A po co mam robić co mi każą”, albo „koleżanka jest smutna, bo mąż ją zostawił, trzeba ją pocieszyć”. Albo w konfesjonale młodzi pytają, by im powiedzieć, jakie pieszczoty są a jakie nie są dozwolone, gdzie jest granica grzechu? To nie oto chodzi. Jeśli staramy się żyć w obecności Boga, jeśli jesteśmy wdzięczni Mu za przełożonych, za parafian, za współmałżonka, za braci we wspólnocie, jesteśmy bezpieczni. Szatan zwycięża nas gdy zaczynamy hołubić w sobie osad rozgoryczenia i nieporozumień, kiedy stają się one normą. Tymczasem to, że ktoś jest moim przełożonym, że jest moim współmałżonkiem, oznacza, że tu dotykamy woli Bożej. On daje nam drugiego człowieka, to jest Jego pomysł na nasze zbawienie.
W Regule benedyktyńskiej czytamy: „Najprzedniejszym stopniem pokory jest bezzwłoczne posłuszeństwo. Osiągnęli je ci, którzy, gdy tylko przełożony wyda polecenie, nie zwlekają ani chwili z jego wykonaniem tak , jak gdyby sam Bóg rozkazywał.”
Nie myślmy, że sprawy posłuszeństwa dotyczą tylko niektórych, księży, zakonników. W rodzinach też obowiązują pewne zasady oparte o posłuszeństwo, np. dzieci mają słuchać rodziców, uczniowie w szkole nauczycieli, pracownicy przełożonych w pracy. Warto się do tego wdrażać od małego, bo jeśli dziecko nie nauczy się bycia posłusznym jako małe, to gdy dorośnie, nie będzie umiało wymagać posłuszeństwa ani od własnych dzieci ani od podwładnych.
I w ten sposób od myśli Ojca Leona na temat posłuszeństwa, przechodzę do spraw związanych z rodziną. We wspomnianym już nr GN z 18.05 ks. Tomasz Jaklewicz w artykule „Papież rodziny o rodzinie”, przypomina fundamentalny dokument, adhortację apostolską „Familiaris Consortio”, który choć sprzed ponad 30 lat, nic nie stracił ze swojej aktualności i świeżości. Św. Jan Paweł II już wtedy wskazywał na niebezpieczeństwa i zagrożenia, jakie współczesny świat kieruje przeciwko rodzinie.
Pierwsza część adhortacji poświęcona jest diagnozie sytuacji rodziny w dzisiejszych czasach. JP II odnosi się przy tym do badań socjologicznych i statystyki, ale także wsłuchuje się w głosy wiernych obdarzonych tzw. zmysłem wiary. Pamiętam, że gdzieś na początku roku 1980 we wspólnotach Drogi Neokatechumenalnej przeprowadzona była ankieta, w której odpowiadaliśmy na pytania przed synodalne. Ankiety były potem fachowo opracowane i pewne sumaryczne wnioski przedstawione zostały Ojcom Synodu. Ojciec Święty zwraca jednak w dokumencie uwagę, że ów „nadprzyrodzony zmysł wiary nie polega wyłącznie i koniecznie na wspólnym odczuciu wiernych. Kościół, idąc za Chrystusem, naucza prawdy, która nie zawsze jest zgodna z opinią większości.” Tego typu zastrzeżenie wynikało ze wspomnianej ankiety, która pokazała słabe utożsamianie się wiernych z wymogami moralnymi Kościoła. Tymczasem kwestionowanie nauczania, dotyczącego np. antykoncepcji, powinno dawać duszpasterzom do myślenia, ale nie oznacza to konieczności automatycznej rewizji tego nauczania. O nauczaniu Kościoła nie decyduje opinia większości katolików, ale prawda. Większość może błądzić. Większość wołała, że woli Barabasza zamiast Chrystusa.
JP II wskazywał na wiele zjawisk zagrażających rodzinie, np. błędne pojmowanie niezależności małżonków we wzajemnych odniesieniach, wzrastająca liczba rozwodów, plaga przerywania ciąży, utrwalanie się mentalności antykoncepcyjnej. Dziś ta lista niestety bardzo się wydłużyła. Pozostały stare, doszły nowe zagrożenia. Ale diagnoza papieża dotycząca źródła tych zjawisk, jest nadal aktualna. Jest nią: „skażone pojęcie i przeżywanie wolności rozumianej nie jako zdolność do realizowania prawdziwego zamysłu Bożego wobec małżeństwa i rodziny, ale jako autonomiczna siła, utwierdzająca w dążeniu do osiągnięcia własnego egoistycznego dobra, nierzadko przeciwko innym.” Chora wizja wolności leży u podstaw większości dawnych i nowych zagrożeń dla rodziny i małżeństwa. Wg papieża: „historia nie jest po prostu procesem, który z konieczności prowadzi ku lepszemu, lecz jest wynikiem wolności, a raczej walki pomiędzy przeciwstawnymi wolnościami. Św. Augustyn określał to konfliktem między dwoma miłościami: miłością Boga, posuniętą aż do wzgardy sobą, i miłością siebie, posuniętą aż do pogardy Boga.
W kwestii rodziny świat dziś idzie ku przepaści. Tu i tam pod naciskiem hałaśliwych mniejszości dokonuje się przedefiniowania definicji małżeństwa czy rodziny. Jakim prawem ingeruje się w definicję instytucji wcześniejszej i pierwotniejszej od instytucji państwa? Św. Jan Paweł II nie przewidział, że na początku XXI wieku zostaną zakwestionowane prawdy fundamentalne dla naszej cywilizacji. Nadchodzący synod będzie musiał się zmierzyć z tym problemem. Jak bronić prawdę o istocie małżeństwa? Chodzi o dobro człowieka jako takiego, o obronę humanizmu i rozumu, o przyszłość świata.
W kolejnej części dokumenty papież szkicuje pozytywną katechezę. Mówi o tym jaki jest „zamysł Boży względem małżeństwa i rodziny”. Małżeństwo w tym planie jest podstawowym sposobem realizowania prawdy o człowieku jako obrazie Bożym. Bóg jest miłością, a zatem to miłość jest podstawowym powołaniem każdej istoty ludzkiej. Stąd wezwanie JP II: „ rodzino stań się tym, czym jesteś.” Życie małżeńskie, rodzinne jest czymś zadanym do realizacji. Wszystko więc zależy od tego, czy człowiek podąża za prawdą wpisaną w samą istotę małżeństwa, czy też uważa, że wszystko może kształtować po swojemu w imię wolności, bez liczenia się z innymi.
Trzecia najobszerniejsza część, omawia cztery podstawowe zadania rodziny.
1. Tworzenie wspólnoty osób, czyli o odmiennych zadaniach kobiety i mężczyzny, z podkreśleniem ich jednakowej godności i odpowiedzialności. W kontekście ideologii gender, to przypomnienie jak najbardziej aktualne.
2. Służba życiu. Chodzi przede wszystkim o aktualną naukę Kościoła w zakresie naturalnego planowania rodziny, zawartej w encyklice „Humanae vitae” Pawła VI, przy czym JP II, daje jej pogłębione uzasadnienie. „Wybór rytmu naturalnego pociąga za sobą akceptację cyklu osoby, tj kobiety, a co za tym idzie, akceptację dialogu, wzajemnego poszanowania, wspólnej odpowiedzialności, panowania nad sobą” i dalej papież uzupełnia, „szczególnie ważna na tym polu jest jedność osądów moralnych i duszpasterskich kapłanów. Tej jedności należy starannie poszukiwać i zabezpieczać ją, aby wierni nie doświadczali bolesnego niepokoju sumienia.”
3. Udział w rozwoju społeczeństwa. Papież poświęca sporo miejsca prawom i obowiązkom rodziców w kwestii wychowania dzieci, w tym wychowania seksualnego. Bo wbrew potocznym poglądom Kościół nie jest przeciwny wychowaniu seksualnemu, jak chcą utrzymywać niektórzy lewicujący liberałowie. Ale Kościół to zadanie chce powierzyć rodzicom! „Wychowanie do miłości pojętej jako dar z siebie stanowi nieodzowną przesłankę dla rodziców wezwanych do przekazania dzieciom jasnego i subtelnego wychowania seksualnego. W obliczu kultury, która na ogół »banalizuje« płciowość ludzką (…), posługa wychowawcza rodziców musi skupić się zdecydowanie na kulturze życia płciowego, aby była ona prawdziwie i w pełni osobowa. (…) Wychowanie seksualne … winno dokonywać się zawsze pod ich (rodziców) troskliwym kierunkiem zarówno w domu, jak i w wybranych i kontrolowanych przez nich ośrodkach wychowawczych”. To logika daru z siebie jest rdzeniem wychowania seksualnego, a nie technika szukania przyjemności.
4. Uczestnictwo w życiu i posłannictwie Kościoła. Chodzi przede wszystkim o duszpasterstwo rodzin i małżeństw. Papież omawia tę sprawę wnikliwie, nie unikając tematów trudnych i drażliwych. Także problemów ludzi żyjących w nowych związkach, po cywilnym rozwodzie, a którzy zawarli wcześniej ślub w Kościele. JP II przypomina aby tę grupę ludzi otoczyć pełną miłości opieką duszpasterską, rozpatrując casusy w sposób indywidualny. Inna jest odpowiedzialność tych, którzy szczerze próbowali ocalić swoje małżeństwo, a zostali porzuceni; a inna tych, którzy z własnej winy zniszczyli, ważne kanonicznie małżeństwo. A poza tym są tacy, którzy weszli w nowy związek ze względu na wychowanie dzieci, uważając iż ich zniszczone małżeństwo, nigdy nie było ważne. Papież wzywa „pasterzy i całą wspólnotę wiernych do okazania pomocy rozwiedzionym, do podejmowania z troskliwą miłością starań o to, by nie czuli się oni odłączeni od Kościoła, skoro mogą, owszem, jako ochrzczeni, powinni uczestniczyć w jego życiu. Niech będą zachęcani do słuchania słowa Bożego, do uczęszczania na Mszę świętą, do wytrwania w modlitwie, do pomnażania dzieł miłości oraz inicjatyw wspólnoty na rzecz sprawiedliwości, do wychowania dzieci w wierze chrześcijańskiej, do pielęgnowania ducha i czynów pokutnych, ażeby w ten sposób z dnia na dzień wypraszali sobie u Boga łaskę.”
Jan Paweł II w cytowanej adhortacji potwierdza praktykę Kościoła, opartą na Piśmie Świętym, niedopuszczania do Komunii eucharystycznej rozwiedzionych, którzy zawarli powtórny związek małżeński. „Nie mogą być dopuszczeni do Komunii świętej od chwili, gdy ich stan i sposób życia obiektywnie zaprzeczają tej więzi miłości między Chrystusem i Kościołem, którą wyraża i urzeczywistnia Eucharystia. A poza tym, istnieje też wzgląd duszpasterski, gdyż dopuszczenie ich do Eucharystii wprowadzałoby wiernych w błąd lub powodowałoby zamęt co do nauki Kościoła o nierozerwalności małżeństwa.”
W związku z gorącą aktualnie dyskusją o dopuszczeniu żyjących w powtórnych związkach do sakramentów, warto o tym, w tym miejscu przypomnieć.
Jan Paweł II przypomina również, że Kościół zachowuje wierność Chrystusowi, wierność dwóm prawdom: prawdzie o małżeństwie i prawdzie o miłosierdziu Boga. „Kościół z ufnością wierzy, że ci nawet, którzy oddalili się od przykazania Pańskiego i do tej poru żyją w takim stanie, mogą od Boga otrzymać łaskę nawrócenia i zbawienia, jeżeli wytrwają w modlitwie, pokucie i miłości.”
Na zakończenie parę słów wyjaśnienia, dlaczego w tytule tego wpisu mówię o Wierze, Nadziei i Miłości, by potem zająć się poza wiarą, posłuszeństwem i rodziną. Sprawę wiary starałem się przybliżyć poprzez wskazanie jej jako pewnego doświadczenia spotkania z osobowym Bogiem. Natomiast posłuszeństwo kojarzę z nadzieją, gdyż jak wspomniałem być posłusznym nie jest sprawą prostą, by mogło zaistnieć potrzeba nam właśnie nadziei. A miłość, to chyba dla wszystkich oczywiste. Miłość najpełniej wyraża się w rodzinie.
Czy muszę to komuś jeszcze tłumaczyć?
sobota, 26 kwietnia 2014
O zapieraniu się i o wierności słów kilkoro.
"...najwyższy kapłan rzekł do Niego: Poprzysięgam Cię na Boga żywego, powiedz nam: Czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży? Jezus mu odpowiedział: Tak, Ja Nim jestem. Ale powiadam wam: Odtąd ujrzycie Syna Człowieczego, siedzącego po prawicy Wszechmocnego, i nadchodzącego na obłokach niebieskich. Wtedy najwyższy kapłan rozdarł swoje szaty i rzekł: Zbluźnił. Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków? Oto teraz słyszeliście bluźnierstwo." (Mt 26, 63b-65a)
Dziś podczas porannej modlitwy, Adonai skierował do mnie powyższe Słowo. Na pierwszy rzut oka trudno to Słowo odnieść do siebie, tak właśnie pomyślałem, ale potem przyszła refleksja. A w kontekście tego Słowa z wczorajszego dnia, o zaparciu się siebie i braniu Krzyża
Myślę, że w tym dialogu, między Jezusem a najwyższym kapłanem, mamy pokazane jak należy rozumieć Słowo o zaparciu się siebie.Z jednej strony Jezus nie zapiera się tego Kim jest. O ile wcześniej unikał jednoznacznego określenia Kim jest, używając nieco tajemniczego określenia Syn Człowieczy, to teraz odpowiada wprost, Kim jest naprawdę. Z jednej strony daje starszym Izraela jakby ostatnią szansę uwierzenia w Niego, a z drugiej, zna przecież zatwardziałość swoich sędziów, wie więc, że taka otwarta deklaracja ściągnie na niego śmierć. A więc z jednej strony nie wypiera się tego kim jest, z drugiej jednak strony realizuje dosłownie na samym sobie słowo o zaparciu się siebie, swojego instynktu samozachowawczego, chęci bronienia swego życia za wszelką cenę. W pełni wchodzi w realizację własnej modlitwy. Abba, oddal ode mnie ten kielich, ale nie moja ale Twoja wola niech się stanie.
Gdy patrzę na własne zdrady i zapieranie się Jezusa, mogę tylko wysławiać Jego przeogromne miłosierdzie, że właśnie posługuje się mną, takim nic, by szukać zagubionych owiec.
Jutro Niedziela Biała, Święto Miłosierdzia Bożego, czytana jest Ewangelia o "niewiernym Tomaszu". Ow Apostoł uczynił bardzo wiele dla nas słabych i wątpiących. Także w materii niesienia Krzyża.
Jutro też odbędzie się kanonizacja dwu błogosławionych papieży: Jana XXIII i Jana Pawła II. Zwłaszcza JO II jest mi bliski i nie tylko dlatego, że był polakiem. Przede wszystkim, jako orędownik Bożego Miłosierdzia.
Wszystkie obrazki są reprodukcjami obrazów Kiko Arguello
Dziś podczas porannej modlitwy, Adonai skierował do mnie powyższe Słowo. Na pierwszy rzut oka trudno to Słowo odnieść do siebie, tak właśnie pomyślałem, ale potem przyszła refleksja. A w kontekście tego Słowa z wczorajszego dnia, o zaparciu się siebie i braniu Krzyża
Myślę, że w tym dialogu, między Jezusem a najwyższym kapłanem, mamy pokazane jak należy rozumieć Słowo o zaparciu się siebie.Z jednej strony Jezus nie zapiera się tego Kim jest. O ile wcześniej unikał jednoznacznego określenia Kim jest, używając nieco tajemniczego określenia Syn Człowieczy, to teraz odpowiada wprost, Kim jest naprawdę. Z jednej strony daje starszym Izraela jakby ostatnią szansę uwierzenia w Niego, a z drugiej, zna przecież zatwardziałość swoich sędziów, wie więc, że taka otwarta deklaracja ściągnie na niego śmierć. A więc z jednej strony nie wypiera się tego kim jest, z drugiej jednak strony realizuje dosłownie na samym sobie słowo o zaparciu się siebie, swojego instynktu samozachowawczego, chęci bronienia swego życia za wszelką cenę. W pełni wchodzi w realizację własnej modlitwy. Abba, oddal ode mnie ten kielich, ale nie moja ale Twoja wola niech się stanie.
Gdy patrzę na własne zdrady i zapieranie się Jezusa, mogę tylko wysławiać Jego przeogromne miłosierdzie, że właśnie posługuje się mną, takim nic, by szukać zagubionych owiec.
Jutro Niedziela Biała, Święto Miłosierdzia Bożego, czytana jest Ewangelia o "niewiernym Tomaszu". Ow Apostoł uczynił bardzo wiele dla nas słabych i wątpiących. Także w materii niesienia Krzyża.
Jutro też odbędzie się kanonizacja dwu błogosławionych papieży: Jana XXIII i Jana Pawła II. Zwłaszcza JO II jest mi bliski i nie tylko dlatego, że był polakiem. Przede wszystkim, jako orędownik Bożego Miłosierdzia.
Wszystkie obrazki są reprodukcjami obrazów Kiko Arguello
piątek, 25 kwietnia 2014
Znowu o Krzyżu, a także o samochodzie.
Jezus rzekł do swoich uczniów: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.(Mt16,24b-25)
Dziś podczas porannej modlitwy prezbiterów, to Słowo zostało dla nas otwarte. Modląc się następnie w ciszy zastanawiałem się cóż dla mnie oznacza zaprzeć się każdego dnia. W potocznym rozumieniu słowo zaprzeć się ma negatywną konotację, oznacza odrzucenie swoich poglądów, przekonań dla doraźnej korzyści. Myślę jednak, że Panu Jezusowi o coś innego chodziło. Człowiek posiadając instynkt samozachowawczy broni się przed traceniem życia, w najszerszym rozumieniu tego słowa. Jest to konsekwencja grzechu pierworodnego, Adama i Ewy, poprzez który najpierw oni, a w konsekwencji wszyscy ludzie utracili poczucie więzi z Bogiem, tego, że jesteśmy kochani dla nas samych. Od tego momentu, wszyscy staramy się zabezpieczyć swoje życie na wszystkich możliwych płaszczyznach. W tym kontekście zaparcie się samego siebie oznaczałoby, odrzucenie tego bronienia siebie, swoich racji, a w zamian powrót do Boga jako naszego Stwórcy i Kyriosa.
Posłużę się tutaj przykładem z mojego życia, w gruncie rzeczy z ostatniego miesiąca.
Od jakiegoś czasu przymierzałem się do zmiany samochody. Posiadany przeze mnie 18 letni Volkswagen Passat zaczynał się już sypać i doprowadzenie go do stanu gwarantującego pewien komfort, wymagało sporych nakładów finansowych. po paru miesiącach noszenia się z tą myślą, dosyć nagle podjąłem decyzję o zmianie Passata na Golfa. Ponieważ chciałem dokonać tego poprzez tę samą firmę, uważałem, że podobnie jak poprzednio mogę zaufać, że nie zostanę oszukany i za niewygórowaną cenę otrzymam dobry produkt. Przynajmniej na tyle, żebym nie musiał od początku zbyt wiele do niego dokładać. Różne dobre dusze ostrzegały mnie przed kupowaniem w ciemno, kierując się tylko opisem. Ja jednak byłem głupi, jak Nabal i uważałem, że mogę zaufać firmie. Aliści tym razem się nieco zawiodłem, już na wstępie trzeba było dołożyć sporo do wyjściowej ceny, bo wiele spraw było mocno zużytych. Gdy wsiadłem do samochodu, byłem bardzo zadowolony, samochód nieduży, zgrabny, dobrze się prowadził. W ciągu pierwszego miesiąca przejechałem 2400 km, z tego ca 1600 km po szosach na długich dystansach, reszta w mieście. Silnik oszczędny zużył średnio 6 l/100km. Je3stem więc w sumie zadowolony. Byłbym nawet bardzo zadowolony, gdyby nie konieczność kolejnych napraw. Wymiana bardzo zużytego ogumienia, silnik tylnej wycieraczki, alternator, zamek lewych tylnych drzwi, nie działająca klimatyzacja. Wszystko te spore koszty złościły mnie, że gdybym pieniądze włożone w te wszystkie naprawy dołożył do ceny samochodu, mógłbym dostać auto znacznie młodsze i bez tylu usterek. Złościłem się na sprzedawcę, że niesolidny, złościłem się na siebie, żem głupi i nie posłuchałem dobrych rad, by nie kupować kota w worku.
No dobrze, ale jak ta cała historia ma się do zapierania siebie i brania Krzyża w chodzeniu ścieżkami Jezusa?
Otóż ma, i to bardzo. Stary człowiek we mnie namawia mnie stale i wciąż, nagłośnij sprawę, walcz o swoje, domagaj się jakiś pieniędzy, rekompensaty itd itp. Ale Jezus Chrystus uczy mnie od lat, nie dochodź swego, zabrano ci suknię, dołóż płaszcz. Mam więc na siebie brać konsekwencje tak swoich, jak i cudzych grzechów. Zaprzeć się siebie i wziąć na siebie całą sprawę, ufając, że Pan wyprowadzi z niej jakieś dobro, może dla mnie, może jeszcze dla kogoś. Powiecie sobie, oj jaki ten Antoni naiwny, dalejże, trzeba oskubać go jeszcze mocniej. Ale skoro Pan dopuścił do takiej sytuacji, to kimże ja jestem, bym miał wierzgać przeciw ościeniowi.
A Krzyż? gdzie w tym wszystkim jest mój krzyż, który mam brać na siebie każdego dnia?
Ano myślę, ze sam dla siebie jestem krzyżem i branie go każdego dnia to akceptować siebie jakim jestem. Przywiązany do pieniędzy. Człowiek, któremu nic nie można powiedzieć, bo jest natychmiast oburzony, "dobry, pokrzywdzony". Niesienie krzyża to przylgnięcie do Bożej Miłości, ufając, że i mnie dotyczy Zbawienie dokonane na Krzyżu Jezusa Chrystusa.
środa, 23 kwietnia 2014
Czy jest a czym nie jest wiara
Otwarłem dziś blog'a i stwierdziłem ogromne zaniedbanie. Parę miesięcy milczenia, to jakby lekceważenie moich czytelników. Dziś trafiłem na pewen tekst, który pragnę zacytować. Pochodzi z książki ks Tomasa Halika "Przemówić do Zacheusza". Poruszony problem wydaje się być ważny, gdyż z moich obserwacji wielu z nas mających się za katolików, nie wie czym jest wiara do której się w jakiś sposób przyznają i mieszają wiarę z pobożną religijnością, która jest potrzebna, ale ma wypływać z głębokiej relacji z Jezusem Zmartwychwstałym.
Halik pisze:
Czy wiara oznacza to samo, co uznawanie dogmatów? Składnikiem wiary jest niewątpliwie "nauka wiary", wiara nie jest beztreściowa; jednak nie można jej redukować do światopoglądu i dogmatów. - Czy wiara opiera się na moralnym postępowaniu? Tak, wiara musi się przejawiać w życiu praktycznym i ma swoje etyczne zasady, jednak wiary nie można redukować do moralności, zakazów i nakazów. - Czy pobożność oznacza głownie regularną modlitwę i chodzenie do kościoła? Owszem, żywa wiara wyraża się poprzez modlitwę prywatną i wspólnotową, i jest czymś naturalnym, że ludzie wierzący spotykają się ze sobą, tworzą stowarzyszenia, ale wiary nie można utożsamiać z przynależnością do religijnej instytucji i nie polega ona na sprawowaniu obrzędów. To wszystko towarzyszy wierze - podobnie jak humor wyraża się w fizycznych i psychicznych przejawach śmiechu - ale jej podstawą jest owa tajemnicza iskra, która przeskakuje między Bogiem a ludzką istotą.
Teoretycznie jest możliwe, że ktoś uznaje za prawdziwe wszystkie dogmaty i regularnie uczestniczy we wqszystkich nabożeństwach, ba, odczuwa nawet wzniosłe myśli, ale wcale nie jest człowiekiem wierzącym. Nie ma "łaski wiary" - lub łaski odpowiadającej "cnocie wiary", po prostu ta iskra nie przeskoczyła, człowiek nie otworzył się na nią albo coś ją w jego wnętrzu zgasiło. Z regóły nie są to wątpliwości, lecz "troski doczesne" i "pycha żywota", jak mawia Pismo.
Tyle ks. Halik. Czy potrzeba jeszcze komentarza. Ci, którzy słuchali katechez Zwiastowania Drogi Neokatechumenalnej, odnajdą tu pewne wątki z 7 katechezy, przepowiadającej Dobrą Nowinę, o Jezysie Chrystusie, czyli Kerygmat.
i to by było na tyle.
Halik pisze:
Czy wiara oznacza to samo, co uznawanie dogmatów? Składnikiem wiary jest niewątpliwie "nauka wiary", wiara nie jest beztreściowa; jednak nie można jej redukować do światopoglądu i dogmatów. - Czy wiara opiera się na moralnym postępowaniu? Tak, wiara musi się przejawiać w życiu praktycznym i ma swoje etyczne zasady, jednak wiary nie można redukować do moralności, zakazów i nakazów. - Czy pobożność oznacza głownie regularną modlitwę i chodzenie do kościoła? Owszem, żywa wiara wyraża się poprzez modlitwę prywatną i wspólnotową, i jest czymś naturalnym, że ludzie wierzący spotykają się ze sobą, tworzą stowarzyszenia, ale wiary nie można utożsamiać z przynależnością do religijnej instytucji i nie polega ona na sprawowaniu obrzędów. To wszystko towarzyszy wierze - podobnie jak humor wyraża się w fizycznych i psychicznych przejawach śmiechu - ale jej podstawą jest owa tajemnicza iskra, która przeskakuje między Bogiem a ludzką istotą.
Teoretycznie jest możliwe, że ktoś uznaje za prawdziwe wszystkie dogmaty i regularnie uczestniczy we wqszystkich nabożeństwach, ba, odczuwa nawet wzniosłe myśli, ale wcale nie jest człowiekiem wierzącym. Nie ma "łaski wiary" - lub łaski odpowiadającej "cnocie wiary", po prostu ta iskra nie przeskoczyła, człowiek nie otworzył się na nią albo coś ją w jego wnętrzu zgasiło. Z regóły nie są to wątpliwości, lecz "troski doczesne" i "pycha żywota", jak mawia Pismo.
Tyle ks. Halik. Czy potrzeba jeszcze komentarza. Ci, którzy słuchali katechez Zwiastowania Drogi Neokatechumenalnej, odnajdą tu pewne wątki z 7 katechezy, przepowiadającej Dobrą Nowinę, o Jezysie Chrystusie, czyli Kerygmat.
i to by było na tyle.
wtorek, 24 grudnia 2013
Adwentowe notki
5 XII 2013 – Tel Od Mateusza. Zaproszenie mikołajkowe na Conrada do wnuków. Może to odpowiedź ma moje modlitwy w intencji dzieci i wnuków?
Moje szemranie wraca czkawką. Wystarczy czyjaś uwaga, krytyka, podniesiony głos. Już jestem zniszczony. Pytam siebie dlaczego tak się dzieje? Odrzucam złe myśli, modlę się o pomoc. Nieustanna walka.
Najbardziej dotyka to mnie, gdy jestem zmęczony. Choćby jak wczoraj. Msza wieczorem, szybka jazda na liturgię, która była bardzo piękna. Księgi mądrościowe są cudowne, ale ekipa (prowadząca) nieco przegadała z wprowadzeniami (już powód do szemrania), do łóżka trafiłem o 23 (2 godz później niż we wcześniejsze dni). Wstałem w nocy na modlitwę (zmaganie) a potem na jutrznię (kolejną). Na mszy o 9.00 już równo podsypiałem. Nieco uratowało mnie 1 ½ g drzemki. Ale wystarczyła uwaga E. bym stracił ducha. Bo faktycznie zapomniałem o druku afisza.
7 XII 2013 – Szemranie, szemranie, ciągle szemranie. Tym razem Y sobie zażartował ze mnie. Wczoraj, że nie wstałem rano ani na Jutrznię ani na Roraty, a dziś, że nie idę na święcenie biskupów i że to w „kręgach” jest źle widziane. Wiem że to żrty, ale przykro mi je znosić, z całej parafii ledwo 1/3 księży się na te święcenia wybiera, ale żarty robiąsobie tylko ze mnie. Odrzucam to szemranie, ale ono wraca jak czkawka.
A druga sprawa to moje podsypianie. Podczas mszy siedzą na wprost ludu i gdy zaczyna się homilia, zaczynam podsypiać, głowa opada. Walczą jak się da, ale słaby jestem , ciągle nie dotleniony – wciąż senny. Jakoś mnie to upokarza. Cieszę się z tych paru mszy wieczorem, gdy jestem sam przy ołtarzu a nie tylko gdzieś z boku, z ręką wyciągniętą. Wydawało mi się, że przez te 3 m-ce zapomniałem już jak mszę odprawiać.
Pociesza mnie to, że dziś w nocy (znowu) wstałem, by się modlić. Było trochę zmagania, ale w końcu wstałem. Modlitwa zawsze za An. i Ed., jest też wiele innych intencji.
8 XII 2013 – Dziś dużo spowiedzi, a mało księży, porozjeżdżali się na konwiwencje. Ppoł zaspałem i na Conrada dotarłem 17.05. Wyraźnie głuchnę (nie usłyszałem budzika). Rozmowa ot taka nijaka, ale dobre i to. Oni borykają się z kłopotami finansowymi. Mieszkanie w ruinie, że chce się płakać. A równocześnie wyraźna ich bezradność z radzeniem sobie z dziećmi. One nie są łatwe. Viki – mało kontaktowa, żyje w swoim świecie, dość agresywna wobec Davida. A on smutny, zamknięty w sobie. Myślę, że zbyt mało modlę się za nich. Ania zajmuje więcej uwagi.
9 XII 2013 – Senność totalna.
14 XII 2013 – Jednak moralizuję i sądzę totalnie. Byłem w aptece odebrać (zamówione) lekarstwo, ale poszedłem wcześniej, niby ramach spaceru i lekarstwa nie było. Obiecali na poniedziałek. Wracałem szemrząc. Obiecali (na sobotę), nie dotrzymali. Dobrze, że poszedłem nie czekając na telefon, bo te „ciumcie” z apteki nie zadzwoniłyby, że lek nie przyszedł itd. I w tym momencie Pan zrobił mi psikusa, zadzwonioo z apteki, że lek (jednak) przywieziono i jest do odbioru. I jak ja wyglądam?
Wstydź się Antek.
15-17 XII 2013 – to czas rekolekcji. Nic w tym czasie nie zapisałem. Była trema. Było poczucie, że Duch mnie niesie w ty głoszeniu. Byli ludzie, którym podobało się to co usłyszeli. Chwała Panu!
20 XII 2013 – Najtrudniejsze (w mojej posłudze) jest słuchanie spowiedzi. Język kołkiem staje, gdy wciąż mówię zaufaniu Jezusowi. Ludzie tego słuchają, ale co z tego wynika, to tajemnica.
23 XII 2013 – Jest we mnie coś zboczonego. Nie umiem rozmawiać, wychodzić do drugiego człowieka. Jeśli się ktoś na mnie otworzy, często potrafię odpowiedzieć pozytywnie. Ale sam wyjść na zewnątrz siebie nie. A jeśli ktoś jest krytyczny, blokuję się wewnętrznie, odpowiadam jakąś agresję (potem jest mi głupio).
24 XII 2013 – Dziś wigilia. Czas na adwentowy bilans. Byłem na wszystkich porannych jutrzniach i roratach z wyjątkiem jednego dnia gdy wróciłem z Bydgoszczy o 3 rano. Zacząłem Adwent od konwiwencji Ojcze Nasz. Mówiłem katechezę adwentową w Bydgoszczy. Głosiłem rekolekcje w parafii na Domaniewskiej. Odprawiałem msze i słuchałem spowiedzi. Wydaje się, że zrobiłem co było potrzeba.
Zakupiłem prezenty dla wnuków, mam nadzieję, że będą zadowolone. Konsultowałem z nimi lub ich rodzicami, marzenia. Może udało się je spełnić.
Wczoraj w parafii kolacja „wigilijna”, suta nad podziw. Nie do przejedzenia.
I jeszcze jedno. Umawiałem się z dziećmi i rodziną kiedy ich poodwiedzam. Od środy do niedzieli kalendarz szczelnie wypełniony. Toteż gdy w niedzielę popołudniu zadzwoniła do mnie Sy., proponując bym w drugi dzień świąt odprawił mszę dla bezdomnych, którymi się opiekuje, odpowiedziałem, że nie da rady. Terminy zajęte. Potem jednak pomyślałem, że to może Jezus do mnie puka? No i spojrzałem w kalendarz, znalazłem w ten czwartek okienko na 3 godziny i pojadę tam. Jak napisałem do Piotra, może to być inspirujące doświadczenie.
Moje szemranie wraca czkawką. Wystarczy czyjaś uwaga, krytyka, podniesiony głos. Już jestem zniszczony. Pytam siebie dlaczego tak się dzieje? Odrzucam złe myśli, modlę się o pomoc. Nieustanna walka.
Najbardziej dotyka to mnie, gdy jestem zmęczony. Choćby jak wczoraj. Msza wieczorem, szybka jazda na liturgię, która była bardzo piękna. Księgi mądrościowe są cudowne, ale ekipa (prowadząca) nieco przegadała z wprowadzeniami (już powód do szemrania), do łóżka trafiłem o 23 (2 godz później niż we wcześniejsze dni). Wstałem w nocy na modlitwę (zmaganie) a potem na jutrznię (kolejną). Na mszy o 9.00 już równo podsypiałem. Nieco uratowało mnie 1 ½ g drzemki. Ale wystarczyła uwaga E. bym stracił ducha. Bo faktycznie zapomniałem o druku afisza.
7 XII 2013 – Szemranie, szemranie, ciągle szemranie. Tym razem Y sobie zażartował ze mnie. Wczoraj, że nie wstałem rano ani na Jutrznię ani na Roraty, a dziś, że nie idę na święcenie biskupów i że to w „kręgach” jest źle widziane. Wiem że to żrty, ale przykro mi je znosić, z całej parafii ledwo 1/3 księży się na te święcenia wybiera, ale żarty robiąsobie tylko ze mnie. Odrzucam to szemranie, ale ono wraca jak czkawka.
A druga sprawa to moje podsypianie. Podczas mszy siedzą na wprost ludu i gdy zaczyna się homilia, zaczynam podsypiać, głowa opada. Walczą jak się da, ale słaby jestem , ciągle nie dotleniony – wciąż senny. Jakoś mnie to upokarza. Cieszę się z tych paru mszy wieczorem, gdy jestem sam przy ołtarzu a nie tylko gdzieś z boku, z ręką wyciągniętą. Wydawało mi się, że przez te 3 m-ce zapomniałem już jak mszę odprawiać.
Pociesza mnie to, że dziś w nocy (znowu) wstałem, by się modlić. Było trochę zmagania, ale w końcu wstałem. Modlitwa zawsze za An. i Ed., jest też wiele innych intencji.
8 XII 2013 – Dziś dużo spowiedzi, a mało księży, porozjeżdżali się na konwiwencje. Ppoł zaspałem i na Conrada dotarłem 17.05. Wyraźnie głuchnę (nie usłyszałem budzika). Rozmowa ot taka nijaka, ale dobre i to. Oni borykają się z kłopotami finansowymi. Mieszkanie w ruinie, że chce się płakać. A równocześnie wyraźna ich bezradność z radzeniem sobie z dziećmi. One nie są łatwe. Viki – mało kontaktowa, żyje w swoim świecie, dość agresywna wobec Davida. A on smutny, zamknięty w sobie. Myślę, że zbyt mało modlę się za nich. Ania zajmuje więcej uwagi.
9 XII 2013 – Senność totalna.
14 XII 2013 – Jednak moralizuję i sądzę totalnie. Byłem w aptece odebrać (zamówione) lekarstwo, ale poszedłem wcześniej, niby ramach spaceru i lekarstwa nie było. Obiecali na poniedziałek. Wracałem szemrząc. Obiecali (na sobotę), nie dotrzymali. Dobrze, że poszedłem nie czekając na telefon, bo te „ciumcie” z apteki nie zadzwoniłyby, że lek nie przyszedł itd. I w tym momencie Pan zrobił mi psikusa, zadzwonioo z apteki, że lek (jednak) przywieziono i jest do odbioru. I jak ja wyglądam?
Wstydź się Antek.
15-17 XII 2013 – to czas rekolekcji. Nic w tym czasie nie zapisałem. Była trema. Było poczucie, że Duch mnie niesie w ty głoszeniu. Byli ludzie, którym podobało się to co usłyszeli. Chwała Panu!
20 XII 2013 – Najtrudniejsze (w mojej posłudze) jest słuchanie spowiedzi. Język kołkiem staje, gdy wciąż mówię zaufaniu Jezusowi. Ludzie tego słuchają, ale co z tego wynika, to tajemnica.
23 XII 2013 – Jest we mnie coś zboczonego. Nie umiem rozmawiać, wychodzić do drugiego człowieka. Jeśli się ktoś na mnie otworzy, często potrafię odpowiedzieć pozytywnie. Ale sam wyjść na zewnątrz siebie nie. A jeśli ktoś jest krytyczny, blokuję się wewnętrznie, odpowiadam jakąś agresję (potem jest mi głupio).
24 XII 2013 – Dziś wigilia. Czas na adwentowy bilans. Byłem na wszystkich porannych jutrzniach i roratach z wyjątkiem jednego dnia gdy wróciłem z Bydgoszczy o 3 rano. Zacząłem Adwent od konwiwencji Ojcze Nasz. Mówiłem katechezę adwentową w Bydgoszczy. Głosiłem rekolekcje w parafii na Domaniewskiej. Odprawiałem msze i słuchałem spowiedzi. Wydaje się, że zrobiłem co było potrzeba.
Zakupiłem prezenty dla wnuków, mam nadzieję, że będą zadowolone. Konsultowałem z nimi lub ich rodzicami, marzenia. Może udało się je spełnić.
Wczoraj w parafii kolacja „wigilijna”, suta nad podziw. Nie do przejedzenia.
I jeszcze jedno. Umawiałem się z dziećmi i rodziną kiedy ich poodwiedzam. Od środy do niedzieli kalendarz szczelnie wypełniony. Toteż gdy w niedzielę popołudniu zadzwoniła do mnie Sy., proponując bym w drugi dzień świąt odprawił mszę dla bezdomnych, którymi się opiekuje, odpowiedziałem, że nie da rady. Terminy zajęte. Potem jednak pomyślałem, że to może Jezus do mnie puka? No i spojrzałem w kalendarz, znalazłem w ten czwartek okienko na 3 godziny i pojadę tam. Jak napisałem do Piotra, może to być inspirujące doświadczenie.
niedziela, 3 listopada 2013
I Ty jesteś Zacheuszem
Dzisiaj trzydziesta pierwsza niedziela zwykła rok C (Łukasza).
Byłem od wtorku 29.10 na konwiwencji katechistów wędrownych w Miętne k/Garwolina w diecezji Siedleckiej. Na Eucharystię kończącą przyjechał ks. bp Zbigniew Kiernikowski i przewodniczył liturgii. Podczas liturgii Słowa, a potem echa, miałem własne refleksje na ten temat. Chcę się tu nimi podzielić. Komentarz po czytanioach nie będzie więc homilią a raczej moim echem Słowa, którego nie wypowiedziałem głośno
PIERWSZE CZYTANIE (Mdr 11, 22–12, 2)
Bóg miłuje całe stworzenie
Czytanie z Księgi Mądrości.
Panie, świat cały przy Tobie jak ziarnko na szali, kropla rosy porannej, co spadła na ziemię. Nad wszystkim masz litość, bo wszystko w Twej mocy, i oczy zamykasz na grzechy ludzi, by się nawrócili. Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił.
Jakżeby coś trwać mogło, gdybyś Ty nie powołał do bytu? Jak by się zachowało, czego byś nie wezwał? Oszczędzasz wszystko, bo to wszystko Twoje, Panie, miłośniku życia.
Bo we wszystkim jest Twoje nieśmiertelne tchnienie. Dlatego nieznacznie karzesz upadających i strofujesz, przypominając, w czym grzeszą, by wyzbywszy się złości, w Ciebie, Panie, uwierzyli.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 145 (144), 1-2. 8-9. 10-11. 13cd-14)
Refren: Będę Cię wielbił, Boże mój i Królu.
Będę Ciebie wielbił, Boże mój i Królu, *
i sławił Twoje imię przez wszystkie wieki.
Każdego dnia będę Ciebie błogosławił *
i na wieki wysławiał Twoje imię.
Pan jest łagodny i miłosierny, *
nieskory do gniewu i bardzo łaskawy.
Pan jest dobry dla wszystkich, *
a Jego miłosierdzie nad wszystkim, co stworzył.
Niech Cię wielbią, Panie, wszystkie Twoje dzieła *
i niech Cię błogosławią Twoi święci.
Niech mówią o chwale Twojego królestwa *
i niech głoszą Twoją potęgę.
Pan jest wierny we wszystkich swoich słowach *
i we wszystkich dziełach swoich święty.
Pan podtrzymuje wszystkich, którzy upadają, *
i podnosi wszystkich zgnębionych.
DRUGIE CZYTANIE (2 Tes 1, 11 –2, 2)
Uświęcenie chrześcijan przynosi chwałę Chrystusowi
Czytanie z Drugiego Listu świętego Pawła Apostoła do Tesaloniczan.
Bracia:
Modlimy się zawsze za was, aby Bóg nasz uczynił was godnymi swego wezwania, aby z mocą udoskonalił w was wszelkie pragnienie dobra oraz czyn płynący z wiary. Aby w was zostało uwielbione imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, a wy w Nim, za łaską Boga naszego i Pana Jezusa Chrystusa.
W sprawie przyjścia Pana naszego, Jezusa Chrystusa, i naszego zgromadzenia wokół Niego prosimy was, bracia, abyście się nie dali zbyt łatwo zachwiać w waszym rozumieniu ani zastraszyć bądź przez ducha, bądź przez mowę, bądź przez list rzekomo od nas pochodzący, jakoby już nastawał dzień Pański.
Oto słowo Boże.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 3, 16)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Tak Bóg umiłował świat, że dał swojego Syna Jednorodzonego;
każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Łk 19, 1-10)
Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło
Słowa Ewangelii według świętego Łukasza.
Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić.
Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: «Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu». Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy widząc to szemrali: «Do grzesznika poszedł w gościnę». Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: «Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie». Na to Jezus rzekł do niego: «Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło».
Oto słowo Pańskie.
Pierwszą myślą, która mi się w trakcie liturgii nasunęła, było to że mamy pieśń opartą na tekście tej Ewangelii. Pieśń kończy się wezwaniem "Zacheuszem jesteś ty". Zacząłem więc zastanawiać się w jakim sensie ja sam jestem Zacheuszem. Nie bardzo potrafiłem się odnaleźć w tej postaci. Zacheusz był niskiego wzrostu, ja jestem drągalem 190 cm wzrostu, był bardzo bogaty, a ja jeśli chodzi o sprawy materialne nie jestem człowiekiem opływającym w mamonę. Nie jestem też zwierzchnikiem celników. A wic klapa, nic się nie zgadza. A przecież śpiewamy: "Zacheuszem jesteś ty". Zacząłem więc myśleć, o czym w moim życiu można powiedzieć, że jest niskiego wzrostu. Co takiego we mnie jest małego, czego mi brakuje. Zacheusz słyszał o Jezusie i był ciekaw, chciał Go zobaczyć, dlatego wspina się na drzewo sykomory. Pomyślałem więc, że najbardziej brak mi miłości, nie ma jej w moim sercu do drugiego człowieka, nie ma jej do Boga.Myślęteż, że i samego siebie nie kocham. Owszem jak Zacheusz słyszałem o Jezusie. Przepowiedziano mi Dobrą Nowinę o Nim, ale czy ja w Nią w pełni uwierzyłem. Widzę, że jak Zacheusz wspinam się na drzewo, staram się pokazać z jak najlepszej strony. W jakiś sposób wspinam się, chciałbym okazać się większym niż jestem. I dzisiaj, pewnie nie pierwszy raz Jezus zatrzymał się przy mnie i powiedział jak do Zacheusza, zejdź prędko z drzewa, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Nie musisz się wspinać, napinać by spotkać Jezusa. On chce dziś przyjść do mnie, do mego serca i to mnie bardzo pocieszyło.
Ewangelia ma swój dalszy ciąg. Zacheusz przyjmuje Jezusa rozradowany, a następnie dzieli się swoim majątkiem z ubogimi, naprawia też krzywdy wyrządzone. A jak jest ze mną? Czy jestem rozradowany z tego, że Jezus chce przyjść do mnie? Trudno to tak określić. Na pewno zyskałem wielki pokój po tej konwiwencji. Nigdzie ekstra mnie nie posyłają. Mam pilnować Bydgoszczy, i bardzo dobrze. A jeśli będzie taka potrzeba i możliwość, mam służyć ewangelizacji. Żadnych fajerwerków. Żadnego wspinania się na drzewa. A tym co mam, mam się dzielić z potrzebującymi. To może być trudne, ale przecież nie niemożliwe. Dla Adonai nie ma spraw nierozwiązywalnych. Uczynił w moim życiu tak wiele, ufam że dokończy tego co rozpoczął.
Nie mówiłem tego echa na liturgii, wtedy te myśli były jeszcze bardzo nieuporządkowane, chaotyczne i w mojej pysze nie chciałem się zaplątać w słowach. Ale teraz po paru godzinach pomyślałem, że może warto te moje przemyślenia zanotować.
Byłem od wtorku 29.10 na konwiwencji katechistów wędrownych w Miętne k/Garwolina w diecezji Siedleckiej. Na Eucharystię kończącą przyjechał ks. bp Zbigniew Kiernikowski i przewodniczył liturgii. Podczas liturgii Słowa, a potem echa, miałem własne refleksje na ten temat. Chcę się tu nimi podzielić. Komentarz po czytanioach nie będzie więc homilią a raczej moim echem Słowa, którego nie wypowiedziałem głośno
PIERWSZE CZYTANIE (Mdr 11, 22–12, 2)
Bóg miłuje całe stworzenie
Czytanie z Księgi Mądrości.
Panie, świat cały przy Tobie jak ziarnko na szali, kropla rosy porannej, co spadła na ziemię. Nad wszystkim masz litość, bo wszystko w Twej mocy, i oczy zamykasz na grzechy ludzi, by się nawrócili. Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił.
Jakżeby coś trwać mogło, gdybyś Ty nie powołał do bytu? Jak by się zachowało, czego byś nie wezwał? Oszczędzasz wszystko, bo to wszystko Twoje, Panie, miłośniku życia.
Bo we wszystkim jest Twoje nieśmiertelne tchnienie. Dlatego nieznacznie karzesz upadających i strofujesz, przypominając, w czym grzeszą, by wyzbywszy się złości, w Ciebie, Panie, uwierzyli.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 145 (144), 1-2. 8-9. 10-11. 13cd-14)
Refren: Będę Cię wielbił, Boże mój i Królu.
Będę Ciebie wielbił, Boże mój i Królu, *
i sławił Twoje imię przez wszystkie wieki.
Każdego dnia będę Ciebie błogosławił *
i na wieki wysławiał Twoje imię.
Pan jest łagodny i miłosierny, *
nieskory do gniewu i bardzo łaskawy.
Pan jest dobry dla wszystkich, *
a Jego miłosierdzie nad wszystkim, co stworzył.
Niech Cię wielbią, Panie, wszystkie Twoje dzieła *
i niech Cię błogosławią Twoi święci.
Niech mówią o chwale Twojego królestwa *
i niech głoszą Twoją potęgę.
Pan jest wierny we wszystkich swoich słowach *
i we wszystkich dziełach swoich święty.
Pan podtrzymuje wszystkich, którzy upadają, *
i podnosi wszystkich zgnębionych.
DRUGIE CZYTANIE (2 Tes 1, 11 –2, 2)
Uświęcenie chrześcijan przynosi chwałę Chrystusowi
Czytanie z Drugiego Listu świętego Pawła Apostoła do Tesaloniczan.
Bracia:
Modlimy się zawsze za was, aby Bóg nasz uczynił was godnymi swego wezwania, aby z mocą udoskonalił w was wszelkie pragnienie dobra oraz czyn płynący z wiary. Aby w was zostało uwielbione imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, a wy w Nim, za łaską Boga naszego i Pana Jezusa Chrystusa.
W sprawie przyjścia Pana naszego, Jezusa Chrystusa, i naszego zgromadzenia wokół Niego prosimy was, bracia, abyście się nie dali zbyt łatwo zachwiać w waszym rozumieniu ani zastraszyć bądź przez ducha, bądź przez mowę, bądź przez list rzekomo od nas pochodzący, jakoby już nastawał dzień Pański.
Oto słowo Boże.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 3, 16)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Tak Bóg umiłował świat, że dał swojego Syna Jednorodzonego;
każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Łk 19, 1-10)
Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło
Słowa Ewangelii według świętego Łukasza.
Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić.
Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: «Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu». Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy widząc to szemrali: «Do grzesznika poszedł w gościnę». Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: «Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie». Na to Jezus rzekł do niego: «Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło».
Oto słowo Pańskie.
Pierwszą myślą, która mi się w trakcie liturgii nasunęła, było to że mamy pieśń opartą na tekście tej Ewangelii. Pieśń kończy się wezwaniem "Zacheuszem jesteś ty". Zacząłem więc zastanawiać się w jakim sensie ja sam jestem Zacheuszem. Nie bardzo potrafiłem się odnaleźć w tej postaci. Zacheusz był niskiego wzrostu, ja jestem drągalem 190 cm wzrostu, był bardzo bogaty, a ja jeśli chodzi o sprawy materialne nie jestem człowiekiem opływającym w mamonę. Nie jestem też zwierzchnikiem celników. A wic klapa, nic się nie zgadza. A przecież śpiewamy: "Zacheuszem jesteś ty". Zacząłem więc myśleć, o czym w moim życiu można powiedzieć, że jest niskiego wzrostu. Co takiego we mnie jest małego, czego mi brakuje. Zacheusz słyszał o Jezusie i był ciekaw, chciał Go zobaczyć, dlatego wspina się na drzewo sykomory. Pomyślałem więc, że najbardziej brak mi miłości, nie ma jej w moim sercu do drugiego człowieka, nie ma jej do Boga.Myślęteż, że i samego siebie nie kocham. Owszem jak Zacheusz słyszałem o Jezusie. Przepowiedziano mi Dobrą Nowinę o Nim, ale czy ja w Nią w pełni uwierzyłem. Widzę, że jak Zacheusz wspinam się na drzewo, staram się pokazać z jak najlepszej strony. W jakiś sposób wspinam się, chciałbym okazać się większym niż jestem. I dzisiaj, pewnie nie pierwszy raz Jezus zatrzymał się przy mnie i powiedział jak do Zacheusza, zejdź prędko z drzewa, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Nie musisz się wspinać, napinać by spotkać Jezusa. On chce dziś przyjść do mnie, do mego serca i to mnie bardzo pocieszyło.
Ewangelia ma swój dalszy ciąg. Zacheusz przyjmuje Jezusa rozradowany, a następnie dzieli się swoim majątkiem z ubogimi, naprawia też krzywdy wyrządzone. A jak jest ze mną? Czy jestem rozradowany z tego, że Jezus chce przyjść do mnie? Trudno to tak określić. Na pewno zyskałem wielki pokój po tej konwiwencji. Nigdzie ekstra mnie nie posyłają. Mam pilnować Bydgoszczy, i bardzo dobrze. A jeśli będzie taka potrzeba i możliwość, mam służyć ewangelizacji. Żadnych fajerwerków. Żadnego wspinania się na drzewa. A tym co mam, mam się dzielić z potrzebującymi. To może być trudne, ale przecież nie niemożliwe. Dla Adonai nie ma spraw nierozwiązywalnych. Uczynił w moim życiu tak wiele, ufam że dokończy tego co rozpoczął.
Nie mówiłem tego echa na liturgii, wtedy te myśli były jeszcze bardzo nieuporządkowane, chaotyczne i w mojej pysze nie chciałem się zaplątać w słowach. Ale teraz po paru godzinach pomyślałem, że może warto te moje przemyślenia zanotować.
środa, 16 października 2013
Moich lektur ciąg dalszy
Gdy wczoraj zamknąłem posta, to przeglądając wspominany nr GN zauważyłem kolejny fragment, który przykuł moją uwagę. Szymon Babuchowski prezentuje nieznany tekst pióra Karola Wojtyły pt "Misteria przyszłego papieża". Cytuje fragment tekstu przyszłego paieża. nt tajemnicy krzyża:
"Nie wolno być poza nią. Nikt nie potrafi jej już wyrwać z losów człowieka. Im bardziej usiłuje się tego dokonać, tym boleśniej wbija się ona w dzieje ludzkie. Człowiek albo się o nią rozbije, albo się przez nią ocali."
Myśl ta moim zdaniem znakomicie współgra z zanotowaną wczoraj wypowiedzią Edith Piaf.
Dziś wspomnienie św. Jadwigi śląskiej. Urodziła się w Bawarii około roku 1174. W trzynastym roku poślubiła księcia Henryka Brodatego, z którym miała siedmioro dzieci. Otaczała troską ubogich i chorych, dla których fundowała szpitale. Po śmierci męża schroniła się do klasztoru w Trzebnicy i tam zmarła 15 października 1243 roku.Dla mnie zawsze kojarzyć się będzie z dzieciństwem, kiedy k/10 lat mieszkaliśmy pod Warszawą w Milanówku, gdzie chodziliśmy do kościoła pw św. Jadwigi Śląskiej
W brewiarzu można o niej przeczytać:
Z Żywota św. Jadwigi napisanego przez współczesnego autora
(Acta Sanctorum Octobris 8 [1853] 201-202)
Wytrwale dążyła do Boga
Wiedząc o tym, że żywe kamienie, przeznaczone na budowanie niebieskiego Jeruzalem, mają być wygładzone na tym świecie uderzeniami przeciwności i ucisków oraz że przez wiele utrapień wchodzi się do chwały niebieskiej i chwalebnej ojczyzny, służebnica Boża, Jadwiga, przyjmowała chętnie nawałę nieszczęść, i nie szczędząc siebie, umartwiała swe ciało częstym biczowaniem. Codziennie do tego stopnia wyniszczała się postami i wstrzemięźliwością, iż wielu dziwiło się, w jaki sposób słaba i delikatna niewiasta potrafi wytrzymać tego rodzaju udręczenia.
Im bardziej oddawała się umartwieniu ciała, zawsze jednak z rozwagą, tym bardziej wzrastała w mocy ducha i bogactwie łaski, a równocześnie pomnażał się w niej żar pobożności oraz miłości Bożej. Bardzo często wznosiła się ku Bogu tak gorącą tęsknotą, iż stawała się jakby nieczuła i nie zauważała, co się wokół niej działo.
Podobnie jak gorliwością swej duszy nieustannie dążyła ku Bogu, tak dobroczynną miłością pochylała się nad bliźnimi, rozdzielając hojne jałmużny potrzebującym. Świadczyła dobroczynną pomoc wspólnotom i poszczególnym osobom zakonnym przebywającym wewnątrz lub poza klasztorem, wdowom i sierotom, słabym i chorym, trędowatym i więźniom, podróżnym, matkom wychowującym małe dzieci. Nikomu spośród tych, którzy przychodzili szukać u niej pomocy, nie pozwalała odejść bez wsparcia.
Ponieważ zaś służebnica Boża nie zaniedbała żadnego dobrego czynu, który mogła wypełnić, Bóg obdarzył ją szczególną łaską. Gdy brakowało jej ludzkich środków do działania i sama czuła się wyczerpana fizycznie, przedziwną mocą Chrystusowej męki potrafiła wykonać wszystko, czego oczekiwali od niej bliźni przychodzący z prośbą w jakiejkolwiek potrzebie. Wszystkim, którzy się do niej uciekali w nadziei uwolnienia od nieszczęść, tak duchowych, jak cielesnych, udzielała pomocy zgodnie z łaskawą wolą Bożą.
Ten tekst bardzo mi pasuje do kolejnego, który znalazłem w książce o. Józefa Augustyna TJ pt "Gdzie jesteś Adamie". W rozdziale o miłości siebie samego pisze:
"Kiedy nie kochamy siebie, wówczas rozwija się w nas przesadny lęk przed dostrzeganiem naszych błędów, braków, a nawet przypadkowych pomyłek. Nie umiemy ich dostrzegać, akceptować, a tym bardziej wyznać ich przed bliźnimi. Sądzimy bowiem fałszywie, że przyznanie się do naszej ułomności, mogłoby spowodować jeszcze głębsze odrzucenie nas przez innych."
Jakoś zawsze wydawało mi się, że kogo jak kogo ale siebie kocham. Tymczasem osądzając sprawę wg powyższych kryteriów, muszę wyciągnąć jednoznaczny wniosek, nie kocham siebie, a w takim razie jak nazwać to co czuję do siebie samego.
Po raz kolejny muszę sięgnąć wstecz do dzieciństwa i spróbować sobie odpowiedzieć, czego w dzieciństwie nie akceptowałem a na czym tak naprawdę mi zależało. I jak wiele z tamtych czasów pozostało we mnie do dziś.
Poże pomogą mi w tym odnalezione właśnie listy do rodziców z wczesnych lat 50-tych. Mam oczywiście własne wspomnienia, ale te mogły ulec transformacji, natomiast zapisany tekst oddaje myślę dobrze stan mojego wnętrza.
Ale co z tego wyniknie zapiszę być może innym razem.
Na zakończenie jeszcze jeden tekst. Tym razem lekcja z dzisiejszej liturgii mszalnej:
(Rz 2,1-11)
Nie możesz wymówić się od winy, człowiecze, kimkolwiek jesteś, gdy zabierasz się do sądzenia. W jakiej bowiem sprawie sądzisz drugiego, w tej sam na siebie wydajesz wyrok, bo ty czynisz to samo, co osądzasz. Wiemy zaś, że sąd Boży według prawdy dosięga tych, którzy się dopuszczają takich czynów.
Czy myślisz, człowiecze, co osądzasz tych, którzy się dopuszczają takich czynów, a sam czynisz to samo, że ty umkniesz potępienia Bożego? A może gardzisz bogactwem dobroci, cierpliwości i wielkoduszności Boga, nie chcąc wiedzieć, że dobroć Jego chce cię przywieść do nawrócenia?
Oto przez swoją zatwardziałość i serce nieskłonne do nawrócenia skarbisz sobie gniew na dzień gniewu i objawienia się sprawiedliwego sądu Boga, który odda każdemu według uczynków jego: tym, którzy przez wytrwałość w dobrych uczynkach szukają chwały, czci i nieśmiertelności - życie wieczne; tym zaś, którzy są przekorni, za prawdą pójść nie chcą, a oddają się nieprawości - gniew i oburzenie.
Ucisk i utrapienie spadnie na każdego człowieka, który dopuszcza się zła, najpierw na Żyda, a potem na Greka. Chwała zaś, cześć i pokój spotka każdego, kto czyni dobrze, najpierw Żyda, a potem Greka. Albowiem u Boga nie ma względu na osobę.
Bardzo mnie ów tekst osądza, bo to ja sądzę na prawo i lewo wszystkich dokoła, a mnie nikt nie ma prawa słowa powiedzieć.
"Nie wolno być poza nią. Nikt nie potrafi jej już wyrwać z losów człowieka. Im bardziej usiłuje się tego dokonać, tym boleśniej wbija się ona w dzieje ludzkie. Człowiek albo się o nią rozbije, albo się przez nią ocali."
Myśl ta moim zdaniem znakomicie współgra z zanotowaną wczoraj wypowiedzią Edith Piaf.
Dziś wspomnienie św. Jadwigi śląskiej. Urodziła się w Bawarii około roku 1174. W trzynastym roku poślubiła księcia Henryka Brodatego, z którym miała siedmioro dzieci. Otaczała troską ubogich i chorych, dla których fundowała szpitale. Po śmierci męża schroniła się do klasztoru w Trzebnicy i tam zmarła 15 października 1243 roku.Dla mnie zawsze kojarzyć się będzie z dzieciństwem, kiedy k/10 lat mieszkaliśmy pod Warszawą w Milanówku, gdzie chodziliśmy do kościoła pw św. Jadwigi Śląskiej
W brewiarzu można o niej przeczytać:
Z Żywota św. Jadwigi napisanego przez współczesnego autora
(Acta Sanctorum Octobris 8 [1853] 201-202)
Wytrwale dążyła do Boga
Wiedząc o tym, że żywe kamienie, przeznaczone na budowanie niebieskiego Jeruzalem, mają być wygładzone na tym świecie uderzeniami przeciwności i ucisków oraz że przez wiele utrapień wchodzi się do chwały niebieskiej i chwalebnej ojczyzny, służebnica Boża, Jadwiga, przyjmowała chętnie nawałę nieszczęść, i nie szczędząc siebie, umartwiała swe ciało częstym biczowaniem. Codziennie do tego stopnia wyniszczała się postami i wstrzemięźliwością, iż wielu dziwiło się, w jaki sposób słaba i delikatna niewiasta potrafi wytrzymać tego rodzaju udręczenia.
Im bardziej oddawała się umartwieniu ciała, zawsze jednak z rozwagą, tym bardziej wzrastała w mocy ducha i bogactwie łaski, a równocześnie pomnażał się w niej żar pobożności oraz miłości Bożej. Bardzo często wznosiła się ku Bogu tak gorącą tęsknotą, iż stawała się jakby nieczuła i nie zauważała, co się wokół niej działo.
Podobnie jak gorliwością swej duszy nieustannie dążyła ku Bogu, tak dobroczynną miłością pochylała się nad bliźnimi, rozdzielając hojne jałmużny potrzebującym. Świadczyła dobroczynną pomoc wspólnotom i poszczególnym osobom zakonnym przebywającym wewnątrz lub poza klasztorem, wdowom i sierotom, słabym i chorym, trędowatym i więźniom, podróżnym, matkom wychowującym małe dzieci. Nikomu spośród tych, którzy przychodzili szukać u niej pomocy, nie pozwalała odejść bez wsparcia.
Ponieważ zaś służebnica Boża nie zaniedbała żadnego dobrego czynu, który mogła wypełnić, Bóg obdarzył ją szczególną łaską. Gdy brakowało jej ludzkich środków do działania i sama czuła się wyczerpana fizycznie, przedziwną mocą Chrystusowej męki potrafiła wykonać wszystko, czego oczekiwali od niej bliźni przychodzący z prośbą w jakiejkolwiek potrzebie. Wszystkim, którzy się do niej uciekali w nadziei uwolnienia od nieszczęść, tak duchowych, jak cielesnych, udzielała pomocy zgodnie z łaskawą wolą Bożą.
Ten tekst bardzo mi pasuje do kolejnego, który znalazłem w książce o. Józefa Augustyna TJ pt "Gdzie jesteś Adamie". W rozdziale o miłości siebie samego pisze:
"Kiedy nie kochamy siebie, wówczas rozwija się w nas przesadny lęk przed dostrzeganiem naszych błędów, braków, a nawet przypadkowych pomyłek. Nie umiemy ich dostrzegać, akceptować, a tym bardziej wyznać ich przed bliźnimi. Sądzimy bowiem fałszywie, że przyznanie się do naszej ułomności, mogłoby spowodować jeszcze głębsze odrzucenie nas przez innych."
Jakoś zawsze wydawało mi się, że kogo jak kogo ale siebie kocham. Tymczasem osądzając sprawę wg powyższych kryteriów, muszę wyciągnąć jednoznaczny wniosek, nie kocham siebie, a w takim razie jak nazwać to co czuję do siebie samego.
Po raz kolejny muszę sięgnąć wstecz do dzieciństwa i spróbować sobie odpowiedzieć, czego w dzieciństwie nie akceptowałem a na czym tak naprawdę mi zależało. I jak wiele z tamtych czasów pozostało we mnie do dziś.
Poże pomogą mi w tym odnalezione właśnie listy do rodziców z wczesnych lat 50-tych. Mam oczywiście własne wspomnienia, ale te mogły ulec transformacji, natomiast zapisany tekst oddaje myślę dobrze stan mojego wnętrza.
Ale co z tego wyniknie zapiszę być może innym razem.
Na zakończenie jeszcze jeden tekst. Tym razem lekcja z dzisiejszej liturgii mszalnej:
(Rz 2,1-11)
Nie możesz wymówić się od winy, człowiecze, kimkolwiek jesteś, gdy zabierasz się do sądzenia. W jakiej bowiem sprawie sądzisz drugiego, w tej sam na siebie wydajesz wyrok, bo ty czynisz to samo, co osądzasz. Wiemy zaś, że sąd Boży według prawdy dosięga tych, którzy się dopuszczają takich czynów.
Czy myślisz, człowiecze, co osądzasz tych, którzy się dopuszczają takich czynów, a sam czynisz to samo, że ty umkniesz potępienia Bożego? A może gardzisz bogactwem dobroci, cierpliwości i wielkoduszności Boga, nie chcąc wiedzieć, że dobroć Jego chce cię przywieść do nawrócenia?
Oto przez swoją zatwardziałość i serce nieskłonne do nawrócenia skarbisz sobie gniew na dzień gniewu i objawienia się sprawiedliwego sądu Boga, który odda każdemu według uczynków jego: tym, którzy przez wytrwałość w dobrych uczynkach szukają chwały, czci i nieśmiertelności - życie wieczne; tym zaś, którzy są przekorni, za prawdą pójść nie chcą, a oddają się nieprawości - gniew i oburzenie.
Ucisk i utrapienie spadnie na każdego człowieka, który dopuszcza się zła, najpierw na Żyda, a potem na Greka. Chwała zaś, cześć i pokój spotka każdego, kto czyni dobrze, najpierw Żyda, a potem Greka. Albowiem u Boga nie ma względu na osobę.
Bardzo mnie ów tekst osądza, bo to ja sądzę na prawo i lewo wszystkich dokoła, a mnie nikt nie ma prawa słowa powiedzieć.
wtorek, 15 października 2013
Reminescencje z lektury
Dzisiaj wspomnienie św. Teresy z Avila, karmelitanki, patronki mojej siostry Teresy. Modląc się dziś Liturgią Godzin trafiłem na hymn w nieszporach, który mnie zaintrygował tym, że trzy pierwsze zwrotki kończą się tym samym wersem: "tym umierasz, że umrzeć nie możesz".
Ona umierała z miłości do Jezusa, żyjąc, działając, prowadząc reformę zakonu, zatracała się cała w miłości do ukochanego, którym był Jezus Chrystus.
1 Żyjąc, Tereso, umierasz zraniona
Miłością Pana, który mieszka w tobie;
Jemu oddałaś swą duszę i serce,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
2 Życie zbyt długie i gorzkie wygnanie,
Zbyt ciężkie brzemię, które cię przygniata;
Tylko nadzieja jest twoim pokarmem,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
3 Żarem palona tęsknoty nad siły,
Co dzień czekając na odejścia chwilę,
Śmierć już przeżywasz, by złączyć się z Bogiem,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
4 Przyszła już wreszcie ostatnia godzina,
Przebite serce grotem serafina
W ogniu miłości, mocniejszej od śmierci,
Znalazło pełnię Bożego pokoju.
5 Chwała niech będzie na niebie i ziemi
Naszemu Bogu w Trójcy Jedynemu,
Który na drodze wiodącej do Niego
Zapala dla nas pochodnie świętości. Amen.
Inne skojarzenie ze św. Teresą. Dostałem onegdaj przy jakiejś okazji od mojej siostry ozdobną kartkę z sentencją jej patronki: "Nie lękaj się, Bóg sam wystarczy". Dziś ta sentencja towarzyszy mi w mojej posłudze. umieściłem ją nad biurkiem, by mi towarzyszyła. Jest to o tyle potrzebne i aktualne, że wciąż czekam na podjęcie misji katechisty wędrownego. Jeszcze dwa tygodnie.
Ponieważ zatytułowałem ten post: "Reminescencje z lektury", zamieszczę w nim parę zdań z lektury ostatniego nr GN z 13 października 2013r.
Najpierw myśl Julii Hartwig, 92 letniej poetki: "... naszą rzeczywistość tworzy to, to co niewidzialne, a dla obserwatora żyjącego tak długo ... staje się to coraz bardziej widzialnym i realnym.
"Nie ma takiego który by nie przeczuwał
że we wnętrzu jego ciemności
dokonuje się najważniejsze
a niewypowiedziane"
- notuje autorka w wierszu z ostatniego tomiku pt "Zapisane"
Ciemność, mrok w naszym wnętrzu to nie synonim zła, ale tajemnicy. Zagadki, którą dane jest nam rozwiązywać całe życie.
To ostatnie zdanie, zwróciło moją uwagę jako spowiednika, gdyż bywa, że przychodzą do mnie ludzie zaniepokojeni, nie mogący zobaczyć, czy wręcz zrozumieć otaczającej rzeczywistości, albo swego własnego wnętrza, dopatrując się natychmiast działania demona. Bywa że tak, ale niekoniecznie.
Zaraz po artykule o poezji Julii Hartwig, przychodzi w tymże nr GN artykuł o Edith Piaf. Zapisałem sobie fragment jej rozmowy z dziennikarzem:
"Czy Pani nie zwątpiła w Boga? Po tylu nieszczęściach, które na Panią zesłał? - ...
- Ależ proszę Pana, jak Pan może tak powiedzieć? - odpowiada Edith, a na jej twarzy wyraźnie widać zmartwienie. - Przecież Pan Bóg nieszczęść nie zsyła. To jest sama Miłość! Jakże Miłość mogłaby zesłać nieszczęścia? Proszę Pana, to, co Bóg na mnie zesłał, a Pan nazwał nieszczęściem, jest dla mnie największym skarbem. I tylko to zabiorę ze sobą do nieba.
Tak też się stało, wkrótce potem Edith Piaf zmarła.
Ale czy może być lepsza definicja czym jest w życiu chrześcijanina KRZYŻ?
Tyle na dziś.
Zapamiętajmy:
Bóg sam wystarczy
i
Jedynie co warto zabrać z tego świata na ten przyszły, to dobre przżycie cierpienia, które nas spotyka.
Ona umierała z miłości do Jezusa, żyjąc, działając, prowadząc reformę zakonu, zatracała się cała w miłości do ukochanego, którym był Jezus Chrystus.
1 Żyjąc, Tereso, umierasz zraniona
Miłością Pana, który mieszka w tobie;
Jemu oddałaś swą duszę i serce,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
2 Życie zbyt długie i gorzkie wygnanie,
Zbyt ciężkie brzemię, które cię przygniata;
Tylko nadzieja jest twoim pokarmem,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
3 Żarem palona tęsknoty nad siły,
Co dzień czekając na odejścia chwilę,
Śmierć już przeżywasz, by złączyć się z Bogiem,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
4 Przyszła już wreszcie ostatnia godzina,
Przebite serce grotem serafina
W ogniu miłości, mocniejszej od śmierci,
Znalazło pełnię Bożego pokoju.
5 Chwała niech będzie na niebie i ziemi
Naszemu Bogu w Trójcy Jedynemu,
Który na drodze wiodącej do Niego
Zapala dla nas pochodnie świętości. Amen.
Inne skojarzenie ze św. Teresą. Dostałem onegdaj przy jakiejś okazji od mojej siostry ozdobną kartkę z sentencją jej patronki: "Nie lękaj się, Bóg sam wystarczy". Dziś ta sentencja towarzyszy mi w mojej posłudze. umieściłem ją nad biurkiem, by mi towarzyszyła. Jest to o tyle potrzebne i aktualne, że wciąż czekam na podjęcie misji katechisty wędrownego. Jeszcze dwa tygodnie.
Ponieważ zatytułowałem ten post: "Reminescencje z lektury", zamieszczę w nim parę zdań z lektury ostatniego nr GN z 13 października 2013r.
Najpierw myśl Julii Hartwig, 92 letniej poetki: "... naszą rzeczywistość tworzy to, to co niewidzialne, a dla obserwatora żyjącego tak długo ... staje się to coraz bardziej widzialnym i realnym.
"Nie ma takiego który by nie przeczuwał
że we wnętrzu jego ciemności
dokonuje się najważniejsze
a niewypowiedziane"
- notuje autorka w wierszu z ostatniego tomiku pt "Zapisane"
Ciemność, mrok w naszym wnętrzu to nie synonim zła, ale tajemnicy. Zagadki, którą dane jest nam rozwiązywać całe życie.
To ostatnie zdanie, zwróciło moją uwagę jako spowiednika, gdyż bywa, że przychodzą do mnie ludzie zaniepokojeni, nie mogący zobaczyć, czy wręcz zrozumieć otaczającej rzeczywistości, albo swego własnego wnętrza, dopatrując się natychmiast działania demona. Bywa że tak, ale niekoniecznie.
Zaraz po artykule o poezji Julii Hartwig, przychodzi w tymże nr GN artykuł o Edith Piaf. Zapisałem sobie fragment jej rozmowy z dziennikarzem:
"Czy Pani nie zwątpiła w Boga? Po tylu nieszczęściach, które na Panią zesłał? - ...
- Ależ proszę Pana, jak Pan może tak powiedzieć? - odpowiada Edith, a na jej twarzy wyraźnie widać zmartwienie. - Przecież Pan Bóg nieszczęść nie zsyła. To jest sama Miłość! Jakże Miłość mogłaby zesłać nieszczęścia? Proszę Pana, to, co Bóg na mnie zesłał, a Pan nazwał nieszczęściem, jest dla mnie największym skarbem. I tylko to zabiorę ze sobą do nieba.
Tak też się stało, wkrótce potem Edith Piaf zmarła.
Ale czy może być lepsza definicja czym jest w życiu chrześcijanina KRZYŻ?
Tyle na dziś.
Zapamiętajmy:
Bóg sam wystarczy
i
Jedynie co warto zabrać z tego świata na ten przyszły, to dobre przżycie cierpienia, które nas spotyka.
1 Żyjąc, Tereso, umierasz zraniona
Miłością Pana, który mieszka w tobie;
Jemu oddałaś swą duszę i serce,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
2 Życie zbyt długie i gorzkie wygnanie,
Zbyt ciężkie brzemię, które cię przygniata;
Tylko nadzieja jest twoim pokarmem,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
3 Żarem palona tęsknoty nad siły,
Co dzień czekając na odejścia chwilę,
Śmierć już przeżywasz, by złączyć się z Bogiem,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.
4 Przyszła już wreszcie ostatnia godzina,
Przebite serce grotem serafina
W ogniu miłości, mocniejszej od śmierci,
Znalazło pełnię Bożego pokoju.
5 Chwała niech będzie na niebie i ziemi
Naszemu Bogu w Trójcy Jedynemu,
Który na drodze wiodącej do Niego
Zapala dla nas pochodnie świętości. Amen.
czwartek, 10 października 2013
Pompae diaboli, czyli rzecz o pysze.
Poprzedniego posta napisałem ot tak, by moi PT Czytelnicy wiedzieli, jeśli są zainteresowani, co porabiam, ale tak naprawdę otwarłem bloga z powodu lektury GN (ostatni nr, z 6.10). Zafrapował mnie artykuł ks. Jerzego Szymika, który ostatnio dość często publikuje w moim ulubionym tygodniku. W artykule "Diabeł nie ma kolan", czytamy:
"... istota sporu: kolana. Mieć je czy nie mieć? Używać czy nie?
Obraz przywołuje Joseph Ratzinger za apoftegmatami ojców pustyni, w "Duchu liturgii": "diabeł został zmuszony przez Boga do pokazania się niejakiemu opatowi Apollonowi. Diabeł był czarny, brzydki, o przerażająco wątłych członkach, przede wszystkim jednak nie miał kolan. Niezdolność klęczenia okazuje się zatem istotą elementu diabolicznego".... na najgłębszym poziomie klęczenie jest realną, modlitewną postawą i zarazem znakiem czegoś duchowo największego: zwycięstwem pokory w boju z pychą we wnętrzu ludzkiego serca, uznaniem Boga i niepojętności Jego tajemnicy oraz tajemnicy Jego darów - życia i zbawienia. Kiedy nasza wolność zgina przed Nim kolana, nie przestajemy być wolni, przeciwnie: przypieczętowujemy ją tym aktem i postawą. Bo też klękamy przed Tym, który, by umyć nasze nogi, sam przed nami klęknął ..."
Tu parę słów mojego komentarza. Nie sądzę aby autor chciał w tym momencie deprecjonować tych, którzy z racji wieku lub choroby nie są już wstanie zgiąć swoich kolan. Mają jednak wewnętrzną postawę pokornego stanięcia przed Bogiem. Myślę też, że gdy człowiek staje wobec Pana z rękami wzniesionymi ku Niemu, aby Go wychwalać i uwielbiać, że nie jest to wyrazem nieuszanowania naszego Pana i Stwórcy. Natomiast wszystkim klękającym w Kościele pragnę zwrócić uwagę na to w jaki sposób to czynią. Niestety wielu czyni to niestarannie, i wcale nie ze względu na chorobę czy wiek. Bywa, że tak PT panowie i panie, bardziej dbają o swoje spodnie, czy pończochy niż o akt ukorzenia wobec Stwórcy. Czasem wygląda to komicznie, jakby przykucali w celu wypróżnienia zawartości żołądka, niestety od ołtarza dokładnie to widać, miewam czasem pokusę by zwrócić na to uwagę. Jak dotąd powstrzymuję się, ale czy długo jeszcze wytrzymam, nie wiem.
Dalej autor pisze nt pychy:
Pycha jest właściwą chorobą człowieka. Była grzechem Adama, jest grzechem naszym, kiedy uznajemy, że nie potrzebujemy Boga, że sami sobie poradzimy z życiem i śmiercią. Tymczasem prawda jest taka, że nie możemy bez Niego istnieć, a prawdziwa wielkość człowieka polega na tym, że tylko Bóg mu wystarcza.
Tu znowu mały wtręt. Urządzając się w nowym mieszkaniu i przeglądając papiery, by choć trochę wyrzucić, trafiłem na kartkę, którą ktoś przy jakiejś okazji podarował z takim tekstem: "Nie lękaj się, Bóg sam wystarczy" Zawiesiłem ją sobie nad biurkiem, by mi towarzyszyła na co dzień.
W tym też sensie pycha jest ściśle skorelowana z kłamstwem, jedno i drugie, głęboko od siebie zależne, podkarmiają się, rozwijając chorobę prowadzącą do śmierci.
Właściwym celem pychy i jej niezawodnym skutkiem jest bowiem zniszczenie człowieka. Jest to cel dalekosiężny, ukryty szczelnie za maskującymi go parawanami autonomii, emancypacji, odzyskania wolności etc., etc., które rzekomo są osiągalne tylko w oderwaniu od Boga jako owoc Jego zanegowania. Ale negacja Boga sama w sobie nie jest "skuteczna" - Boga zniszczyć się nie da. Natomiast człowieka - już tak. ...
... pycha należy istotnie do powabu szatana i ... jako taka prowadzi konsekwentnie do zniszczenia człowieka. (jest to tzw pompae diaboli). Czy "Czy wyrzekacie się powabu szatana (pompae diaboli)?" - to drugie z tzw wyrzeczeń chrzcielnych. Diabelski powab to (pseudo)uroki pewnego stylu życia, stylu, w którym celebracja własnego egotyzmu wywiedzionego z nikim i niczym nieograniczonego samostanowienia (ostatecznie z bezbożności, z negacji Boga) idzie w parze z pogardą dla człowieka, z okrucieństwem i przemocą, które stają się szczytem zabawy. Jest to pompatyczność najciemniejszych zaułków ludzkiej historii: Kaliguli i rzeźników wołyńskich, zarządców obozów koncentracyjnych i gułagów, Hitlera i Stalina. Mieć władzę po to, by móc tak żyć: zadając cierpienie i siejąc śmierć. Oto pompae diaboli.
Pierwotnie określenie to oznaczało wielkie, krwawe widowiska, pogański teatr, igrzyska, w których okrucieństwo było rozrywką, a zabijanie ludzi czymś spektakularnym. A więc anachronizm, bo walki gladiatorów już się nie odbywają? Niestety, nie. ... hipokryzja i polityczna poprawność, bliskie - jak każde kłamstwo - krewne pychy, stanowią przykrywkę, pod którą buzuje medialno-internetowa fascynacja przemocą i nasz, widzów, niejednoznaczny stosunek do globalnych obrazów cierpienia i śmierci. Obok godnych podziwu reakcji współczucia i pomocy pompae diaboli również jest prawdą o nas i czasach naszych: ból i poniżenie jednych jako szatański afrodyzjak dla drugich. Benedykt XVI uczył" "powab diabła [określa] pewien sposób życia, w którym nie liczy się prawda, ale pozór, nie szuka się prawdy, ale tego, co efektowne, sensacji, i pod pretekstem prawdy w rzeczywistości niszczy się ludzi, pragnie się niszczyć i kreować jedynie samych siebie na zwycięzców". ...
Pompae diaboli to świat, który zostaje sprowadzony do diabelskiego widowiska z pychą w centrum, pychą jako mistrzem ceremonii. Powabność diabła przybiera tu ostatecznie nieskłamaną postać: krwawej rozprawy z życiem i królowania śmierci.
Znowu słowo komentarza. Andersen, genialny bajkopisarz XIX wieczny, w bajce "Królowa śniegu", opisuje jak to szatan sporządził lustro, w którym cała rzeczywistość odbijała się przemieniona, jako zła i brzydka. Diabły chciały to swoje dzieło pokazać Bogu, ale gdy unosiły zwierciadło w górę, do nieba, wypadło im z rąk i roztrzaskało się na miliony okruchów. Gdy taki okruch wpadł jakiemuś człowiekowi do oka, zaczynał widzieć otaczający świat zniekształcony i brzydki. A jeśli następnie ten okruch dostał się do serca człowieka, zmieniał je w bryłę lodu, i tylko miłość mogła takiego nieszczęśnika uwolnić. Tak czyni Gerda, bohaterka bajki, poświęcając się by ocalić przyjaciela. Podobnie jest z tą pompae diaboli, nazywanej też ekstrementem diabła. Zatruwa on nasze wiszenie świata, a w następstwie zmienia nasze serce w kamień, czyniąc je nieczułym.
Autor wskazuje w zakończeniu na realny sposób wyjścia z tej sytuacji.
Pokora jest decydująca; pokora jest znakiem zbawienia. Poczucie zależności od Boga, uważność okazana bliźniemu, ustąpienie mu - są decydujące. I nie jest to rzecz drugorzędna; jest to kwestia absolutnie kluczowa dla drogi z bez-bożności do po-bożności. Prawie rówieśnik Apollona, syryjski ojciec Afrahat uczył kilkanaście wieków temu: "Pokorni są prości, cierpliwi, kochani, konsekwentni, prawi, potrafią czynić dobro, są roztropni, pogodni, mądrzy, spokojni, czynią pokój, są gotowi się nawrócić, życzliwi, głębocy, rozważni, piękni i upragnieni. ...
Uwolnienie od pychy równa się zruceniem ciężaru.
"... istota sporu: kolana. Mieć je czy nie mieć? Używać czy nie?
Obraz przywołuje Joseph Ratzinger za apoftegmatami ojców pustyni, w "Duchu liturgii": "diabeł został zmuszony przez Boga do pokazania się niejakiemu opatowi Apollonowi. Diabeł był czarny, brzydki, o przerażająco wątłych członkach, przede wszystkim jednak nie miał kolan. Niezdolność klęczenia okazuje się zatem istotą elementu diabolicznego".... na najgłębszym poziomie klęczenie jest realną, modlitewną postawą i zarazem znakiem czegoś duchowo największego: zwycięstwem pokory w boju z pychą we wnętrzu ludzkiego serca, uznaniem Boga i niepojętności Jego tajemnicy oraz tajemnicy Jego darów - życia i zbawienia. Kiedy nasza wolność zgina przed Nim kolana, nie przestajemy być wolni, przeciwnie: przypieczętowujemy ją tym aktem i postawą. Bo też klękamy przed Tym, który, by umyć nasze nogi, sam przed nami klęknął ..."
Tu parę słów mojego komentarza. Nie sądzę aby autor chciał w tym momencie deprecjonować tych, którzy z racji wieku lub choroby nie są już wstanie zgiąć swoich kolan. Mają jednak wewnętrzną postawę pokornego stanięcia przed Bogiem. Myślę też, że gdy człowiek staje wobec Pana z rękami wzniesionymi ku Niemu, aby Go wychwalać i uwielbiać, że nie jest to wyrazem nieuszanowania naszego Pana i Stwórcy. Natomiast wszystkim klękającym w Kościele pragnę zwrócić uwagę na to w jaki sposób to czynią. Niestety wielu czyni to niestarannie, i wcale nie ze względu na chorobę czy wiek. Bywa, że tak PT panowie i panie, bardziej dbają o swoje spodnie, czy pończochy niż o akt ukorzenia wobec Stwórcy. Czasem wygląda to komicznie, jakby przykucali w celu wypróżnienia zawartości żołądka, niestety od ołtarza dokładnie to widać, miewam czasem pokusę by zwrócić na to uwagę. Jak dotąd powstrzymuję się, ale czy długo jeszcze wytrzymam, nie wiem.
Dalej autor pisze nt pychy:
Pycha jest właściwą chorobą człowieka. Była grzechem Adama, jest grzechem naszym, kiedy uznajemy, że nie potrzebujemy Boga, że sami sobie poradzimy z życiem i śmiercią. Tymczasem prawda jest taka, że nie możemy bez Niego istnieć, a prawdziwa wielkość człowieka polega na tym, że tylko Bóg mu wystarcza.
Tu znowu mały wtręt. Urządzając się w nowym mieszkaniu i przeglądając papiery, by choć trochę wyrzucić, trafiłem na kartkę, którą ktoś przy jakiejś okazji podarował z takim tekstem: "Nie lękaj się, Bóg sam wystarczy" Zawiesiłem ją sobie nad biurkiem, by mi towarzyszyła na co dzień.
W tym też sensie pycha jest ściśle skorelowana z kłamstwem, jedno i drugie, głęboko od siebie zależne, podkarmiają się, rozwijając chorobę prowadzącą do śmierci.
Właściwym celem pychy i jej niezawodnym skutkiem jest bowiem zniszczenie człowieka. Jest to cel dalekosiężny, ukryty szczelnie za maskującymi go parawanami autonomii, emancypacji, odzyskania wolności etc., etc., które rzekomo są osiągalne tylko w oderwaniu od Boga jako owoc Jego zanegowania. Ale negacja Boga sama w sobie nie jest "skuteczna" - Boga zniszczyć się nie da. Natomiast człowieka - już tak. ...
... pycha należy istotnie do powabu szatana i ... jako taka prowadzi konsekwentnie do zniszczenia człowieka. (jest to tzw pompae diaboli). Czy "Czy wyrzekacie się powabu szatana (pompae diaboli)?" - to drugie z tzw wyrzeczeń chrzcielnych. Diabelski powab to (pseudo)uroki pewnego stylu życia, stylu, w którym celebracja własnego egotyzmu wywiedzionego z nikim i niczym nieograniczonego samostanowienia (ostatecznie z bezbożności, z negacji Boga) idzie w parze z pogardą dla człowieka, z okrucieństwem i przemocą, które stają się szczytem zabawy. Jest to pompatyczność najciemniejszych zaułków ludzkiej historii: Kaliguli i rzeźników wołyńskich, zarządców obozów koncentracyjnych i gułagów, Hitlera i Stalina. Mieć władzę po to, by móc tak żyć: zadając cierpienie i siejąc śmierć. Oto pompae diaboli.
Pierwotnie określenie to oznaczało wielkie, krwawe widowiska, pogański teatr, igrzyska, w których okrucieństwo było rozrywką, a zabijanie ludzi czymś spektakularnym. A więc anachronizm, bo walki gladiatorów już się nie odbywają? Niestety, nie. ... hipokryzja i polityczna poprawność, bliskie - jak każde kłamstwo - krewne pychy, stanowią przykrywkę, pod którą buzuje medialno-internetowa fascynacja przemocą i nasz, widzów, niejednoznaczny stosunek do globalnych obrazów cierpienia i śmierci. Obok godnych podziwu reakcji współczucia i pomocy pompae diaboli również jest prawdą o nas i czasach naszych: ból i poniżenie jednych jako szatański afrodyzjak dla drugich. Benedykt XVI uczył" "powab diabła [określa] pewien sposób życia, w którym nie liczy się prawda, ale pozór, nie szuka się prawdy, ale tego, co efektowne, sensacji, i pod pretekstem prawdy w rzeczywistości niszczy się ludzi, pragnie się niszczyć i kreować jedynie samych siebie na zwycięzców". ...
Pompae diaboli to świat, który zostaje sprowadzony do diabelskiego widowiska z pychą w centrum, pychą jako mistrzem ceremonii. Powabność diabła przybiera tu ostatecznie nieskłamaną postać: krwawej rozprawy z życiem i królowania śmierci.
Znowu słowo komentarza. Andersen, genialny bajkopisarz XIX wieczny, w bajce "Królowa śniegu", opisuje jak to szatan sporządził lustro, w którym cała rzeczywistość odbijała się przemieniona, jako zła i brzydka. Diabły chciały to swoje dzieło pokazać Bogu, ale gdy unosiły zwierciadło w górę, do nieba, wypadło im z rąk i roztrzaskało się na miliony okruchów. Gdy taki okruch wpadł jakiemuś człowiekowi do oka, zaczynał widzieć otaczający świat zniekształcony i brzydki. A jeśli następnie ten okruch dostał się do serca człowieka, zmieniał je w bryłę lodu, i tylko miłość mogła takiego nieszczęśnika uwolnić. Tak czyni Gerda, bohaterka bajki, poświęcając się by ocalić przyjaciela. Podobnie jest z tą pompae diaboli, nazywanej też ekstrementem diabła. Zatruwa on nasze wiszenie świata, a w następstwie zmienia nasze serce w kamień, czyniąc je nieczułym.
Autor wskazuje w zakończeniu na realny sposób wyjścia z tej sytuacji.
Pokora jest decydująca; pokora jest znakiem zbawienia. Poczucie zależności od Boga, uważność okazana bliźniemu, ustąpienie mu - są decydujące. I nie jest to rzecz drugorzędna; jest to kwestia absolutnie kluczowa dla drogi z bez-bożności do po-bożności. Prawie rówieśnik Apollona, syryjski ojciec Afrahat uczył kilkanaście wieków temu: "Pokorni są prości, cierpliwi, kochani, konsekwentni, prawi, potrafią czynić dobro, są roztropni, pogodni, mądrzy, spokojni, czynią pokój, są gotowi się nawrócić, życzliwi, głębocy, rozważni, piękni i upragnieni. ...
Uwolnienie od pychy równa się zruceniem ciężaru.
Gwałtu, co się dzieje
Właściwie nic takiego, aliści jednak coś.
Otwarłem dziś mego bloga i zawstydziłem się, prawie półtora miesiąca nic nie pisałem. A działo się wiele. Wróciłem z urlopu na początku września na Książęcą i zacząłem się dowiadywać co dalej ze mną będzie się działo. Okazało się, że mam zamieszkać na Domaniewskiej w Parafii NMP Matki Kościoła. Przewiozłem więc moje rzeczy i mieszkam. Pokój znacznie mniejszy od moich apartamentów na Książęcej, obliguje mnie to do eliminowania wielu rzeczy, idzie to opornie, bo jestem do moich "przydasiów" mocno przywiązany.Wspólnota, w osobie Odpowiedzialnego trochę się ze mnie nabija, dobrze mi tak, trzeba się zacząć nawracać. Przez ten czas odbyłem rekolekcje kapłańskie, byłem na konwiwencji rozpoczynającej rok, odprawiam msze, czasem spowiadam i walczę z "przydasiami". Chodzę trochę do tutejszych wspólnot, które mają braki w "oprezbiterowaniu" jak mawia Jurek S. Jest tych wspólnot sporo, a księży choć są chętni do posługi, w sumie niewielu. Wciąż nic nie wiem co dalej z moim wędrowaniem. Na konwiwencji wstałem, by potwierdzić moją gotowość, ale pewnie dopiero podczas konwiwencji wędrownych coś się wyjaśni. Jestem gotów iść wszędzie gdzie mnie poślą, ale oczywiście najbliższa memu sercu jest Bydgoszcz. Pan przewidzi.
Pod postem jest odniesienie do mapki okolicy gdzie mieszkam, jet tam też opcja "Street view", ze zdjęciami.
Otwarłem dziś mego bloga i zawstydziłem się, prawie półtora miesiąca nic nie pisałem. A działo się wiele. Wróciłem z urlopu na początku września na Książęcą i zacząłem się dowiadywać co dalej ze mną będzie się działo. Okazało się, że mam zamieszkać na Domaniewskiej w Parafii NMP Matki Kościoła. Przewiozłem więc moje rzeczy i mieszkam. Pokój znacznie mniejszy od moich apartamentów na Książęcej, obliguje mnie to do eliminowania wielu rzeczy, idzie to opornie, bo jestem do moich "przydasiów" mocno przywiązany.Wspólnota, w osobie Odpowiedzialnego trochę się ze mnie nabija, dobrze mi tak, trzeba się zacząć nawracać. Przez ten czas odbyłem rekolekcje kapłańskie, byłem na konwiwencji rozpoczynającej rok, odprawiam msze, czasem spowiadam i walczę z "przydasiami". Chodzę trochę do tutejszych wspólnot, które mają braki w "oprezbiterowaniu" jak mawia Jurek S. Jest tych wspólnot sporo, a księży choć są chętni do posługi, w sumie niewielu. Wciąż nic nie wiem co dalej z moim wędrowaniem. Na konwiwencji wstałem, by potwierdzić moją gotowość, ale pewnie dopiero podczas konwiwencji wędrownych coś się wyjaśni. Jestem gotów iść wszędzie gdzie mnie poślą, ale oczywiście najbliższa memu sercu jest Bydgoszcz. Pan przewidzi.
Pod postem jest odniesienie do mapki okolicy gdzie mieszkam, jet tam też opcja "Street view", ze zdjęciami.
środa, 28 sierpnia 2013
Domatowo wspomnienia.
Wiele razy już przyjeżdżałem do Donatowa, już nie pomnę od kiedy, ale pewnie od blisko 10 lat. Najczęściej latem, ale bywało, że spędzałem tu kilka dni i zimową porą. Domatowo, to wieś na Kaszubach, gdzieś w pół drogi między Puckiem a Wejherowem, trochę zagubiona w lasach. Moi kuzyni Oskarowie Wilscy wybudowali tu drewnianą chałupkę, jako miejsce letniskowego wypoczynku dla siebie, swoich dzieci i przyjaciół. Od lat byliśmy z Marzenkę z Nimi zaprzyjaźnieni, korzystaliśmy często z ich gościnności, jeszcze gdy Ania i Mateusz byli mali. Pomieszkiwaliśmy u Nich najpierw na Zaspie, a później w Gdyni. Do Domatowa przyjechałem po raz pierwszy jeszcze za życia Marzenki, bodajże z Patrykiem, który miał coś koło 3 lat i bardzo marudził za swoją mamą Anią. Przyjeżdżałem tu i po śmierci Marzenki, w czasie wakacji. Był to okres, kiedy trochę pisałem wiersze(zamieszczałem je w blogu Wiersze Tęsknoty i inne) a także różne rozważania i opowiastki, a wśród nich Opowieści Starego Człowieka (zamieściłem sporo z nich w blogu Starego Człowieka).
Trochę przydługi ten wstęp. Piotr byłby to skomentował: Ty Tata musisz zawsze robić dłuuugieee wstępy!
Ale potrzebowałem takiego wstępu, gdyż znowu jestem w Domatowo, znowu siedzę w izdebce na pięterkui znowu patrzę przez okno. Jak w 2007 roku. Nawet pora podobna. Właśnie wtedy 26.08. siedziałem jak dziś przy oknie i napisałem poniższy tekst
Stary Człowiek wygląda przez okno.
Stary Człowiek z zachwytem wyglądał przez okno izdebki w której umieściła go Kuzynka. Widok roztaczający się przed jego oczyma był bowiem rzeczywiście wspaniały. Szare, leniwie przesuwające się po niebie chmury, żywo kontrastowały z wszystkimi odcieniami zieleni lasów, pól i łąk. Szarzyzna chmur powodowała, że niewielki staw na wprost okna lśnił czystym srebrem, pomarszczonym lekkimi powiewami wiatru.
Wiatr był rzeczywiście leciutki, tylko najmniejsze gałązki drzew się poruszały, wpadał jednak do izdebki i chłodził nieco rozgorączkowaną twarz Starego Człowieka. Ostatnio pisanie nie szło mu zupełnie i pomysł, by opisać widok z okna spodobał się Mu się bardzo.
– Może opis czegoś z natury, wyciśnie z niego coś prawdziwego. – westchnął z nadzieją.
Za stawem, na wprost okna, teren podnosił się lekko i był pocięty szachownicą pól. Trudno byłoby ponazywać wszystkie odcienie zieleni tam występujące. Szarozielony łan żyta mocno kontrastował z ciemnozielonym poletkiem buraków, przechodzących w jeszcze ciemniejszy pas ziemniaków. Wyżej do okopowych przylegała do okopowych, żółtozielona uprawa jakiejś rośliny motylkowej.
– Może to łubin? Ale czy ja się na tym znam? Zresztą z tej odległości, któż zdoła to rozpoznać? – Stary Człowiek dalej wpatrywał się w widok za oknem.
Obok ciemnej zieleni kartofliska widniał fragment już zaoranego pola, być może po młodych ziemniakach, a dalej w prawo, zieleniło się jasno duże pole pastwiska.
Całość od góry zamknięta była pierzeją liściastego lasu, o tej porze roku jednolicie ciemnozielonego.
– Za dwa, trzy miesiące – kolorystyka się zmieni. Każde z tych drzew, będzie się pysznić wszystkimi odcieniami żółci, brązu i czerwieni, a pola będą brunatne po świeżej orce. –
Spojrzał znowu na staw. Od równo uprawionego zbocza, oddzielała staw, niechlujna połać dzikiego pastwiska, na którym kilka kęp drzew dawało nieco ciemniejsze plamy. Sam staw też był zasłonięty nieco drzewami oraz dachem stojącego obok domu.
Tak to wyglądało wtedy. A dziś? Wystarczy spojrzeć na załączone zdjęcie. Teren za stawem gdzieś praktycznie zniknął. Przez te 6 lat drzewa sporo wyrosły i zasłoniły ów malowniczy, wielokolorowy widoczek. To trochę jak z upływem czasu. Mi się wyfaje, że czas stoi w miejscu, ale gdy popatrzę na moje dzieci, na wnuki, widzę, że jednak czas upływa. Ale dla mnie jakby się cofał. Przed tymi 6 laty, kiedy pisywałem opowiadania o Starym Człowieku, sam czułem się staro. Dzisiaj obiektywnie patrząc postarzałem się o te 6 lat, a przecież duchem jakbym odmłodniał. Owszem, ruszam się wolniej, coraz bardziej niezgrabnie. Wiele czynności sprawia mi trudność, lecz duchem jakby mi lat ubywało. Przyszłość jest dla mnie tajemnicą. Nie wiem gdzie mnie Pan pośle, gdzie złożę swoje graty, ale myślę, Pan o tym wie, Pan los mój zabezpieczy. Czego mam się lękać, przed czym mam czuć trwogę? Wierzę, że kiedyś napewno dobroć Twą Panie zobaczę. I to mi wystarcza. Przynajmniej na dziś.
Trochę przydługi ten wstęp. Piotr byłby to skomentował: Ty Tata musisz zawsze robić dłuuugieee wstępy!
Ale potrzebowałem takiego wstępu, gdyż znowu jestem w Domatowo, znowu siedzę w izdebce na pięterkui znowu patrzę przez okno. Jak w 2007 roku. Nawet pora podobna. Właśnie wtedy 26.08. siedziałem jak dziś przy oknie i napisałem poniższy tekst
Stary Człowiek wygląda przez okno.
Stary Człowiek z zachwytem wyglądał przez okno izdebki w której umieściła go Kuzynka. Widok roztaczający się przed jego oczyma był bowiem rzeczywiście wspaniały. Szare, leniwie przesuwające się po niebie chmury, żywo kontrastowały z wszystkimi odcieniami zieleni lasów, pól i łąk. Szarzyzna chmur powodowała, że niewielki staw na wprost okna lśnił czystym srebrem, pomarszczonym lekkimi powiewami wiatru.
Wiatr był rzeczywiście leciutki, tylko najmniejsze gałązki drzew się poruszały, wpadał jednak do izdebki i chłodził nieco rozgorączkowaną twarz Starego Człowieka. Ostatnio pisanie nie szło mu zupełnie i pomysł, by opisać widok z okna spodobał się Mu się bardzo.
– Może opis czegoś z natury, wyciśnie z niego coś prawdziwego. – westchnął z nadzieją.
Za stawem, na wprost okna, teren podnosił się lekko i był pocięty szachownicą pól. Trudno byłoby ponazywać wszystkie odcienie zieleni tam występujące. Szarozielony łan żyta mocno kontrastował z ciemnozielonym poletkiem buraków, przechodzących w jeszcze ciemniejszy pas ziemniaków. Wyżej do okopowych przylegała do okopowych, żółtozielona uprawa jakiejś rośliny motylkowej.
– Może to łubin? Ale czy ja się na tym znam? Zresztą z tej odległości, któż zdoła to rozpoznać? – Stary Człowiek dalej wpatrywał się w widok za oknem.
Obok ciemnej zieleni kartofliska widniał fragment już zaoranego pola, być może po młodych ziemniakach, a dalej w prawo, zieleniło się jasno duże pole pastwiska.
Całość od góry zamknięta była pierzeją liściastego lasu, o tej porze roku jednolicie ciemnozielonego.
– Za dwa, trzy miesiące – kolorystyka się zmieni. Każde z tych drzew, będzie się pysznić wszystkimi odcieniami żółci, brązu i czerwieni, a pola będą brunatne po świeżej orce. –
Spojrzał znowu na staw. Od równo uprawionego zbocza, oddzielała staw, niechlujna połać dzikiego pastwiska, na którym kilka kęp drzew dawało nieco ciemniejsze plamy. Sam staw też był zasłonięty nieco drzewami oraz dachem stojącego obok domu.
Tak to wyglądało wtedy. A dziś? Wystarczy spojrzeć na załączone zdjęcie. Teren za stawem gdzieś praktycznie zniknął. Przez te 6 lat drzewa sporo wyrosły i zasłoniły ów malowniczy, wielokolorowy widoczek. To trochę jak z upływem czasu. Mi się wyfaje, że czas stoi w miejscu, ale gdy popatrzę na moje dzieci, na wnuki, widzę, że jednak czas upływa. Ale dla mnie jakby się cofał. Przed tymi 6 laty, kiedy pisywałem opowiadania o Starym Człowieku, sam czułem się staro. Dzisiaj obiektywnie patrząc postarzałem się o te 6 lat, a przecież duchem jakbym odmłodniał. Owszem, ruszam się wolniej, coraz bardziej niezgrabnie. Wiele czynności sprawia mi trudność, lecz duchem jakby mi lat ubywało. Przyszłość jest dla mnie tajemnicą. Nie wiem gdzie mnie Pan pośle, gdzie złożę swoje graty, ale myślę, Pan o tym wie, Pan los mój zabezpieczy. Czego mam się lękać, przed czym mam czuć trwogę? Wierzę, że kiedyś napewno dobroć Twą Panie zobaczę. I to mi wystarcza. Przynajmniej na dziś.
niedziela, 25 sierpnia 2013
Wakacje 2013 cd
Zaczynam ostatni tydzień mojego urlopu. Jak już wcześniej chyba wspominałem, pierwszy tydzień spędziłem w Licheniu goszczony przez Piotra. Kolejny w Borne Sulinowo, gdzie z kolei gościły mnie siostry Karmelitanki z Klasztoru Matki Bożej Pojednania. Tydzień temu pojechałem do Grzybowa k/Kołobrzegu. Tu z kolei wynająłem pokój w ośrodku Rekolekcyjno Wypoczynkowym "Gwiazda Morza". Właściwie dopiero tam zacząłem wracać do siebie. Nabrałem ochoty na spacery. Nie chodziłem zresztą na plażę w ciągu dnia, gdyż słońce wyraźnie mi nie służy. Szedłem na spacer nad morze dopiero wieczorem, także aby oglądać zachody słońca.To naprawdę imponujący widok, każdego dnia inny, zależnie od kierunku wiatru, zachmurzenia itp.
Dziś po mszy świętej i śniadaniu wyjechałem do Domatowa (3,5godz jazdy). Pogoda wspaniała, słonecznie, na drodze ruch niezbyt wielki. Kilka razy zatrzymywałem się na krótki postój, starannie omijając stacje Orlenu (bojkot!). Na miejsce przyjechałem w porze obiadowej. Zastałem tu Oskara z Joanną, którzy zresztą po południu pojechali do Gdyni. Zastałem Także Huberta z Kasią i dziećmi. Oni Wracają do Krakowa jutro rano. Będę więc kilka dni sam. Oskarowie obiecali, że przyjadą, ale nie sprecyzowali kiedy. Może we wtorek, może w środę lub czwartek. Plany abym zastępował proboszcza w Leśniewie, spełzły na niczym, w Leśniewie szykuje się duża impreza i proboszcz nie może wyjechać. Będę więc tylko jeździł do Leśniewa na wieczorną mszę. Poza tym, wreszcie będę spał do oporu, nie nastawiając budzika. Oczywiście mam pisanie pamiętnika Taty, spacery i nieco zajęć obsługi koło wyżywienia. Poza tym cisza i spokój. Tego myślę mi potrzeba. A za tydzień odjazd, kierunek Warszawa. Najdłuższy w tym roku przelot. Waham się tylko, czy jechać przez Toruń (autostrada), czy przez Elbląg i Ostródę. Odległość podobna, ale ta druga kombinacja ma chyba więcej odcinków jednopasmowych, ja zawsze wolę dwupasmowe szosy.
Refleksja do zapamiętania i wykorzystania na przyszłość. Zawsze biorę za wiele rzeczy. Ubrań wziąłem dwie walizki, i jest tego cztery razy za wiele. Także czytadeł i tp zbyt wiele. Cóż człowiek całe życie się uczy a i tak durakom umirajey.
Dziś po mszy świętej i śniadaniu wyjechałem do Domatowa (3,5godz jazdy). Pogoda wspaniała, słonecznie, na drodze ruch niezbyt wielki. Kilka razy zatrzymywałem się na krótki postój, starannie omijając stacje Orlenu (bojkot!). Na miejsce przyjechałem w porze obiadowej. Zastałem tu Oskara z Joanną, którzy zresztą po południu pojechali do Gdyni. Zastałem Także Huberta z Kasią i dziećmi. Oni Wracają do Krakowa jutro rano. Będę więc kilka dni sam. Oskarowie obiecali, że przyjadą, ale nie sprecyzowali kiedy. Może we wtorek, może w środę lub czwartek. Plany abym zastępował proboszcza w Leśniewie, spełzły na niczym, w Leśniewie szykuje się duża impreza i proboszcz nie może wyjechać. Będę więc tylko jeździł do Leśniewa na wieczorną mszę. Poza tym, wreszcie będę spał do oporu, nie nastawiając budzika. Oczywiście mam pisanie pamiętnika Taty, spacery i nieco zajęć obsługi koło wyżywienia. Poza tym cisza i spokój. Tego myślę mi potrzeba. A za tydzień odjazd, kierunek Warszawa. Najdłuższy w tym roku przelot. Waham się tylko, czy jechać przez Toruń (autostrada), czy przez Elbląg i Ostródę. Odległość podobna, ale ta druga kombinacja ma chyba więcej odcinków jednopasmowych, ja zawsze wolę dwupasmowe szosy.
Refleksja do zapamiętania i wykorzystania na przyszłość. Zawsze biorę za wiele rzeczy. Ubrań wziąłem dwie walizki, i jest tego cztery razy za wiele. Także czytadeł i tp zbyt wiele. Cóż człowiek całe życie się uczy a i tak durakom umirajey.
sobota, 24 sierpnia 2013
I gdzie był Bóg? - reminescencje z lektury
Pytanie zawarte w tytule posta wraca do nas jakże często. Dziś zaczerpnąłem je z Gościa Niedzielnego z 18 sierpnia 2013 roku, ale przecież już tyle razy stawialiśmy sobie to pytanie. W czasie ostatniej wojny światowej w obozach koncentracyjnych takich jak Auschwitz ludzie selekcjonowani do komory gazowej stawiali sobie to pytanie, podobnie było w łagrach Kołymy czy Workuty. Padało to pytanie podczas rewolucji francuskiej, gdy mordowano katolików w Wandei, nie chcących uznać poprawności politycznej, że wszyscy ludzie są braćmi, z wyjątkiem tych, którzy się z tego braterstwa wyłamując marząc o ancien regime. Pytanie to padało w okopach Wielkiej Wojny gdy zmagające się ze sobą armie używały trujących gazów. Także gdy bolszewicy podczas rewolucji październikowej eksterminowali księży, tak prawosławnych jak katolickich uznając ich jako nie nadających się do reedukacji. Już w bieżącym stuleciu pytanie to zadawało sobie wielu ludzi po terrorystycznym ataku na Word Trade Center. Zadawano sobie też to pytanie w Rwandzie w 1993 roku, podczas masakry dokonanej na Tutsi przez Hutu, o czym pisze Marcin Jakimowicz we wspomnianym wyżej numerze Gościa Niedzielnego. Do tego artykułu wrócę za chwilę, ale najpierw chciałbym przypomnieć co na ten temat mówi Pismo Święte.
Łk 13, 1-5
1 W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. 2 Jezus im odpowiedział: Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? 3 Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. 4 Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? 5 Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie.
W tym krótkim fragmencie Jezus jakby podsumowuje wszystkie ludzkie tragedie, które ludzie robią ludziom. Stawia je nam jako ostrzeżenie i wezwanie do nawrócenia.
Wymieniałem wyżej różne okropności, które ludzie zgotowali ludziom. Jakimowicz we wspomnianym artykule pisze:
Gdzie był? Weźmy do ręki kalendarz. Rosja wrze, przygotowując bolszewicką rewolucję 1917 roku. Niebawem krew poleje się strumieniami. Wokół wybuchają bomby I wojny światowej. Na krańcu Europy troje pastuszków otrzymuje przesłanie mające przesądzić o losach świata. Maryja mówi, że nadejdzie jeszcze straszliwsza wojna, a Rosja zaleje świat swymi błędnymi naukami. Kto uwierzy niepiśmiennym pastuchom? Kolejny przykład. Przywołuję go nie ex cathedra, ale jako prywatne spostrzeżenie, całkowicie ufając werdyktowi Kościoła, który dotąd nie wypowiedział się o prawdziwości objawień. O Medjugorie, ukrytej w górach Hercegowiny, zabitej dechami wiosce nie usłyszałby nikt, gdyby nie jedno wydarzenie. 24 czerwca 1981 roku kilkoro dzieci ujrzało na wzgórzu Podbrdo postać kobiety. Gospa (po chorwacku Pani) przedstawia się jako: „Kralica Mira” (Królowa Pokoju).
Ludzie przypomnieli sobie ten zwrot, gdy dokładnie w 10. rocznicę objawień (przypadek?) Słowenia ogłosiła niepodległość, co dało początek krwawej wojnie na Bałkanach. Chorwacja wystąpiła z federacji Jugosławii, a armia serbska zaatakowała Słowenię. Świat osłupiał, czytając o masakrze ośmiuset w Srebrenicy, oblężeniu Sarajewa, tysiącach gwałtów…
RwandaTemat powracający jak bumerang. Nastolatki z Kibeho twierdzą, że widziały Matkę Jezusa. Powtarzają Jej przesłanie: „Przyszłam przygotować drogę mojemu Synowi, ale wy tego nie chcecie zrozumieć. Czas, który wam pozostał, jest już krótki”. O tych słowach ludzie przypominają sobie dopiero po straszliwej rzezi. Wracają do słów objawień, kupują książki, kserują orędzia… Bardzo płakała 15 sierpnia 1982 roku płakała. Dziewczęta ujrzały Ją przygnębioną, niezmiernie smutną, zalaną łzami. Tego dnia w Kibeho zgromadziło się ponad 10 tys. osób. Dziewczęta dotknęły piekła. Ujrzały przerażające sceny: rzeki spływające krwią, tłum mordujących się nawzajem ludzi, rozrzucone na polach czaszki, ciała bezwładnie walające się po wzgórzach. „Wszystko płonęło. Widziałam głębokie ciemne doły, głowy rozrąbane na pół” – opowiadała Alphonsine, jedna z widzących.
Po 12 latach, gdy wieczorem 6 kwietnia 1994 roku samolot prezydenta Rwandy Juvénala Habyarimany został zestrzelony nad Kigali przez „nieznanych sprawców”, Hutu sięgnęli po maczety. Kraj Tysiąca Wzgórz spłynął krwią, a widzenie stało się faktem. Paramilitarne bojówki Interahamwe, składające się głównie z członków plemienia Hutu, rozpoczęły systematyczne mordowanie ludności Tutsi. Kibeho również spłynęło krwią. Atmosfera była gęsta od agresji. W kościele stłoczył się 5-tysięczny przerażony tłum. Starcy, dzieci, kobiety. Do tej pory świątynie były azylem. Tym razem stało się inaczej. Oprawcy wybili w murze kościoła dziury. Wlali przez nie benzynę. Wrzucili do świątyni granaty. Ci, którzy nie zginęli od wybuchu, spłonęli żywcem. Dziś o wyrąbanych w murze dziurach przypominają ogromne, jaskrawe, fioletowe plamy. Rok później, w kwietniu 1995 roku, na placu objawień dopuszczono się rzezi na uchodźcach wojennych, którzy schronili się w Kibeho. Znów rzekami płynęły stosy trupów. –
Więcej z tego artykułu można znaleźć: na http://gosc.pl/doc/1663601.I-gdzie-byl-Bog
Może jeszcze tyle:
Z Kibeho płynęło przypomnienie, że cierpienia, życiowe zawirowania i rany są kanałami Bożej łaski. 15 maja 1982 roku Nathalie usłyszała: „Nikt nie wchodzi do nieba, nie cierpiąc”, a innym razem: „Dziecko Maryi nie rozstaje się z cierpieniem”. Usłyszała, że cierpienie jest sposobem na odpokutowanie za grzechy świata. Maryja wielokrotnie wzywała do szczerej, gorliwej modlitwy za świat i nieustannego szturmu do nieba w intencji Kościoła, który – jak zapowiedziała – „czekają wkrótce poważne przykrości”. Wezwała do umiłowania modlitwy różańcowej.
W tymże samym numerze Gościa znajduje się wywiad z Ojcem Andrzejem Jakackim palotynem od lat pracującym w Rwandzie. Mówi O. Andrzej:
Okrucieństwo wydarzeń w Rwandzie opisywane było w stylu: „Piekło jest puste – wszystkie diabły zgromadziły się w Rwandzie”. A Bóg był tam nieobecny? On im ustąpił? Na ziemi nie ma miejsca, które by do Niego nie należało. On nigdy nie ucieka przed złem. On zawsze wchodzi w jego centrum, by zmienić bieg wydarzeń świata i ratować człowieka, który jest autorem tego zła Szczytem interwencji Boga jest wcielenie, które wybrzmiewa przede wszystkim w tajemnicy krzyża. I tak jak na Golgocie Jezus był obecny, przyjmując konsekwencje zła - cierpienie i czyniąc z niego "materiał" odkupienia, tak był też obecny wśród tych, którzy cierpieli i umierali w Rwandzie. On był we łzach i krzyku przerażenia, w ludzkich obliczach zniekształconych przez ból, w jękach ofiar przyjmujących ciosy maczet, w płynącej krwi, w agonii każdego z maltretowanych. On umierał razem z nimi. (...) On umierał ponownie w Rwandzie jak umiera w każdym z powodu ludzkiej zbrodni.
Zetknąłem się z sądem, że ludobójstwo w Rwandzie świadczy o nikłym efekcie działań ewangelizacyjnych w tym kraju. Myślę, że to jednak opinia krzywdząca. Chrześcijaństwo w Afryce jest stosunkowo młode, zwłaszcza w porównaniu do Europy, gdzie ma już tradycję dwutysięcy lat, a przecież właśnie w Europie w ciągu tylko ostatnich 200-300 lat miały miejsce przeogromne cierpiena zadawane ludziom przez ludzi, często w imię Boga. Nie gorszmy się więc tym co zaszło w Rwandzie. Nie gorszmy się, ale potraktujmy to jako wezwanie do naszego nawrócenia.
Łk 13, 1-5
1 W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. 2 Jezus im odpowiedział: Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? 3 Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. 4 Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? 5 Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie.
W tym krótkim fragmencie Jezus jakby podsumowuje wszystkie ludzkie tragedie, które ludzie robią ludziom. Stawia je nam jako ostrzeżenie i wezwanie do nawrócenia.
Wymieniałem wyżej różne okropności, które ludzie zgotowali ludziom. Jakimowicz we wspomnianym artykule pisze:
Gdzie był? Weźmy do ręki kalendarz. Rosja wrze, przygotowując bolszewicką rewolucję 1917 roku. Niebawem krew poleje się strumieniami. Wokół wybuchają bomby I wojny światowej. Na krańcu Europy troje pastuszków otrzymuje przesłanie mające przesądzić o losach świata. Maryja mówi, że nadejdzie jeszcze straszliwsza wojna, a Rosja zaleje świat swymi błędnymi naukami. Kto uwierzy niepiśmiennym pastuchom? Kolejny przykład. Przywołuję go nie ex cathedra, ale jako prywatne spostrzeżenie, całkowicie ufając werdyktowi Kościoła, który dotąd nie wypowiedział się o prawdziwości objawień. O Medjugorie, ukrytej w górach Hercegowiny, zabitej dechami wiosce nie usłyszałby nikt, gdyby nie jedno wydarzenie. 24 czerwca 1981 roku kilkoro dzieci ujrzało na wzgórzu Podbrdo postać kobiety. Gospa (po chorwacku Pani) przedstawia się jako: „Kralica Mira” (Królowa Pokoju).
Ludzie przypomnieli sobie ten zwrot, gdy dokładnie w 10. rocznicę objawień (przypadek?) Słowenia ogłosiła niepodległość, co dało początek krwawej wojnie na Bałkanach. Chorwacja wystąpiła z federacji Jugosławii, a armia serbska zaatakowała Słowenię. Świat osłupiał, czytając o masakrze ośmiuset w Srebrenicy, oblężeniu Sarajewa, tysiącach gwałtów…
RwandaTemat powracający jak bumerang. Nastolatki z Kibeho twierdzą, że widziały Matkę Jezusa. Powtarzają Jej przesłanie: „Przyszłam przygotować drogę mojemu Synowi, ale wy tego nie chcecie zrozumieć. Czas, który wam pozostał, jest już krótki”. O tych słowach ludzie przypominają sobie dopiero po straszliwej rzezi. Wracają do słów objawień, kupują książki, kserują orędzia… Bardzo płakała 15 sierpnia 1982 roku płakała. Dziewczęta ujrzały Ją przygnębioną, niezmiernie smutną, zalaną łzami. Tego dnia w Kibeho zgromadziło się ponad 10 tys. osób. Dziewczęta dotknęły piekła. Ujrzały przerażające sceny: rzeki spływające krwią, tłum mordujących się nawzajem ludzi, rozrzucone na polach czaszki, ciała bezwładnie walające się po wzgórzach. „Wszystko płonęło. Widziałam głębokie ciemne doły, głowy rozrąbane na pół” – opowiadała Alphonsine, jedna z widzących.
Po 12 latach, gdy wieczorem 6 kwietnia 1994 roku samolot prezydenta Rwandy Juvénala Habyarimany został zestrzelony nad Kigali przez „nieznanych sprawców”, Hutu sięgnęli po maczety. Kraj Tysiąca Wzgórz spłynął krwią, a widzenie stało się faktem. Paramilitarne bojówki Interahamwe, składające się głównie z członków plemienia Hutu, rozpoczęły systematyczne mordowanie ludności Tutsi. Kibeho również spłynęło krwią. Atmosfera była gęsta od agresji. W kościele stłoczył się 5-tysięczny przerażony tłum. Starcy, dzieci, kobiety. Do tej pory świątynie były azylem. Tym razem stało się inaczej. Oprawcy wybili w murze kościoła dziury. Wlali przez nie benzynę. Wrzucili do świątyni granaty. Ci, którzy nie zginęli od wybuchu, spłonęli żywcem. Dziś o wyrąbanych w murze dziurach przypominają ogromne, jaskrawe, fioletowe plamy. Rok później, w kwietniu 1995 roku, na placu objawień dopuszczono się rzezi na uchodźcach wojennych, którzy schronili się w Kibeho. Znów rzekami płynęły stosy trupów. –
Więcej z tego artykułu można znaleźć: na http://gosc.pl/doc/1663601.I-gdzie-byl-Bog
Może jeszcze tyle:
Z Kibeho płynęło przypomnienie, że cierpienia, życiowe zawirowania i rany są kanałami Bożej łaski. 15 maja 1982 roku Nathalie usłyszała: „Nikt nie wchodzi do nieba, nie cierpiąc”, a innym razem: „Dziecko Maryi nie rozstaje się z cierpieniem”. Usłyszała, że cierpienie jest sposobem na odpokutowanie za grzechy świata. Maryja wielokrotnie wzywała do szczerej, gorliwej modlitwy za świat i nieustannego szturmu do nieba w intencji Kościoła, który – jak zapowiedziała – „czekają wkrótce poważne przykrości”. Wezwała do umiłowania modlitwy różańcowej.
W tymże samym numerze Gościa znajduje się wywiad z Ojcem Andrzejem Jakackim palotynem od lat pracującym w Rwandzie. Mówi O. Andrzej:
Okrucieństwo wydarzeń w Rwandzie opisywane było w stylu: „Piekło jest puste – wszystkie diabły zgromadziły się w Rwandzie”. A Bóg był tam nieobecny? On im ustąpił? Na ziemi nie ma miejsca, które by do Niego nie należało. On nigdy nie ucieka przed złem. On zawsze wchodzi w jego centrum, by zmienić bieg wydarzeń świata i ratować człowieka, który jest autorem tego zła Szczytem interwencji Boga jest wcielenie, które wybrzmiewa przede wszystkim w tajemnicy krzyża. I tak jak na Golgocie Jezus był obecny, przyjmując konsekwencje zła - cierpienie i czyniąc z niego "materiał" odkupienia, tak był też obecny wśród tych, którzy cierpieli i umierali w Rwandzie. On był we łzach i krzyku przerażenia, w ludzkich obliczach zniekształconych przez ból, w jękach ofiar przyjmujących ciosy maczet, w płynącej krwi, w agonii każdego z maltretowanych. On umierał razem z nimi. (...) On umierał ponownie w Rwandzie jak umiera w każdym z powodu ludzkiej zbrodni.
Zetknąłem się z sądem, że ludobójstwo w Rwandzie świadczy o nikłym efekcie działań ewangelizacyjnych w tym kraju. Myślę, że to jednak opinia krzywdząca. Chrześcijaństwo w Afryce jest stosunkowo młode, zwłaszcza w porównaniu do Europy, gdzie ma już tradycję dwutysięcy lat, a przecież właśnie w Europie w ciągu tylko ostatnich 200-300 lat miały miejsce przeogromne cierpiena zadawane ludziom przez ludzi, często w imię Boga. Nie gorszmy się więc tym co zaszło w Rwandzie. Nie gorszmy się, ale potraktujmy to jako wezwanie do naszego nawrócenia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)