wtorek, 15 października 2013


1 Żyjąc, Tereso, umierasz zraniona
Miłością Pana, który mieszka w tobie;
Jemu oddałaś swą duszę i serce,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.

2 Życie zbyt długie i gorzkie wygnanie,
Zbyt ciężkie brzemię, które cię przygniata;
Tylko nadzieja jest twoim pokarmem,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.

3 Żarem palona tęsknoty nad siły,
Co dzień czekając na odejścia chwilę,
Śmierć już przeżywasz, by złączyć się z Bogiem,
Lecz tym umierasz, że umrzeć nie możesz.

4 Przyszła już wreszcie ostatnia godzina,
Przebite serce grotem serafina
W ogniu miłości, mocniejszej od śmierci,
Znalazło pełnię Bożego pokoju.

5 Chwała niech będzie na niebie i ziemi
Naszemu Bogu w Trójcy Jedynemu,
Który na drodze wiodącej do Niego
Zapala dla nas pochodnie świętości. Amen.

czwartek, 10 października 2013

Pompae diaboli, czyli rzecz o pysze.

Poprzedniego posta napisałem ot tak, by moi PT Czytelnicy wiedzieli, jeśli są zainteresowani, co porabiam, ale tak naprawdę otwarłem bloga z powodu lektury GN (ostatni nr, z 6.10). Zafrapował mnie artykuł ks. Jerzego Szymika, który ostatnio dość często publikuje w moim ulubionym tygodniku. W artykule "Diabeł nie ma kolan", czytamy:
"... istota sporu: kolana. Mieć je czy nie mieć? Używać czy nie?
Obraz przywołuje Joseph Ratzinger za apoftegmatami ojców pustyni, w "Duchu liturgii": "diabeł został zmuszony przez Boga do pokazania się niejakiemu opatowi Apollonowi. Diabeł był czarny, brzydki, o przerażająco wątłych członkach, przede wszystkim jednak nie miał kolan. Niezdolność klęczenia okazuje się zatem istotą elementu diabolicznego".
... na najgłębszym poziomie klęczenie jest realną, modlitewną postawą i zarazem znakiem czegoś duchowo największego: zwycięstwem pokory w boju z pychą we wnętrzu ludzkiego serca, uznaniem Boga i niepojętności Jego tajemnicy oraz tajemnicy Jego darów - życia i zbawienia. Kiedy nasza wolność zgina przed Nim kolana, nie przestajemy być wolni, przeciwnie: przypieczętowujemy ją tym aktem i postawą. Bo też klękamy przed Tym, który, by umyć nasze nogi, sam przed nami klęknął ..."

Tu parę słów mojego komentarza. Nie sądzę aby autor chciał w tym momencie deprecjonować tych, którzy z racji wieku lub choroby nie są już wstanie zgiąć swoich kolan. Mają jednak wewnętrzną postawę pokornego stanięcia przed Bogiem. Myślę też, że gdy człowiek staje wobec Pana z rękami wzniesionymi ku Niemu, aby Go wychwalać i uwielbiać, że nie jest to wyrazem nieuszanowania naszego Pana i Stwórcy. Natomiast wszystkim klękającym w Kościele pragnę zwrócić uwagę na to w jaki sposób to czynią. Niestety wielu czyni to niestarannie, i wcale nie ze względu na chorobę czy wiek. Bywa, że tak PT panowie i panie, bardziej dbają o swoje spodnie, czy pończochy niż o akt ukorzenia wobec Stwórcy. Czasem wygląda to komicznie, jakby przykucali w celu wypróżnienia zawartości żołądka, niestety od ołtarza dokładnie to widać, miewam czasem pokusę by zwrócić na to uwagę. Jak dotąd powstrzymuję się, ale czy długo jeszcze wytrzymam, nie wiem.

Dalej autor pisze nt pychy:
Pycha jest właściwą chorobą człowieka. Była grzechem Adama, jest grzechem naszym, kiedy uznajemy, że nie potrzebujemy Boga, że sami sobie poradzimy z życiem i śmiercią. Tymczasem prawda jest taka, że nie możemy bez Niego istnieć, a prawdziwa wielkość człowieka polega na tym, że tylko Bóg mu wystarcza.

Tu znowu mały wtręt. Urządzając się w nowym mieszkaniu i przeglądając papiery, by choć trochę wyrzucić, trafiłem na kartkę, którą ktoś przy jakiejś okazji podarował z takim tekstem: "Nie lękaj się, Bóg sam wystarczy" Zawiesiłem ją sobie nad biurkiem, by mi towarzyszyła na co dzień.

W tym też sensie pycha jest ściśle skorelowana z kłamstwem, jedno i drugie, głęboko od siebie zależne, podkarmiają się, rozwijając chorobę prowadzącą do śmierci.
Właściwym celem pychy i jej niezawodnym skutkiem jest bowiem zniszczenie człowieka. Jest to cel dalekosiężny, ukryty szczelnie za maskującymi go parawanami autonomii, emancypacji, odzyskania wolności etc., etc., które rzekomo są osiągalne tylko w oderwaniu od Boga jako owoc Jego zanegowania. Ale negacja Boga sama w sobie nie jest "skuteczna" - Boga zniszczyć się nie da. Natomiast człowieka - już tak. ...
... pycha należy istotnie do powabu szatana i ... jako taka prowadzi konsekwentnie do zniszczenia człowieka. (jest to tzw pompae diaboli). Czy "Czy wyrzekacie się powabu szatana (pompae diaboli)?" - to drugie z tzw wyrzeczeń chrzcielnych. Diabelski powab to (pseudo)uroki pewnego stylu życia, stylu, w którym celebracja własnego egotyzmu wywiedzionego z nikim i niczym nieograniczonego samostanowienia (ostatecznie z bezbożności, z negacji Boga) idzie w parze z pogardą dla człowieka, z okrucieństwem i przemocą, które stają się szczytem zabawy. Jest to pompatyczność najciemniejszych zaułków ludzkiej historii: Kaliguli i rzeźników wołyńskich, zarządców obozów koncentracyjnych i gułagów, Hitlera i Stalina. Mieć władzę po to, by móc tak żyć: zadając cierpienie i siejąc śmierć. Oto pompae diaboli.
Pierwotnie określenie to oznaczało wielkie, krwawe widowiska, pogański teatr, igrzyska, w których okrucieństwo było rozrywką, a zabijanie ludzi czymś spektakularnym. A więc anachronizm, bo walki gladiatorów już się nie odbywają? Niestety, nie. ... hipokryzja i polityczna poprawność, bliskie - jak każde kłamstwo - krewne pychy, stanowią przykrywkę, pod którą buzuje medialno-internetowa fascynacja przemocą i nasz, widzów, niejednoznaczny stosunek do globalnych obrazów cierpienia i śmierci. Obok godnych podziwu reakcji współczucia i pomocy pompae diaboli również jest prawdą o nas i czasach naszych: ból i poniżenie jednych jako szatański afrodyzjak dla drugich. Benedykt XVI uczył" "powab diabła [określa] pewien sposób życia, w którym nie liczy się prawda, ale pozór, nie szuka się prawdy, ale tego, co efektowne, sensacji, i pod pretekstem prawdy w rzeczywistości niszczy się ludzi, pragnie się niszczyć i kreować jedynie samych siebie na zwycięzców". ...
Pompae diaboli to świat, który zostaje sprowadzony do diabelskiego widowiska z pychą w centrum, pychą jako mistrzem ceremonii. Powabność diabła przybiera tu ostatecznie nieskłamaną postać: krwawej rozprawy z życiem i królowania śmierci.

Znowu słowo komentarza. Andersen, genialny bajkopisarz XIX wieczny, w bajce "Królowa śniegu", opisuje jak to szatan sporządził lustro, w którym cała rzeczywistość odbijała się przemieniona, jako zła i brzydka. Diabły chciały to swoje dzieło pokazać Bogu, ale gdy unosiły zwierciadło w górę, do nieba, wypadło im z rąk i roztrzaskało się na miliony okruchów. Gdy taki okruch wpadł jakiemuś człowiekowi do oka, zaczynał widzieć otaczający świat zniekształcony i brzydki. A jeśli następnie ten okruch dostał się do serca człowieka, zmieniał je w bryłę lodu, i tylko miłość mogła takiego nieszczęśnika uwolnić. Tak czyni Gerda, bohaterka bajki, poświęcając się by ocalić przyjaciela. Podobnie jest z tą pompae diaboli, nazywanej też ekstrementem diabła. Zatruwa on nasze wiszenie świata, a w następstwie zmienia nasze serce w kamień, czyniąc je nieczułym.

Autor wskazuje w zakończeniu na realny sposób wyjścia z tej sytuacji.

Pokora jest decydująca; pokora jest znakiem zbawienia. Poczucie zależności od Boga, uważność okazana bliźniemu, ustąpienie mu - są decydujące. I nie jest to rzecz drugorzędna; jest to kwestia absolutnie kluczowa dla drogi z bez-bożności do po-bożności. Prawie rówieśnik Apollona, syryjski ojciec Afrahat uczył kilkanaście wieków temu: "Pokorni są prości, cierpliwi, kochani, konsekwentni, prawi, potrafią czynić dobro, są roztropni, pogodni, mądrzy, spokojni, czynią pokój, są gotowi się nawrócić, życzliwi, głębocy, rozważni, piękni i upragnieni. ...
Uwolnienie od pychy równa się zruceniem ciężaru.

Gwałtu, co się dzieje

Właściwie nic takiego, aliści jednak coś.
Otwarłem dziś mego bloga i zawstydziłem się, prawie półtora miesiąca nic nie pisałem. A działo się wiele. Wróciłem z urlopu na początku września na Książęcą i zacząłem się dowiadywać co dalej ze mną będzie się działo. Okazało się, że mam zamieszkać na Domaniewskiej w Parafii NMP Matki Kościoła. Przewiozłem więc moje rzeczy i mieszkam. Pokój znacznie mniejszy od moich apartamentów na Książęcej, obliguje mnie to do eliminowania wielu rzeczy, idzie to opornie, bo jestem do moich "przydasiów" mocno przywiązany.Wspólnota, w osobie Odpowiedzialnego trochę się ze mnie nabija, dobrze mi tak, trzeba się zacząć nawracać. Przez ten czas odbyłem rekolekcje kapłańskie, byłem na konwiwencji rozpoczynającej rok, odprawiam msze, czasem spowiadam i walczę z "przydasiami". Chodzę trochę do tutejszych wspólnot, które mają braki w "oprezbiterowaniu" jak mawia Jurek S. Jest tych wspólnot sporo, a księży choć są chętni do posługi, w sumie niewielu. Wciąż nic nie wiem co dalej z moim wędrowaniem. Na konwiwencji wstałem, by potwierdzić moją gotowość, ale pewnie dopiero podczas konwiwencji wędrownych coś się wyjaśni. Jestem gotów iść wszędzie gdzie mnie poślą, ale oczywiście najbliższa memu sercu jest Bydgoszcz. Pan przewidzi.
Pod postem jest odniesienie do mapki okolicy gdzie mieszkam, jet tam też opcja "Street view", ze zdjęciami.

środa, 28 sierpnia 2013

Domatowo wspomnienia.

Wiele razy już przyjeżdżałem do Donatowa, już nie pomnę od kiedy, ale pewnie od blisko 10 lat. Najczęściej latem, ale bywało, że spędzałem tu kilka dni i zimową porą. Domatowo, to wieś na Kaszubach, gdzieś w pół drogi między Puckiem a Wejherowem, trochę zagubiona w lasach. Moi kuzyni Oskarowie Wilscy wybudowali tu drewnianą chałupkę,
jako miejsce letniskowego wypoczynku dla siebie, swoich dzieci i przyjaciół. Od lat byliśmy z Marzenkę z Nimi zaprzyjaźnieni, korzystaliśmy często z ich gościnności, jeszcze gdy Ania i Mateusz byli mali. Pomieszkiwaliśmy u Nich najpierw na Zaspie, a później w Gdyni. Do Domatowa przyjechałem po raz pierwszy jeszcze za życia Marzenki, bodajże z Patrykiem, który miał coś koło 3 lat i bardzo marudził za swoją mamą Anią. Przyjeżdżałem tu i po śmierci Marzenki, w czasie wakacji. Był to okres, kiedy trochę pisałem wiersze(zamieszczałem je w blogu Wiersze Tęsknoty i inne) a także różne rozważania i opowiastki, a wśród nich Opowieści Starego Człowieka (zamieściłem sporo z nich w blogu Starego Człowieka).
Trochę przydługi ten wstęp. Piotr byłby to skomentował: Ty Tata musisz zawsze robić dłuuugieee wstępy!
Ale potrzebowałem takiego wstępu, gdyż znowu jestem w Domatowo, znowu siedzę w izdebce na pięterku
i znowu patrzę przez okno. Jak w 2007 roku. Nawet pora podobna. Właśnie wtedy 26.08. siedziałem jak dziś przy oknie i napisałem poniższy tekst

Stary Człowiek wygląda przez okno.
Stary Człowiek z zachwytem wyglądał przez okno izdebki w której umieściła go Kuzynka. Widok roztaczający się przed jego oczyma był bowiem rzeczywiście wspaniały. Szare, leniwie przesuwające się po niebie chmury, żywo kontrastowały z wszystkimi odcieniami zieleni lasów, pól i łąk. Szarzyzna chmur powodowała, że niewielki staw na wprost okna lśnił czystym srebrem, pomarszczonym lekkimi powiewami wiatru.
Wiatr był rzeczywiście leciutki, tylko najmniejsze gałązki drzew się poruszały, wpadał jednak do izdebki i chłodził nieco rozgorączkowaną twarz Starego Człowieka. Ostatnio pisanie nie szło mu zupełnie i pomysł, by opisać widok z okna spodobał się Mu się bardzo.
– Może opis czegoś z natury, wyciśnie z niego coś prawdziwego. – westchnął z nadzieją.
Za stawem, na wprost okna, teren podnosił się lekko i był pocięty szachownicą pól. Trudno byłoby ponazywać wszystkie odcienie zieleni tam występujące. Szarozielony łan żyta mocno kontrastował z ciemnozielonym poletkiem buraków, przechodzących w jeszcze ciemniejszy pas ziemniaków. Wyżej do okopowych przylegała do okopowych, żółtozielona uprawa jakiejś rośliny motylkowej.
– Może to łubin? Ale czy ja się na tym znam? Zresztą z tej odległości, któż zdoła to rozpoznać? – Stary Człowiek dalej wpatrywał się w widok za oknem.
Obok ciemnej zieleni kartofliska widniał fragment już zaoranego pola, być może po młodych ziemniakach, a dalej w prawo, zieleniło się jasno duże pole pastwiska.
Całość od góry zamknięta była pierzeją liściastego lasu, o tej porze roku jednolicie ciemnozielonego.
– Za dwa, trzy miesiące – kolorystyka się zmieni. Każde z tych drzew, będzie się pysznić wszystkimi odcieniami żółci, brązu i czerwieni, a pola będą brunatne po świeżej orce. –
Spojrzał znowu na staw. Od równo uprawionego zbocza, oddzielała staw, niechlujna połać dzikiego pastwiska, na którym kilka kęp drzew dawało nieco ciemniejsze plamy. Sam staw też był zasłonięty nieco drzewami oraz dachem stojącego obok domu.
Tak to wyglądało wtedy. A dziś? Wystarczy spojrzeć na załączone zdjęcie. Teren za stawem gdzieś praktycznie zniknął. Przez te 6 lat drzewa sporo wyrosły i zasłoniły ów malowniczy, wielokolorowy widoczek. To trochę jak z upływem czasu. Mi się wyfaje, że czas stoi w miejscu, ale gdy popatrzę na moje dzieci, na wnuki, widzę, że jednak czas upływa. Ale dla mnie jakby się cofał. Przed tymi 6 laty, kiedy pisywałem opowiadania o Starym Człowieku, sam czułem się staro. Dzisiaj obiektywnie patrząc postarzałem się o te 6 lat, a przecież duchem jakbym odmłodniał. Owszem, ruszam się wolniej, coraz bardziej niezgrabnie. Wiele czynności sprawia mi trudność, lecz duchem jakby mi lat ubywało. Przyszłość jest dla mnie tajemnicą. Nie wiem gdzie mnie Pan pośle, gdzie złożę swoje graty, ale myślę, Pan o tym wie, Pan los mój zabezpieczy. Czego mam się lękać, przed czym mam czuć trwogę? Wierzę, że kiedyś napewno dobroć Twą Panie zobaczę. I to mi wystarcza. Przynajmniej na dziś.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Wakacje 2013 cd

Zaczynam ostatni tydzień mojego urlopu. Jak już wcześniej chyba wspominałem, pierwszy tydzień spędziłem w Licheniu goszczony przez Piotra. Kolejny w Borne Sulinowo, gdzie z kolei gościły mnie siostry Karmelitanki z Klasztoru Matki Bożej Pojednania. Tydzień temu pojechałem do Grzybowa k/Kołobrzegu. Tu z kolei wynająłem pokój w ośrodku Rekolekcyjno Wypoczynkowym "Gwiazda Morza". Właściwie dopiero tam zacząłem wracać do siebie. Nabrałem ochoty na spacery. Nie chodziłem zresztą na plażę w ciągu dnia, gdyż słońce wyraźnie mi nie służy. Szedłem na spacer nad morze dopiero wieczorem, także aby oglądać zachody słońca.
To naprawdę imponujący widok, każdego dnia inny, zależnie od kierunku wiatru, zachmurzenia itp.
Dziś po mszy świętej i śniadaniu wyjechałem do Domatowa (3,5godz jazdy). Pogoda wspaniała, słonecznie, na drodze ruch niezbyt wielki. Kilka razy zatrzymywałem się na krótki postój, starannie omijając stacje Orlenu (bojkot!). Na miejsce przyjechałem w porze obiadowej. Zastałem tu Oskara z Joanną, którzy zresztą po południu pojechali do Gdyni. Zastałem Także Huberta z Kasią i dziećmi. Oni Wracają do Krakowa jutro rano. Będę więc kilka dni sam. Oskarowie obiecali, że przyjadą, ale nie sprecyzowali kiedy. Może we wtorek, może w środę lub czwartek. Plany abym zastępował proboszcza w Leśniewie, spełzły na niczym, w Leśniewie szykuje się duża impreza i proboszcz nie może wyjechać. Będę więc tylko jeździł do Leśniewa na wieczorną mszę. Poza tym, wreszcie będę spał do oporu, nie nastawiając budzika. Oczywiście mam pisanie pamiętnika Taty, spacery i nieco zajęć obsługi koło wyżywienia. Poza tym cisza i spokój. Tego myślę mi potrzeba. A za tydzień odjazd, kierunek Warszawa. Najdłuższy w tym roku przelot. Waham się tylko, czy jechać przez Toruń (autostrada), czy przez Elbląg i Ostródę. Odległość podobna, ale ta druga kombinacja ma chyba więcej odcinków jednopasmowych, ja zawsze wolę dwupasmowe szosy.
Refleksja do zapamiętania i wykorzystania na przyszłość. Zawsze biorę za wiele rzeczy. Ubrań wziąłem dwie walizki, i jest tego cztery razy za wiele. Także czytadeł i tp zbyt wiele. Cóż człowiek całe życie się uczy a i tak durakom umirajey.

sobota, 24 sierpnia 2013

I gdzie był Bóg? - reminescencje z lektury

Pytanie zawarte w tytule posta wraca do nas jakże często. Dziś zaczerpnąłem je z Gościa Niedzielnego z 18 sierpnia 2013 roku, ale przecież już tyle razy stawialiśmy sobie to pytanie. W czasie ostatniej wojny światowej w obozach koncentracyjnych takich jak Auschwitz ludzie selekcjonowani do komory gazowej stawiali sobie to pytanie, podobnie było w łagrach Kołymy czy Workuty. Padało to pytanie podczas rewolucji francuskiej, gdy mordowano katolików w Wandei, nie chcących uznać poprawności politycznej, że wszyscy ludzie są braćmi, z wyjątkiem tych, którzy się z tego braterstwa wyłamując marząc o ancien regime. Pytanie to padało w okopach Wielkiej Wojny gdy zmagające się ze sobą armie używały trujących gazów. Także gdy bolszewicy podczas rewolucji październikowej eksterminowali księży, tak prawosławnych jak katolickich uznając ich jako nie nadających się do reedukacji. Już w bieżącym stuleciu pytanie to zadawało sobie wielu ludzi po terrorystycznym ataku na Word Trade Center. Zadawano sobie też to pytanie w Rwandzie w 1993 roku, podczas masakry dokonanej na Tutsi przez Hutu, o czym pisze Marcin Jakimowicz we wspomnianym wyżej numerze Gościa Niedzielnego. Do tego artykułu wrócę za chwilę, ale najpierw chciałbym przypomnieć co na ten temat mówi Pismo Święte.
Łk 13, 1-5
1 W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. 2 Jezus im odpowiedział: Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? 3 Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. 4 Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? 5 Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie.
W tym krótkim fragmencie Jezus jakby podsumowuje wszystkie ludzkie tragedie, które ludzie robią ludziom. Stawia je nam jako ostrzeżenie i wezwanie do nawrócenia.
Wymieniałem wyżej różne okropności, które ludzie zgotowali ludziom. Jakimowicz we wspomnianym artykule pisze:
Gdzie był? Weźmy do ręki kalendarz. Rosja wrze, przygotowując bolszewicką rewolucję 1917 roku. Niebawem krew poleje się strumieniami. Wokół wybuchają bomby I wojny światowej. Na krańcu Europy troje pastuszków otrzymuje przesłanie mające przesądzić o losach świata. Maryja mówi, że nadejdzie jeszcze straszliwsza wojna, a Rosja zaleje świat swymi błędnymi naukami. Kto uwierzy niepiśmiennym pastuchom? Kolejny przykład. Przywołuję go nie ex cathedra, ale jako prywatne spostrzeżenie, całkowicie ufając werdyktowi Kościoła, który dotąd nie wypowiedział się o prawdziwości objawień. O Medjugorie, ukrytej w górach Hercegowiny, zabitej dechami wiosce nie usłyszałby nikt, gdyby nie jedno wydarzenie. 24 czerwca 1981 roku kilkoro dzieci ujrzało na wzgórzu Podbrdo postać kobiety. Gospa (po chorwacku Pani) przedstawia się jako: „Kralica Mira” (Królowa Pokoju).
Ludzie przypomnieli sobie ten zwrot, gdy dokładnie w 10. rocznicę objawień (przypadek?) Słowenia ogłosiła niepodległość, co dało początek krwawej wojnie na Bałkanach. Chorwacja wystąpiła z federacji Jugosławii, a armia serbska zaatakowała Słowenię. Świat osłupiał, czytając o masakrze ośmiuset w Srebrenicy, oblężeniu Sarajewa, tysiącach gwałtów…
Rwanda
Temat powracający jak bumerang. Nastolatki z Kibeho twierdzą, że widziały Matkę Jezusa. Powtarzają Jej przesłanie: „Przyszłam przygotować drogę mojemu Synowi, ale wy tego nie chcecie zrozumieć. Czas, który wam pozostał, jest już krótki”. O tych słowach ludzie przypominają sobie dopiero po straszliwej rzezi. Wracają do słów objawień, kupują książki, kserują orędzia… Bardzo płakała 15 sierpnia 1982 roku płakała. Dziewczęta ujrzały Ją przygnębioną, niezmiernie smutną, zalaną łzami. Tego dnia w Kibeho zgromadziło się ponad 10 tys. osób. Dziewczęta dotknęły piekła. Ujrzały przerażające sceny: rzeki spływające krwią, tłum mordujących się nawzajem ludzi, rozrzucone na polach czaszki, ciała bezwładnie walające się po wzgórzach. „Wszystko płonęło. Widziałam głębokie ciemne doły, głowy rozrąbane na pół” – opowiadała Alphonsine, jedna z widzących.
Po 12 latach, gdy wieczorem 6 kwietnia 1994 roku samolot prezydenta Rwandy Juvénala Habyarimany został zestrzelony nad Kigali przez „nieznanych sprawców”, Hutu sięgnęli po maczety. Kraj Tysiąca Wzgórz spłynął krwią, a widzenie stało się faktem. Paramilitarne bojówki Interahamwe, składające się głównie z członków plemienia Hutu, rozpoczęły systematyczne mordowanie ludności Tutsi. Kibeho również spłynęło krwią. Atmosfera była gęsta od agresji. W kościele stłoczył się 5-tysięczny przerażony tłum. Starcy, dzieci, kobiety. Do tej pory świątynie były azylem. Tym razem stało się inaczej. Oprawcy wybili w murze kościoła dziury. Wlali przez nie benzynę. Wrzucili do świątyni granaty. Ci, którzy nie zginęli od wybuchu, spłonęli żywcem. Dziś o wyrąbanych w murze dziurach przypominają ogromne, jaskrawe, fioletowe plamy. Rok później, w kwietniu 1995 roku, na placu objawień dopuszczono się rzezi na uchodźcach wojennych, którzy schronili się w Kibeho. Znów rzekami płynęły stosy trupów. –
Więcej z tego artykułu można znaleźć: na http://gosc.pl/doc/1663601.I-gdzie-byl-Bog
Może jeszcze tyle:
Z Kibeho płynęło przypomnienie, że cierpienia, życiowe zawirowania i rany są kanałami Bożej łaski. 15 maja 1982 roku Nathalie usłyszała: „Nikt nie wchodzi do nieba, nie cierpiąc”, a innym razem: „Dziecko Maryi nie rozstaje się z cierpieniem”. Usłyszała, że cierpienie jest sposobem na odpokutowanie za grzechy świata. Maryja wielokrotnie wzywała do szczerej, gorliwej modlitwy za świat i nieustannego szturmu do nieba w intencji Kościoła, który – jak zapowiedziała – „czekają wkrótce poważne przykrości”. Wezwała do umiłowania modlitwy różańcowej.
W tymże samym numerze Gościa znajduje się wywiad z Ojcem Andrzejem Jakackim palotynem od lat pracującym w Rwandzie. Mówi O. Andrzej:
Okrucieństwo wydarzeń w Rwandzie opisywane było w stylu: „Piekło jest puste – wszystkie diabły zgromadziły się w Rwandzie”. A Bóg był tam nieobecny? On im ustąpił? Na ziemi nie ma miejsca, które by do Niego nie należało. On nigdy nie ucieka przed złem. On zawsze wchodzi w jego centrum, by zmienić bieg wydarzeń świata i ratować człowieka, który jest autorem tego zła Szczytem interwencji Boga jest wcielenie, które wybrzmiewa przede wszystkim w tajemnicy krzyża. I tak jak na Golgocie Jezus był obecny, przyjmując konsekwencje zła - cierpienie i czyniąc z niego "materiał" odkupienia, tak był też obecny wśród tych, którzy cierpieli i umierali w Rwandzie. On był we łzach i krzyku przerażenia, w ludzkich obliczach zniekształconych przez ból, w jękach ofiar przyjmujących ciosy maczet, w płynącej krwi, w agonii każdego z maltretowanych. On umierał razem z nimi. (...) On umierał ponownie w Rwandzie jak umiera w każdym z powodu ludzkiej zbrodni.
Zetknąłem się z sądem, że ludobójstwo w Rwandzie świadczy o nikłym efekcie działań ewangelizacyjnych w tym kraju. Myślę, że to jednak opinia krzywdząca. Chrześcijaństwo w Afryce jest stosunkowo młode, zwłaszcza w porównaniu do Europy, gdzie ma już tradycję dwutysięcy lat, a przecież właśnie w Europie w ciągu tylko ostatnich 200-300 lat miały miejsce przeogromne cierpiena zadawane ludziom przez ludzi, często w imię Boga. Nie gorszmy się więc tym co zaszło w Rwandzie. Nie gorszmy się, ale potraktujmy to jako wezwanie do naszego nawrócenia.

środa, 21 sierpnia 2013

Praca w winnicy Pańskiej

W tym tygodniu jestem w Ośrodku Rekolekcyjno-wypoczynkowym "Gwiazda Morza", prowadzonym w Grzybowie k/Kołobrzegu przez księży Marianów. Jest tu odprawiana o 7.30 Msza św połączona z Jutrznią. Przypomina mi to czasy seminaryjne, kiedy takie połączenie liturgii miało miejsce. Niestety nie ma tu zwyczaju by mówić homilię, choć są księża, którzy mogliby to robić, są też wierni (wczasowicze), którym by to nie zaszkodziło. Ale jako rzekłem, nie ma takiego zwyczaju. Dzisiejsze słowo jednak jest tak piękne, że korci mnie aby parę słów komentarza zamieścić.

Wspomnienie św. Piusa X, papieża.

PIERWSZE CZYTANIE (Sdz 9,6-15)
Przypowieść o drzewach wybierających króla

Wszyscy możni miasta Sychem oraz cały gród Millo zgromadzili się i przyszedłszy na równinę, gdzie stała stela w Sychem, ogłosili Abimeleka królem.
Doniesiono o tym Jotamowi, który poszedłszy, stanął na szczycie góry Garizim, a podniósłszy głos, tak do nich wołał: „Posłuchajcie mnie, możni Sychem, a Bóg usłyszy was także. Zebrały się drzewa, aby namaścić króla nad sobą. Rzekły do oliwki: «Króluj nad nami!» Odpowiedziała im oliwka: «Czyż mam się wyrzec mojej oliwy, która służy czci bogów i ludzi, aby pójść i kołysać się ponad drzewami?» Z kolei zwróciły się drzewa do drzewa figowego: «Chodź ty i króluj nad nami!» Odpowiedziało im drzewo figowe: «Czyż mam się wyrzec mojej słodyczy i wybornego mego owocu, aby pójść i kołysać się ponad drzewami?» Następnie rzekły drzewa do krzewu winnego: «Chodź ty i króluj nad nami!» Krzew winny im odpowiedział: «Czyż mam się wyrzec mojego soku, rozweselającego bogów i ludzi, aby pójść i kołysać się ponad drzewami?» Wówczas rzekły wszystkie drzewa do ostu: «Chodź ty i króluj nad nami!» Odpowiedział oset drzewom: «Jeśli naprawdę chcecie mnie namaścić na króla, chodźcie i odpoczywajcie w moim cieniu! A jeśli nie, niech ogień wyjdzie z ostu i spali cedry libańskie»”.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 21,2-3.4-5.6-7)

Refren: Król się weseli z Twej potęgi, Panie.

Panie, król się weseli z Twojej potęgi *
i z Twojej pomocy tak bardzo się cieszy.
Spełniłeś pragnienie jego serca *
i nie odmówiłeś błaganiom warg jego.

Bo pomyślne błogosławieństwo wcześniej nań zesłałeś, *
szczerozłotą koronę włożyłeś mu na głowę.
Prosił Ciebie o życie, Ty go obdarzyłeś *
długimi dniami na wieki i na zawsze.

Wielka jest jego chwała dzięki Twej pomocy, *
ozdobiłeś go dostojeństwem i blaskiem.
Boś go błogosławieństwem uczynił na wieki, *
napełniłeś go radością Twojej obecności.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Hbr 4,12)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Żywe jest słowo Boże i skuteczne,
zdolne osądzić pragnienia i myśli serca.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.


EWANGELIA (Mt 20,1-16a)
Przypowieść o robotnikach w winnicy

Jezus opowiedział swoim uczniom następującą przypowieść:
„Królestwo niebieskie podobne jest do gospodarza, który wyszedł wczesnym rankiem, aby nająć robotników do swej winnicy. Umówił się z robotnikami o denara za dzień i posłał ich do winnicy.
Gdy wyszedł około godziny trzeciej, zobaczył innych, stojących na rynku bezczynnie, i rzekł do nich: «Idźcie i wy do mojej winnicy, a co będzie słuszne, dam wam». Oni poszli. Wyszedłszy ponownie około godziny szóstej i dziewiątej, tak samo uczynił.
Gdy wyszedł około godziny jedenastej, spotkał innych stojących i zapytał ich: «Czemu tu stoicie cały dzień bezczynnie?» Odpowiedzieli mu: «Bo nas nikt nie najął». Rzekł im: «Idźcie i wy do winnicy».
A gdy nadszedł wieczór, rzekł właściciel winnicy do swego rządcy: «Zwołaj robotników i wypłać im należność, począwszy od ostatnich aż do pierwszych». Przyszli najęci około jedenastej godziny i otrzymali po denarze. Gdy więc przyszli pierwsi, myśleli, że więcej dostaną; lecz i oni otrzymali po denarze.
Wziąwszy go, szemrali przeciw gospodarzowi, mówiąc: «Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami, którzyśmy znosili ciężar dnia i spiekoty». Na to odrzekł jednemu z nich: «Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje, i odejdź. Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?»
Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”.

A teraz moje 5 groszy.
Kiedy byłem małym, może 10 letnim chłopcem, byłem pod dużym wpływem mojej babci, która z nami mieszkała. Pilnowała abym odrabiał akuratnie lekcje, abym pamiętał o pacierzu i takie tam jeszcze. Otóż babcia twierdziła, że w niebie będą lepsze i gorsze miejsca, bliżej i dalej od Pana Boga. Jakie miejsce otrzymamy w niebie będzie zależeć od naszego zachowywania tu na ziemi podczas całego naszego życia. Dzisiaj gdy czytam Ewangelię o pracujących w winnicy robotnikach, muszę stwierdzić, że babcina hipoteza jakoś się mija z nauczaniem Pana Jezusa. Rozumiem dobre intencje babci, która w ten sposób chciała mnie wdrożyć w praktyki pobożnościowe, ale trzeba pamiętać, że dziecko łatwo nasiąka pewnymi myślami a gdy dorasta weryfikuje je z napotkaną rzeczywistością. Mi w każdym razie takie "staranie" się aby na dobre miejsce w niebie zasłużyć nie odpowiadało, uważałem, że wystarczy się na niebo załapać, a jakie tam miejsce będzie, to już wszystko jedno, może i lepiej gdy nie będę pod stałym nadzorem Pana Boga. Musiało minąć wiele lat abym zrozumiał, że tak naprawdę nigdy moim staraniem nie jestem wstanie na niebo zasłużyć. Zostało mi ono podarowane poprzez łaskę Bożą daną w śmierci Krzyżowej Pana Jezusa. Moje grzechy zostały darowane w ofierze krzyżowej, wina przebaczona, skreślony zapis dłużny. A niebo zostało otwarte dla mnie i dla każdego człowieka dzięki Zmartwychwstaniu Pana Jezusa. Mówi św. Paweł "łaską jesteście zbawieni, przez wiarę". A więc mam uwierzyć, że czyn zbawczy Jezusa Chrystusa dotyczy mnie, że jest to dar Bożej Miłości, na którą ja mam też miłością odpowiedzieć, czyli żyć zgodnie z przykazaniami i Ewangelią. No dobrze, ale co do tego ma dzisiejsza Ewangelii o robotnikach najmowanych do pracy w winnicy. Ma i to bardzo wiele. Jak gospodarz wychodzi na rynek szukać robotników do pracy w winnicy,
(wychodzi o różnych porach), tak i Pan Bóg szuka nas prze całe życie i na początku życia, i w młodości, w sile wieku i u schyłku naszych lat. Zawsze nam proponuje abyśmy poszli pracować w Jego winnicy. Zawsze też, bez względu na to kiedy usłyszymy jego wezwanie proponuje nam jednakową zapłatę. Ewangelicznego denara, czyli życie wieczne w niebie.
Czym więc ma być podjęcie pracy w winnicy pańskiej? Przede wszystkim uwierzenie Bożej Miłości, odpowiedzeniem poprzez wiarę na tą Miłość. Bo tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy kto w Niego wierzy miał życie wieczne.
dla mnie osobiście? Po moim dzieciństwie z babcią, przyszły lata bunty i niechęci do pracy w winnicy. Gospodarz winnicy był jednak wobec mnie cierpliwy i wielokrotnie proponował mi podejmowanie pracy w Jego winnicy. Jedną z Jego propozycji było zaproszenia na Drogę Neokatechumenalną, było to około godziny szóstej. A po śmierci mojej żony, już chyba dochodziła godzina jedenasta, Pan zaprosił mnie do swojej Winnicy raz jeszcze, tym razem do seminarium, ale zawsze umawiał się ze mną na denara, nie mniej i nie więcej. I Jemu niech będzie chwała i dziękczynienie.

sobota, 17 sierpnia 2013

Wspomnienie św. Jacka, prezbitera. - Rzecz o pokorze.

Dziś parę uwag dotyczących Słowa Bożego


PIERWSZE CZYTANIE (Joz 24,14-29)
Odnowienie przymierza w Sychem

Czytanie z Księgi Jozuego.

Jozue zgromadził wszystkie pokolenia Izraela w Sychem. Wtedy przemówił do całego narodu:
„Bójcie się więc Pana i służcie Mu w szczerości i prawdzie. Usuńcie bóstwa, którym służyli wasi przodkowie po drugiej strome Rzeki i w Egipcie, a służcie Panu. Gdyby jednak wam się nie podobało służyć Panu, rozstrzygnijcie dziś, komu służyć chcecie, czy bóstwom, którym służyli wasi przodkowie po drugiej stronie Rzeki, czy też bóstwom Amorytów, w których kraju zamieszkaliście. Ja sam i mój dom służyć chcemy Panu”.
Naród wówczas odrzekł tymi słowami: „Dalekie jest to od nas, abyśmy mieli opuścić Pana, a służyć bóstwom obcym. Czyż to nie Pan, Bóg nasz, wyprowadził nas i przodków naszych z ziemi egipskiej, z domu niewolników? Czyż nie On przed oczyma naszymi uczynił wielkie znaki i ochraniał nas przez całą drogę, którą szliśmy, i wśród wszystkich ludów, pomiędzy którymi przechodziliśmy? Pan ponadto wypędził przed nami wszystkie te ludy wraz z Amorytami, którzy mieszkali w tym kraju. My chcemy również służyć Panu, bo On jest naszym Bogiem”.
I rzekł Jozue do ludu: „Wy nie możecie służyć Panu, bo jest On Bogiem świętym i jest Bogiem zazdrosnym i nie przebaczy wam występków i grzechów. Jeśli opuścicie Pana, aby służyć bogom obcym, ześle na was znów nieszczęścia, a choć przedtem dobrze wam czynił, wtedy sprowadzi zagładę”.
Lecz lud odrzekł Jozuemu: „Nie! My chcemy służyć Panu”. Jozue odpowiedział ludowi: „Wy jesteście świadkami przeciw samym sobie, że wybraliście Pana, aby Mu służyć”. I odpowiedzieli : „Jesteśmy świadkami”. „Usuńcie więc bogów obcych spośród was i zwróćcie serca wasze ku Panu, Bogu Izraela”. I odrzekł lud Jozuemu: „Panu, Bogu naszemu, chcemy służyć i głosu Jego chcemy słuchać”.
Zawarł więc Jozue w tym dniu przymierze z ludem i nadał mu ustawę i nakaz w Sychem. Jozue zapisał te słowa w księdze Prawa Bożego. Wziął następnie wielki kamień i wzniósł go tam pod terebintem, który jest w miejscu poświęconym Panu. Następnie Jozue rzekł do zgromadzonego ludu: „Patrzcie, oto ten kamień będzie dla was świadkiem, ponieważ on słyszał wszystkie słowa, które Pan mówił do nas. Będzie on świadkiem przeciw wam, abyście się nie wyparli waszego Boga”. Wtedy Jozue odprawił lud i każdy pospieszył do swojej posiadłości.
Potem umarł Jozue, syn Nuna, sługa Pana, mając sto dziesięć lat.

Oto słowo Boże.


PSALM RESPONSORYJNY (Ps 16,1-2a i 5.7-8.11)

Refren: Pan mym dziedzictwem, moim przeznaczeniem.

Zachowaj mnie, Boże, bo chronię się do Ciebie, *
mówię do Pana: „Tyś jest Panem moim,
Pan moim dziedzictwem i przeznaczeniem, *
to On mój los zabezpiecza”.

Błogosławię Pana, który dał mi rozsądek, *
bo serce napomina mnie nawet nocą.
Zawsze stawiam sobie Pana przed oczy, *
On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje.

Ty ścieżkę życia mi ukażesz, *
pełnię Twojej radości
i wieczną rozkosz *
po Twojej prawicy.


ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Por. Mt 11,25)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi,
że tajemnice królestwa objawiłeś prostaczkom.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.


EWANGELIA (Mt 19,13-15)
Jezus błogosławi dzieci

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Przynoszono do Jezusa dzieci, aby włożył na nie ręce i pomodlił się za nie; a uczniowie szorstko zabraniali im tego. Lecz Jezus rzekł: „Dopuśćcie dzieci i nie przeszkadzajcie im przyjść do Mnie; do takich bowiem należy królestwo niebieskie”. Włożył na nie ręce i poszedł stamtąd.

Oto słowo Pańskie.


Moje rozważanie Słowa chciałbym zacząć od lekcji z Księgi Jozuego. Zgromadzenie w Sychem jest drugim zapisanym w Świętej Księdze Zgromadzeniem Ludu Izraela. Pierwsze takie Zgromadzenie miało miejsce pod Górą Synaj, kiedy Bóg nadał ludowi Izraela Prawo, Dziesięć Słów i zawarł z nimi Przymierze. Dzisiejsza lekcja opisuje drugie takie Zgromadzenie, już po wejściu do Ziemi Obiecanej. Jozue odnawia Przymierze Boga z ludem. Zaczyna od słów:
„Bójcie się więc Pana i służcie Mu w szczerości i prawdzie. Usuńcie bóstwa, którym służyli wasi przodkowie po drugiej strome Rzeki i w Egipcie, a służcie Panu. Gdyby jednak wam się nie podobało służyć Panu, rozstrzygnijcie dziś, komu służyć chcecie, czy bóstwom, którym służyli wasi przodkowie po drugiej stronie Rzeki, czy też bóstwom Amorytów, w których kraju zamieszkaliście. Ja sam i mój dom służyć chcemy Panu”
Lud już wszedł do Ziemi Obiecanej, już doświadczył wielkich dzieł Pana, a jednak Jozue wzywa, by usunąć obce bóstwa. Myślę, że to wezwanie bardzo mocno dotyczy każdego z nas, a może szczególnie tych, którzy osiągnęli już pewien stopień zażyłości z Bogiem. Już wyćwiczyliśmy się w cnocie i wydaje się może nam, że już trzymamy Pana Boga za nogi. A jednak Jozue mówi nam, usuńcie bóstwa, którym służyli wasi przodkowie po tamtej stronie rzeki. Jozue jest figurą Jezusa Chrystusa. Dzisiaj do nas przemawia sam Jezus. Usuńcie bóstwa, którym służyli wasi ojcowie po tamtej stronie rzeki. Izrael przeszedł przez Jordan, Jordan w którym kiedyś Jan Chrzciciel będzie udzielał chrztu nawrócenia, w który sam Jezus przyjął chrzest, biorąc w tym znaku nasze grzechy zostawione w wodach Jordanu na siebie. Nas ta sytuacja dotyka o tyle, że ochrzczeni jako dzieci, wciąż odwracamy się od Jedynego Boga a zwracamy się ku różnym idolom tego świata. Naród Izraelski odpowiada Jozuemu"
„Dalekie jest to od nas, abyśmy mieli opuścić Pana, a służyć bóstwom obcym."
I wspomina wielkie dzieła Pana, których byli świadkami podczas podboju Palestyny. Jakżeż bliskie jest to nam, którzy już nieco wyćwiczyliśmy się w cnocie. Ja miałbym służyć idolom, ja miałbym zgrzeszyć. Nigdy w życiu. Jakże mało znamy samych siebie. Jozue wie o tym, i mówi do ludu a także do nas:
„Wy nie możecie służyć Panu, bo jest On Bogiem świętym i jest Bogiem zazdrosnym i nie przebaczy wam występków i grzechów. Jeśli opuścicie Pana, aby służyć bogom obcym, ześle na was znów nieszczęścia, a choć przedtem dobrze wam czynił, wtedy sprowadzi zagładę”.
Po raz drugi Jozue zwraca uwagę, że Bogu trzeba służyć całym sobą, że nie można mieć serca podzielonego. Bowiem łatwo możemy siebie samych oszukać. Wydoskonaliliśmy się w wielu cnotach. Odrzuciliśmy już wiele idoli. Żyjemy moralnie, pobożnie i cnotliwie. Ale bywa, że nie zauważamy jednego, dobrze ukrytego idola, którym jest nasze ego, którym jesteśmy sami dla siebie bożkiem.
Tak pisze o tym Matka Teresa od Jezusa (z Avilla) w dziełku "Zamek wewnętrzny":
"Poznałam kilka dusz, a nawet sądzę, że mogę powiedzieć wiele, które dotarły do tego stanu, i pozostawały w nim, i przeżyły wiele lat w tej prawości i nienaganności duszy i ciała, na ile można to zrozumieć. A po ich upływie, gdy już zdawało się, że powinny być panami tego świata, a przynajmniej całkiem świadomymi jego ułudy, gdy Jego Majestat poddał je próbie w sprawach niezbyt wielkich, zareagowały na to tak wielkim oburzeniem i ściśnięciem serca, że wprawiały mnie tym w osłupienie, a nawet w wielkie zatrwożenie. Na udzielenie im bowiem rady nie ma sposobu, gdyż - jako że od tak długiego czasu prowadzą cnotliwe życie - wydaje im się, że to oni mogą pouczać innych, i że mają nadmiar powodów do odczuwania tego w taki sposób."
Czy jest więc jakieś "lekarstwo", by wykorzenić i tego zakamuflowanego idola, jakim jesteśmy dla siebie samych? Otóż jest. Matka Teresa właśnie na niego wskazuje. To pokora. A czym jest pokora? Na samo to słowo ciarki nam po plecach chodzą i się wzdrygamy i otrząsamy z obrzydzeniem. A jednak bez pokory ani rusz. Zainteresowanych odsyłam do konkordancji biblijnej, by znaleźli hasło pokor, pokorny i odczytali stosowne teksty w których Święta Księga mówi na temat pokory. W tym miejscu wspomnę tylko jeden przykład, pokazujący czym powinna być pokora: Król Dawid przeżywał w swoim życiu lepsze i gorsze doświadczenia. Otóż zdarzyło się tak, że jego syn Absalom dokonał czegoś w rodzaju zamachu stanu, obwołał się królem i pociągnął za sobą wielką część Izraela. Dawid musiał uciekać z Jerozolimy niepewdny swego życia. Wraz garstką najwierniejszych sług, boso, z odkrytą głową ucieka. Idzie zboczem góry Oliwnej, tej samej, która kiedyś będzie świadkiem męki konania Jezusa w Getsemani. Dawid ucieka a po przeciwnym stoku doliny towarzyszy mu Szimei, dworzanin poprzedniego króla Saula. Szimei urąga Dawidowi. Woła: precz, precz mężu krwawy. Dobrze, że cię to spotkało, i wymyśla królowi od ostatnich. Któryś z towarzyszy Dawidowi, jak długo ten pies będzie ujadał, pozwól panie a pójdę i ciosem miecza skończę z nim. To nasza postawa, gdy ktoś nam urąga, być może niesłusznie. Chcielibyśmy natychmiast go uciszyć, zdławić krytykę w zarodku. A co mówi Dawid? Co ja mam wspólnego z wami synowie Serui? Jeśli nawet mój syn, który wyszedł z moich lędźwi, nastaje na moje życie to cóż dopiero ten Benjaminita. Skoro on mi urąga to znaczy, że Pan mu pozwolił. Urągaj Dawidowi. Może wejrzy Pan na moje upokorzenie i wróci mnie jeszcze do Jerozolimy. Myślę, że właśnie na tym polega pokora. Przeciwstawną postawą jest pycha. Przykładem człowieka pysznego jest Nabal. (możemy jego historię przypomnieć sobie czytając 25 rozdział 1 Księgi Samuela). Tu chcę zwrócić uwagę na jedną cechę Nabala. Jest on człowiekiem mocno zadufanym w sobie, człowiekiem, któremu nikt, nic nie może powiedzieć, zwrócić uwagę. Taki człowiek widzi tylko samego siebie i sobie samemu oddaje cześć. Jakże często nawet w naszej cnotliwości jesteśmy takimi Nabalami?
Jaką drogę należy więc obrać, by wzrastała w nas cnota pokory? Ewangelia nam to podpowiada. Jezus mówi:
„Dopuśćcie dzieci i nie przeszkadzajcie im przyjść do Mnie; do takich bowiem należy królestwo niebieskie”
Trzeba nam stać się jak dzieci, być pełnymi zaufania do Ojca w niebie. Na pytanie apostołów, któż może się zbawić? Jezus odpowiada" U ludzi to niemożliwe, ale dla Boga nic nie jest niemożliwe. Zaufajmy Ojcu w niebie.
I jeszcze na zakończenie jeszcze jedna refleksja dotycząca lekcji z Księgi Jozuego:
Na stanowcze wezwanie Jozuego: "wy nie możecie służyć Panu, bo jest On Bogiem świętym ..." lud odpowiada: "Panu, Bogu naszemu, chcemy służyć i głosu Jego chcemy słuchać"; Wtedy Jozue stawia pod terebintem kamień i mówi, ten kamień będzie świadkiem waszego wyboru, waszego przyrzeczenia. Ten kamień kojarzy mi się z pewnym tekstem świętego Pawła, który mówi, że na pustyni ludowi towarzyszyła skała duchowa z której lud mógł pić a skałą tą był Chrystus. Myślę, że prawdziwym świadkiem naszego opowiadania się za Bogiem jest właśnie Chrystus. On powiedział, czy nie słyszeliście, że kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym albo skałą upadku. Jezus jest gwarantem naszej więzi z Bogiem. Przyjęty do naszego życia jest kamieniem węgielnym, na którym wspiera się cała budowla naszego życia, odrzucony jest skałą upadku.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Wakacje 2013

Nareszcie wakacje. Nareszcie można się wyspać, poczytać i robić wiele spraw; na które w ciągu roku zawsze brak czasu. W tym roku urlop zacząłem dopiero 5 sierpnia, czyli o miesiąc później jak w latach ubiegłych, trudno wyczuć dlaczego tak być musiało, ale nie marudźmy, co było to było, już się nie wróci i trzeba się cieszyć chwilą obecną. Pierwszy tydzień spędziłem w Licheniu u Piotra. Gdyby nie koszmarne upały byłoby bardzo miło, a tak było tylko miło. Piotr niestety miał swoje obowiązki i nie mógł mi poświęcić tyle czasu ile byśmy chcieli. Tylko wieczory mogliśmy spędzać wspólnie, najczęściej oglądając jakiś mrożący krew w żyłach film, lub mecz piłki nożnej. Ot takie męskie przyjemności. W minioną niedzielę skoro świt wyjechałem do Borne Sulinowo, by odprawić o 12.15 mszę w kaplicy sióstr. Jest mi tu jak zawsze, jak u Pana Boga za piecem. Może aż za miło, powinienem się ruszać a tu łóżeczko pachnie by się słodko zdrzemnąć. Ale poza spaniem dość ostro pracuję przepisując pamiętnik Taty. Przez moje gapiostwo straciłem plik i musiałem wrócić do starego backup'a, ale już sporo nadrobiłem powiększyłem dwukrotnie zachowany tekst. Cóż poza tym, że śpię robię w Borne. Odprawiam siostrom mszę, modlę się z nimi jutrznią i nieszporami no i czytam. O wcześniejszych moich lekturach może napiszę osobno parę uwag, tutaj tylko wspomnę, że czytam otrzymaną od Piotra niewielką książeczkę jego autorstwa "Bioetyczny Labirynt" i jestem pod wrażeniem. Są to zebrane w całość jego felietony, które wygłosił w Radio Watykańskim. Lektura godna polecenia. Tematyka aktualna, wręcz gorąca, warto się z nią zapoznać. Nieważne czy jest się szarym świeckim, czy uczonym w piśmie księdzem. Każdemu potrzeba jasnej informacji.

czwartek, 11 lipca 2013

Z bieżącej lektury; autor: Emiliano Jimenez Hernandez "Jabbok, Noc Jakuba"

Kupiłem tę książkę, przed wielu laty i jak to bywa u mnie zacząłem czytać, aby po pewnym czasie odłożyć na półkę. Aktualnie robiąc kolejną czystkę w moich książkach, czeka mnie przeprowadzka i muszę myśleć o tym, aby nieco "odchudzić" swój bagaż, trafiłem na nią i nie mając aktualnie żadnej fascynującej lektury, zacząłem czytać. Tak się złożyło, że w ostatnich dniach kolejne lekcje mszalne były z Księgi Rodzaju i opowiadały dzieje patriarchów, m. in. właśnie Jakuba. Wszyscy patriarchowie otrzymali od Boga Obietnicę, która dotyczyła mocno ich losów.
W 1978 roku i ja otrzymałem Obietnicę, Słowo o narodzeniu we mnie Syna Bożego. Miałem jedynie uwierzyć, że to jest możliwe. Pisałem na ten temat na tych łamach, jak Bóg realizował ją w moim życiu. Miewałem podczas tych lat okresy wzlotów, bywały też czasy zwątpienia i upadków.
Wracając do lektury, jest to zbeletryzowana historia Jakuba, trafiłem w niej na interesujący i bardzo aktualny fragment, opisujący dość wiernie moje wzloty i upadki. Chcę go w tym miejscu przytoczyć, bo to ja jestem tym krętaczem Jakubem.
"... Moje życie było zawsze udręką i pocieszaniem, rozpalone i wygaszone, zorganizowane i niszczone przez Świętego, błogosławione niech będzie Jego imię. Moje ręce są w stanie dotykać tajemnicy, która mnie otacza, ale nie mogę jej przeniknąć i pojąć. Jedyną rzeczą, która mi pozostaje do zrobienia, to uklęknąć przed Bogiem i zatracić się w nim.
Oto dlaczego jedna część mnie zawsze opierała się Świętemu, błogosławione niech będzie Jego imię. Ta, którą najbardziej kocham, to, co w sobie szanuję i akceptuję, kiedy całym moim istnieniem czuję się wzgardzony, to, co bronię całym sobą, czego nie mogę i nie chcę zniszczyć, złożyć w ofierze, poświęcić. Jest nią, mój grzech.
Mędrcy, błogosławiona niech będzie ich pamięć, mówią, że najgorszym wrogiem obietnicy jest właśnie ten, kto ją otrzymał, ponieważ nikt inny nie zdoła jej zagrozić bardziej od niego.

Te słowa bardzo mocno współgrają z bolesnym wyznaniem św. Pawła w Liście do Rzymian (7, 14nn), w którym Apostoł Narodów skarży się, że wie co jest dobre, a postępuje wbrew tej wiedzy, czyniąc zło powodowane przez mieszkający w nim grzech.
Także znana anegdota o św. Hieronimie, ojcu Kościoła, tłumaczu na łacinę Pisma Świętego. Gdy jezus zarządał od Hieronima, by Mu coś oddał, ten chce oddać swą mądrość, pobożność, modlitwy, ascezę, a Jezus prosi go, Hieronimie oddaj Mi swój grzech.
O tym myślę, mówi we wspomnianym już Liście do Rzymian, św. Paweł: "Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! Tak więc umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś – prawu grzechu."(Rz 7, 24b-25)

czwartek, 20 czerwca 2013

Świątobliwy, ale nieszczęśliwy, czyli rzecz o starszym bracie.

W historii o miłosiernym Ojcu opowiedzianej przez Jezusa faryzeuszom, zawsze wydawała miu się bliższa postać starszego z braci, tego "wiernego" Ojcu. Był w moim życiu na pewno epizod znacznego oddalenia się od domu Ojca, próba życia wg własnych regół, ale nawet wtedy usilnie się maskowałem wobec bliskich mi ludzi, udając religijność i przestrzeganie praktyk. Dlatego gy kiedyś trafiłem na zapis homilii ks Adama Rybickiego, skopiowałem ją do pamięci mojego komputera. Dziś nie mam jak poprosić ks Adama o pozwolenie umieszczenie Jego przemyśleń w moim blogu. Czynię to więc całkowicie bezprawnie. By jednak nie posądzono mnie o plagiat, nie przypisuję sobie autorstwa tego tekstu i umieszczam imię oraz nazwisko prawdziwego autora, którym jest ks. Adam Rybicki.

Świątobliwy, ale nieszczęśliwy

W przypowieści o miłosiernym ojcu (Łk 15,1-32) nasza uwaga skupiona jest przeważnie na ojcu (ponieważ jest obrazem Boga) albo na młodszym synu, bo jest obrazem każdego z nas. Jednak nie mniej ważną postacią jest drugi, starszy syn. Być może ciągle jego osoba jest zbyt tajemnicza, skrywająca jakiś sekret lub jakieś tłumione uczucia, które niespodziewanie wychodzą na zewnątrz. Skoro nie jest on symbolem "rasowego" grzesznika (jest nim młodszy brat), to może jego postać reprezentuje tych, którzy starają się być Bogu wierni i nigdy od niego nie odejść? Może nawet starszy brat jest oddanym Kościołowi sługą (np. księdzem?), który o wszystko się stara, jednak w głębi zżera go jakiś smutek i żal? Smutek, którego sam nie rozumie i który wychodzi z niego w najmniej oczekiwanych momentach... Skąd więc ten smutek, skoro "tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu" (Łk 15,29)? Czy nie kojarzy nam się ze smutkiem Kaina, który żył w bliskości Boga, jednak było w nim coś, co sprawiło, że sam Pan go zapytał: "Dlaczego jesteś smutny i dlaczego twarz twoja jest ponura?" (Rdz 4,6). Tam też chodziło o brata, o porównywanie się z nim i dziwny brak kontaktu z Bogiem.

Blisko Boga, ale nie z Bogiem

Byłem kiedyś u kolegi-księdza, który miał na tapecie w komputerze zdjęcie z filmu "Miasto aniołów" i bardzo ten film przeżywał, ciągle o nim mówił, miał też wielki plakat tego filmu na drzwiach pokoju. Film ten opowiada o aniele, który obserwując ziemian zaczyna im zazdrościć zmysłowych doznań, wspomina na przykład o smaku gruszek. Zakochuje się w pięknej lekarce, decyduje się na porzucenie swojego anielskiego losu i staje się prawdziwym człowiekiem, aby prawdziwie być ze swoją ukochaną. Przedtem jednak zwraca uwagę smutek i rozdzierający żal anioła, że nie może być człowiekiem i "wąchać gruszek"; nie jest on aniołem szczęśliwym, brakuje mu energii i radości, cały czas snuje się za ludźmi i zazdrości im owych gruszek. Film jest piękny i wzruszający, ale ten anioł, który nie cieszy się z bliskości Boga, z jego miłości, z tego, z czego mógłby się cieszyć, budzi mieszane uczucia. Anioł, który właściwie się nudzi, nie wie, w co miałby ręce (czy raczej skrzydła) włożyć. Widzowi przed ekranem aż żal patrzeć na takiego nieszczęśliwego anioła, który z zazdrością patrzy na ludzi.

Anioł niby dobry, ale dogłębnie smutny, może i służący Bogu, jednak nie znajdujący w tej służbie żadnej radości, który zazdroszcząc ludziom ich kondycji, postanawia porzucić swój "anielski stan", to przecież obraz starszego brata z przypowieści o miłosiernym ojcu... Jezus również zszedł na ziemię; śpiewamy Mu: "opuściłeś śliczne niebo, obrałeś barłogi", ale nie było to zejście na ziemię z zazdrości, lecz z miłości, z pragnienia ratowania nas, przyniesienia nam światła. Jezus nie zszedł z nieba dla siebie, lecz dla nas, a do tego świata miał bardzo realistyczny stosunek: jest on pełen trosk (zob. Łk 4,18), jednak należy go nie potępiać, lecz zbawić (zob. J 3,17). Jezus korzystał z tego świata, cieszył się nim, skoro powiedziano o Nim "żarłok i pijak" (Łk 7,34), jednak to, że był radosny, nie wynikało z dóbr tego świata, lecz z całkiem innego powodu.

Smutek i żal może ogarnąć człowieka, który wiele w życiu się wyrzekł, wielu pokus uniknął i dużo za to zapłacił, a teraz widzi, że młodzi szaleją, są mniej spięci, co prawda, upadają, grzeszą, potem się tym chwalą, są też chwaleni przez innych, awansują... Może to właśnie oni żyją tak zwaną pełnią życia? A ja, który nigdy się takich rzeczy nie dopuściłem, jestem smutny i nawet gdzieś w głębi im zazdroszczę. Ten żal i smutek może zrodzić się głęboko w sercu seminarzysty, zakonnika czy księdza, który radykalnie wyrzekając się tego świata i służąc Kościołowi, będzie zerkał jednym okiem na swoich kolegów, którzy "po prostu cieszą się życiem", jeżdżą po świecie, balują do rana i mieszkają ze swoimi coraz to piękniejszymi dziewczynami.

Gdy to spoglądanie – to na siebie, to na innych – nas zdominuje, jesteśmy zgubieni. Idąc za Chrystusem i porównując się z tymi, którzy idą za światem, nie będziemy nigdy zwycięzcami: będziemy przegrywać. Można powiedzieć więcej: musimy przegrywać. Dlatego, gdy wkradnie się porównywanie i ocenianie siebie na podstawie porównywania z innymi, tracimy z oczu to, co jest najważniejsze: Ojca.

Gdy nie jesteśmy zapatrzeni w Ojca, przesiąkanie myślami tego świata jest nieuniknione. Nieustanne zapatrzenie w Ojca chroni nas przed tym. U wczesnochrześcijańskich pisarzy można znaleźć myśl, iż początkiem grzechu pierworodnego było odwrócenie oczu od Boga, a zwrócenie się ku stworzeniu ("spostrzegła, że [drzewo to] ma owoce dobre do jedzenia" – Rdz 3,6). Pytanie, które się tu rodzi, jest więc proste: gdzie patrzysz? Na co najczęściej spoglądasz? Na siebie i na innych (i tu – nawet niechcący – wkrada się błąd porównywania), czy też jesteś zapatrzony w Ojca? A tak praktycznie: ile czasu dziennie spędzasz, spoglądając na Ojca, a ile na siebie i na ludzi? Jezus był tak wpatrzony w Ojca, że wiele Jego całkiem spontanicznych wypowiedzi świadczy o nieustannej kontemplacji i nasłuchiwaniu Ojca (zob. J 1,14; 5,36). W życiu Jezusa kontemplacja Ojca prowadziła do tego, że widział, jak bardzo jest przez Niego miłowany i jak wiele od Niego otrzymuje (zob. J 3,35).

O jakim my tu wzroku mówimy, o jakim patrzeniu? O takim, o jakim mówi między innymi Psalm 16,8: "Stawiam sobie zawsze Pana przed oczy, nie zachwieję się". Patrzenie na Ojca, częstsze, coraz głębsze, kontemplacja Jego miłości do mnie daje radość przebywania z Nim naprawdę. Nie jesteśmy wtedy już tylko "blisko Boga", lecz "z Bogiem", nie tylko "u Niego pracujemy", lecz jesteśmy w naszym wspólnym domu, razem z Nim. Starszy syn był właśnie "blisko ojca" – służąc mu i nigdy nie przekraczając jego nakazu, ale nie był "z Nim". My, przy ołtarzu, w konfesjonale, jesteśmy zawsze blisko Boga, bardzo blisko. Ale nie wystarczy być funkcjonariuszem. Mamy, będąc "blisko", jednocześnie być "z Bogiem" – w przyjaźni, zaufaniu, jedności, oddaniu, nadziei. Gdy będziemy z Ojcem, a nie tylko blisko Ojca, wtedy nic niewłaściwego nie wciśnie się do naszej duszy: żaden żal, złość, smutek, co przeważnie rodzi się z porównywania z innymi bądź z zapatrzenia w siebie. Ta bliskość, jedność z Ojcem w życiu i słowach Jezusa brzmiały tak: "Ja i Ojciec jedno jesteśmy" (J 10,30).

Mam Ojca, to znaczy, że mam brata

Jeśli ktoś jest z Ojcem, to zaczyna patrzeć Jego oczami: widzi na przykład, że ma również brata. Starszy syn z przypowieści nie widzi, że ma brata. Mówi: ten, "skoro (...) wrócił ten syn twój"; nie mówi "mój brat wrócił", lecz "twój syn". Dopiero w ojcu (tu: w rozmowie z nim) starszy syn dostrzega, że który wrócił, to "jego brat". Tego właśnie w tej perykopie uczy go ojciec, mówiąc do starszego syna, że trzeba się "cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył". No tak, to jest rola ojca: pouczyć mnie, że ten, kto żyje w naszym domu, to nie rzecz, sługa, niewolnik, lecz mój brat i tak mam go traktować. No bo skąd my mamy to wiedzieć, że ten człowiek, który idzie ulicą, jedzie przede mną samochodem, mieszka za ścianą, to mój brat? Skąd mam to wiedzieć, skoro nic na to nie wskazuje? Mam to wiedzieć od Ojca, przez Ojca, tylko w Ojcu, że bliźni jest moim bratem, a Chrystus właśnie po to przyszedł na ziemię: aby pojednać (czyli uczynić jedno) nas z Ojcem, a przez to ustanowić nowy rodzaj relacji między nami: "wy wszyscy jesteście braćmi" (Mt 23,8). Tak więc niezadowolenie starszego syna, zazdrość i żal, wszelkie spory wynikają najpierw ze szwankującej relacji z Ojcem. Nie mam Ojca, to nie mam brata, wszyscy stają się obcy, wszyscy mi zagrażają, wszyscy mnie dener­wu­ją. Piekło na ziemi. A to wszystko w "gospodarstwie Ojca", w Kościele.

I jeszcze jedno. Podczas gdy starszy syn zgłasza pretensje, że nie korzysta z dóbr domu ("mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi"), ojciec odpowiada, że przecież ze wszystkiego może on korzystać ("wszystko, co moje, do ciebie należy"). Dlaczego on tego nie zrozumiał? Bo nie miał synowskiego ducha. A skąd u św. Pawła aż dwukrotnie powtarzające się oświadczenie: "Wszystko mi wolno" (1 Kor 6,12)? Bo może właśnie on zrozumiał, że wszystkiego, co Bóg mu daje, może z radością używać, jak dziecko w domu swoich rodziców.

Niedawno moi znajomi we Włoszech gościli u siebie w domu jedną z wybitnych postaci Kościoła, uważaną za świętego, a nawet mistyka naszych czasów, założyciela nowych wspólnot we Francji i w całym świecie, znanego z ascetycznego trybu życia. Gdy wchodził on do łazienki, aby odświeżyć się po podróży, gospodarze nieśmiało zaproponowali, że mogą mu włączyć wszystkie urządzenia (jacuzzi, bicze szkockie, sauna), które pomagają zrelaksować się po podróży. Gość, ksiądz w podeszłym już wieku, odpowiedział, że bardzo chętnie skorzysta. Gdy stamtąd wyszedł, jego oczy błyszczały jak u małego dziecka z radości i ciągle powtarzał: jakie cudowne doświadczenie, jakie piękne doświadczenie! Moi znajomi stwierdzili: odkryliśmy, że dziecko Boże może z radością korzystać ze wszystkiego, co Bóg nam daje i w niczym to nie ujmuje jego relacji z Nim! Przeciwnie, duch dziecięctwa i radosnego korzystania z Jego darów czyni ludzi radosnymi świętymi!

Widać więc, jakie to szczęście, gdy się odkryje, że można poprosić Ojca o "koźlę, aby się zabawić z przyjaciółmi", a On przecież pozwoli, a nawet doda do tego "najlepszą szatę", "pierścień" i "sandały", bo ma tego wszystkiego naprawdę dużo i... dla nas! Gdy rzeczywiście jest się z Ojcem, wtedy zyskuje się i brata (dodajmy: również wspaniałe i często piękne siostry!), i cały świat, z którego można z radością korzystać! Jezus uczył nas hojności w dawaniu, a przecież również tę naukę czerpał od Ojca: tak naprawdę ukazywał w wielu miejscach hojność swojego Ojca (zob. np. Łk 6,38).
Małe rzeczy, wielkie rzeczy
Starszy brat nie czerpał szczęścia ze swojej służby w domu ojca. Może to wszystko, co robił, wydawało mu się banalne, małe, może jego myśli błąkały się gdzieś po innych miejscach, innych miastach, może marzyło mu się służenie u kogoś innego? Jeśli jednak nie był zadowolony ze swojego "tu i teraz", a były to – jak mu się wydawało – małe rzeczy, to czy miał rację, że trzeba stąd wyjechać (tak zrobił przecież jego brat) czy też jego nieszczęście wynikało bardziej ze sposobu myślenia, z jego podejścia do własnego życia? Czasem klerykowi już po pierwszym roku seminarium rodzice zabraniają zmywać naczynia w domu, ponieważ – jak twierdzą – jest on stworzony do wyższych rzeczy. Jeśli on sam tę ideę "kupi" od rodziców, szykuje się nieszczęście, nie tyle zewnętrzne, ile wewnętrzne, jego własne, przeżywane w swoim wnętrzu. Będzie on robił w życiu różne rzeczy, od prania skarpetek do odprawiania Eucharystii, ale ciągle będzie czekał na owe "wielkie rzeczy", do których został stworzony. Czasem, gdy jego kolega awansuje, poczuje w sercu bolesne ukłucie, że to nie on, bo przecież awans zbliża – w jego mniemaniu – do wielkich rzeczy.

Każdy, kto marzy o robieniu wielkich rzeczy, będzie smutny. Owszem, będzie się uśmiechał, jednak będzie wiedział, przed kim i dlaczego ma się uśmiechać. Zmarszczki na jego twarzy z biegiem lat będą coraz bardziej opadać ku dołowi. Każdy, komu nie odpowiadają małe rzeczy czynione w służbie Bogu, będzie miał do kogoś pretensje, będzie mówił źle o innych, a wreszcie katapultuje się z rzeczywistości. Słowo "katapultuje" dobrze oddaje te realia: komu nie odpowiada powszedniość służby, sam siebie wyrzuca w powietrze, nie ma kontaktu z "tu i teraz", jest zawieszony.

Starszy syn, gdy wracał z pola i usłyszał muzykę i tańce, a potem dowiedział się z jakiej to jest okazji, właśnie tak "się zawiesił": "Rozgniewał się na to i nie chciał wejść". To prawda, zaskoczyła go ta sytuacja – zaskoczyła, ale jednocześnie obnażyła. Ryszard Kapuściński pisał o trzech sposobach, jakich człowiek używa, spotykając innego człowieka, czyli będąc, jak tutaj, w sytuacji zaskoczenia. W historii ludzkości rzeczywiście te sposoby są najczęściej spotykane. Pierwszy sposób to wojna, a więc atak; drugi to odgrodzenie się murem, a więc odizolowanie się, ominięcie człowieka lub nowej sytuacji. Trzeci zaś to nawiązanie dialogu, rozmowy, wejście z nowym człowiekiem w przyjazną relację, pewnego rodzaju zaciekawienie nim i jego opowieścią. Kapuściński pisze, że na przestrzeni historii człowiek ciągle się waha między tymi trzema sposobami; w zależności od sytuacji wybiera jedno z tych trzech rozwiązań. Tutaj starszy syn wybrał to drugie. Czy najlepsze?

Nie chciał wejść, czyli nie chciał brać w tym wszystkim udziału. Nie chciał brać udziału w prawdziwym życiu, które jest, jakie jest, zawiera wzloty i upadki. Gdyby ojciec go nie przekonał (z przypowieści nie wynika, czy go przekonał, czy nie), ze złości może starszy syn poszedłby znów na pole i ze złością wbijałby motykę w ziemię, a każdy dźwięk dobiegającej do jego uszu muzyki potęgowałby jego gniew. Potem poszedłby do gospody i zamknąłby się ze swoim gniewem we własnym pokoju i we własnym ciasnym sercu. Potrzebował jednak pomocy, słów ojca, jego zaproszenia, by wszedł i bawił się razem. Jak widać, z tej sytuacji żalu i smutku znów wyprowadza go ojciec. Czy nam to nie przypomina, że gdy jesteśmy zamknięci w jakimś smutku, żalu czy złości, musimy po prostu więcej się modlić, może nawet "na siłę", żeby dać się z tego dołka wyprowadzić łagodnym słowem Ojca?

Jezus – Syn szczęśliwy

Czy bycie synem szczęśliwym, choć ciężko pracującym dla Ojca, to abstrakcja? Czy każdy może tego doświadczyć? Jeśli ktoś widzi u siebie podobne uczucia, jakie szarpnęły starszym synem w dniu powrotu z "wycieczki" jego młodszego brata, to co może zrobić, by nie dać się przez nie poszarpać? Co zrobić, by mówiąc: "tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu", nie mówić tego z wyrzutem i złością, lecz z poczuciem zadowolenia?

Jezus jest wcieleniem tej postawy i tego stanu – jest Synem szczęśliwym. Pokazuje drogę do tego szczęścia, drogę wyrwania się ze wszystkich niszczących odczuć, które ujawnił starszy syn, posłuszny, wierny, ale bardzo nieszczęśliwy.

W kilku miejscach Jezus bardzo wyraźnie mówi, co konkretnie trzeba robić, aby być szczęśliwym: czuwać (zob. Mt 24,46), być bezinteresownym wobec potrzebujących (zob. Łk 14,14), czynić wszystko, by ucztować kiedyś w królestwie niebieskim (zob. Łk 14,15). Jezus nie mógłby uczyć ludzi o szczęściu, gdyby sam go nie zaznawał.

Jako pierwszy stopień na tej drodze do szczęścia Jezus umieścił relację z Ojcem, a szczególnie jej jakość, jej temperaturę. Mając blisko Ojca, będąc z Nim, będąc gorącym (a nie zimnym ani letnim), nikomu niczego się nie zazdrości, nie ma się poczucia straty, gdy Ojciec przygarnia grzesznika. W łączności z Ojcem po prostu wszystko cieszy, na wyższych rejestrach tej jedności cieszy nawet ubóstwo i cierpienie. W łączności z Ojcem przejmuje się Jego wzrok i myśli, Jego oczami widzi się powracających grzeszników i własną nędzę, która może nie ujawniła się tak bardzo na zewnątrz, ale nie oznacza, że jest mniejsza niż u kogokolwiek innego. Jest wreszcie możliwa taka jedność, która każe szukać tylko Jego woli i niczego więcej; szukanie i pełnienie Jego woli staje się czymś tak ważnym jak pokarm (Jezus właśnie tak to przeżywał – zob. J 4,34). Nie trzeba jednak przypominać, że ten rodzaj relacji z Ojcem nie jest jak siła mięśni, którą można wyćwiczyć. To dar Ducha Świętego; można go nazwać darem pobożności lub bojaźni Bożej, bo właśnie one w pewien sposób tworzą nasze synowskie odniesienie do Ojca. Duch Święty w nas może nam udzielić takiej serdecznej relacji, takiego zaufania i takiej radości przebywania z Ojcem. Trzeba o to prosić. Jezus nalegał, abyśmy o to prosili, a na pewno dostaniemy. Warto przypomnieć, że słów: "Tyś jest mój Syn umiłowany" Jezus nie usłyszał ze względu na siebie, tylko ze względu na nas. Jezus zaprasza, byśmy poprzez jedność z Nim nieustannie słyszeli te słowa skierowane właśnie do nas. One leczą ze smutku, ze wszystkiego, co nie pozwala cieszyć się życiem.

Sztywność i zimno w relacji do przebaczającego Boga (a może do przebaczenia w ogóle) Jezus zauważył kiedyś u faryzeuszy: gdy kobieta cudzołożna obmywała mu nogi, a faryzeusze na to szemrali, Jezus wziął jednego z nich na bok i wskazując na kobietę, powiedział, że ona nieustannie okazuje Mu czułość, a do niego: "Nie powitałeś mnie pocałunkiem" (Łk 7,45). Serce faryzeusza doznało wstrząsu, może zawstydzenia, gdy Rabbi dał mu do zrozumienia, że jest na początku drogi, że nie za wiele pojmuje z tego życia i z Boga, którego przed chwilą tak gorliwie wyznawał. Ta scena pokazuje, jak wiara faryzeusza zostaje zakwestionowana, a co więcej, za przykład wiary i miłości temu gorliwemu człowieko­wi Jezus dał kobietę cudzołożną, co musiało dla niego być bardzo nie­przyjemne. Może czasem i do nas Jezus mógłby powiedzieć podobne słowa: nie okazujesz mi serdeczności i czułości, stoisz z boku i oceniasz innych, jak starszy syn "nie chcesz wejść", czyli nie chcesz uczestniczyć w naszej wspólnej radości. Czy na pewno, stojąc z boku i oceniając innych, porównując się z nimi, jesteś szczęśliwy?

Jezus uczy nas także wnikliwego patrzenia, dobrego wzroku: abyśmy widzieli otaczający nas świat, wraz z jego niuansami i odcieniami, takim, jaki on jest. Tej przenikliwości i przebiegłości domagał się na przykład wtedy, gdy mówił, że mamy być "jak węże" (Mt 10,16). Jezus pragnie, abyśmy widzieli grzech takim, jaki on jest, bez lukru, z całą jego zgnilizną i konsekwencjami. Chce, żebyśmy widzieli grzesznika również w całej prawdzie: gdy idzie grzeszyć, byśmy mu nie zazdrościli, gdy wraca, byśmy też mu nie zazdrościli, że dostaje "najlepszą szatę, pierścień i sandały". Jezus uczy nas wreszcie, że gdy i nam powinie się noga, gdy roztrwonimy część majątku i nie będziemy już się tak dobrze czuli ("Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy Twojego nakazu" – pogratulować dobrego samopoczucia!), zawsze możemy wrócić, a nie błąkać się gdzieś po dalekich stronach i jeść strąki, które jedzą świnie. Powrót zawsze jest możliwy – oto kolejny powód do radości, powód, którego jakoś nie zauważył starszy syn. Nie stójmy z boku, wejdźmy do radości Pana. Nie bójmy się wejść tam, gdzie tańczą i jedzą utuczone cielę. Ucieszmy się Bogiem, który jest dla nas aż tak dobry.

ks. Adam Rybicki

 

wtorek, 11 czerwca 2013

Misja Apostolska

Dziś wspominamy św. Barnabę Apostoła

Święty Barnaba pochodził z Cypru. W Jerozolimie przyjął chrześcijaństwo i całą swoją majętność przekazał Apostołom. On wprowadził świętego Pawła do jerozolimskiej gminy chrześcijańskiej. Potem go odszukał w Tarsie, przyprowadził do Antiochii i na wyraźne polecenie Ducha Świętego towarzyszył Apostołowi Narodów podczas jego pierwszej podróży misyjnej w Azji Mniejszej. Po soborze jerozolimskim wrócił na Cypr, gdzie według tradycji poniósł śmierć męczeńską około 60 roku.

EWANGELIA (Mt 10,7-13)
Wskazania na pracę apostolską

Jezus powiedział do swoich Apostołów:
„Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy. Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski. Wart jest bowiem robotnik swej strawy.
A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie.
Wchodząc do domu, przywitajcie go pozdrowieniem. Jeśli dom na to zasługuje, niech zstąpi na niego pokój wasz; jeśli nie zasługuje, niech pokój wasz powróci do was”.

W Liturgii Godzin, jako drugie czytanie w Godzinie Czytań mamy poniższy fragment,
z komentarza św. Chromacjusza, biskupa, do Ewangelii św. Mateusza (Traktat 5, 1. 3-4)

"Wy jesteście światłością świata. Nie może ukryć się miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu". Solą ziemi nazwał Pan swoich uczniów, albowiem mądrością z nieba przywracają świeżość nadpsutym przez szatana ludzkim sercom. Teraz znowu nazywa ich światłością świata, ponieważ oświeceni przez Tego, który jest wiecznym i prawdziwym światłem, oni z kolei stają się światłem wśród ciemności.
Skoro Chrystus jest słońcem sprawiedliwości, słusznie zatem nazywa swoich uczniów światłem świata, ponieważ przez nich, jakby za pośrednictwem jasnych promieni, przekazuje całemu światu światło swego poznania. Oni to bowiem ukazawszy światło prawdy, usunęli z serc ludzkich ciemności błędu.
Także i my, przez nich oświeceni, staliśmy się światłem, będąc niegdyś ciemnością, jak to powiada Apostoł: "Niegdyś bowiem byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu; postępujcie jak dzieci światłości". I znowu: "Nie jesteście synami nocy ani ciemności, lecz jesteście synami światłości i synami dnia". Słusznie też święty Jan w swym liście powiada: "Bóg jest światłością, a kto trwa w Bogu, trwa w światłości, jak i On jest w światłości". A zatem, skoro radujemy się uwolnieniem od mroków błędu, postępujmy w świetle, jako synowie światłości. Dlatego właśnie powiada Apostoł: "Między nimi jawicie się jako źródła światła, zawierające słowo życia".
A jeśli nie uczynimy tego, wtedy okaże się, iż naszą niewiernością, jakby zasłoną, na własną i drugich szkodę zakrywamy i zaciemniamy tak bardzo potrzebne człowiekowi światło. Wiemy przecież i czytamy, że ten, kto otrzymał talent, aby zamienić go na wieczną chwałę, słuszną poniósł karę, skoro wolał go raczej ukryć niż we właściwy sposób wykorzystać.
A zatem gorejąca owa pochodnia zapalona dla naszego zbawienia niechaj płonie w nas nieustannie. Mamy bowiem pochodnię niebieskiego przykazania i duchowej łaski, o której Dawid powiedział: "Twe słowo jest dla moich stóp pochodnią i światłem na moich ścieżkach". Zaś Salomon mówi: "Pochodnią jest nakaz prawa".
Dlatego nie wolno nam zasłaniać pochodni wiary i przykazań, ale dla dobra powszechnego trzeba umieścić ją w Kościele jakby na świeczniku, abyśmy sami mogli korzystać z tego światła, a zarazem, by wszyscy wierzący mogli być przezeń oświecani.

Interesujące wydaje się dla mnie zestawienie tych dwu tekstów. Ewangelia, która mówi do nas wszystkich o nakazie głoszenia Dobrej Nowiny. To przepowiadanie ma przynieść słuchaczom pokój, Boży Pokój. Ten imperatyw dotyczy wszystkich chrześcijan. Nie tylko Ojca Świętego, biskupów czy prezbiterów. Wszyscy na mocy sakramentu chrztu jesteśmy do tego powołani. Św. Chromacjusz słusznie chyba wskazuje nam jak powinna wyglądać nasza postawa w głoszeniu Dobrej Nowiny o pokoju. Mamy być światłem dla świata. Reszta to plewy.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Wskrzeszenie syna wdowy

9 czerwca 2013. Na Wertepach
Na początek, żeby było wiadomo o co common Ewangelia z jutra

"Jezus udał się do pewnego miasta, zwanego Nain; a szli z Nim Jego uczniowie i tłum wielki. Gdy zbliżył się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego - jedynego syna matki, a ta była wdową. Towarzyszył jej spory tłum z miasta. Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: Nie płacz! Potem przystąpił, dotknął się mar - a ci, którzy je nieśli, stanęli - i rzekł: Młodzieńcze, tobie mówię wstań! Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go je...go matce. A wszystkich ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: Wielki prorok powstał wśród nas, i Bóg łaskawie nawiedził lud swój. I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie. "
Historia o wskrzeszeniu, uzdrowieniu jakich wiele. Syn zmarł, matka płacze, Jezus wskrzesza. W pierwszym czytaniu Eliasz, prorok, robi praktycznie to samo, tylko nie swoją mocą. Ale historia niesamowicie podobna. I nic nie było tu takiego, gdyby nie istotne detale!
Zarówno i Eliasz jak i Jezus spotykają wdowę z jedynym synem. Wdowa w tamtych czasach z jednej strony miała przywileje,ale z drugiej strony wielokrotnie nie były one przestrzegane. Uważano,że należy do gorszej grupy ludzi; ludzi, którym w życiu nie wyszło.
Żydzi i chrześcijanie mieli za zadanie opiekować się wdowami i sierotami.
Tym kobietom szczególnie nie poszło. Nie dość,że wdowy, to właśnie zmarł im jedyny syn. Zostały zupełnie same. Na tamte czasy oznaczało to tyle, co fakt,że nie mają już po co żyć. Dwa przypadki, ta sama sytuacja.
Ciekawe jest jednak coś innego. Eliasz, prosząc Boga by wskrzesił chłopca, mówi: "O Panie, Boże mój! Czy nawet na wdowę, u której zamieszkałem, sprowadzasz nieszczęście, dopuszczając śmierć jej syna?"
Natomiast w Ewangelii czytamy: "Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: Nie płacz!"
Nikt nie ubolewa nad zmarłym, ale nad wdową. Nikt nie mówi: wskrześmy chłopca, by żył, ale pocieszają wdowę i ze względu na nią to się dzieje.
Śmierć, boli tylko tych, co zostają.
Ale jest tu coś więcej. Gdy jesteś taką życiową "wdową", gdy w życiu już Ci nic nie wychodzi, gdy tracisz wszystkich i wszystko, gdzie ludzie gardzą Tobą, gdy czujesz, że już masz serdecznie dość i na koniec dzieje się coś, co zwala Cię z nóg... To właśnie wtedy napotkasz na swojej drodze Tego, który Cię pocieszy; Tego, który "użali się nad Tobą i rzeknie do Ciebie: Nie płacz!". Właśnie wtedy, gdy masz dość.
Twoim zadaniem jest tylko nie odwrócić wzroku.
Ciekawe, że Chrystus nie pojawił się, gdy chłopiec chorował, czy też umierał, ale dopiero, gdy już nieśli go na pochówek. Czasem bywa tak, że tego pocieszenia nie widzimy, nie czujemy, że Ktoś mówi nam "nie płacz!"... ale poczekaj... Jeśli tylko nie odwrócisz twarzy, to zdarzy się coś, co wytrze Twoją łzę.
Jeśli jesteś w swoim życiu taką "wdową", to prorocy stoją po Twojej stronie, a Ten, który ból odrzucenie i samotność zna jak nikt, pochyli się nad Tobą i powie Ci: nie płacz! Ja Jestem.

piątek, 7 czerwca 2013

Z moich lektur czyli narzeczeństwo a zagubiona owca.


Żeby nie było tak, iż czytam tylko Metro, dziś garść refleksji z lektury Gościa Niedzielnego (nr 22 z 02.06.2013). Ponieważ od blisko trzech lat zajmuję się przygotowaniem narzeczonych do sakramentu małżeństwa, zainteresował mnie oczywiście artykuł Pani Ewy K. Czaczkowskiej pt.: „Jakie narzeczeństwo, takie małżeństwo”. Autorka rozmawiała z kilkoma parami młodych ludzi, którzy poważnie traktują czas zaręczyn, czasem nawet dosyć długi. Mówią: „Zaręczyny były dla nas znakiem, deklaracją, że chcemy być razem i chcemy zbudować rodzinę”. Biorą poważnie sprawę przygotowania do ślubu, chcą ukończyć naukę a także popracować, by całego wesela nie finansowali rodzice. Mówią, że też chcą duchowo przygotować się do ślubu m. in. poprzez nauki przedślubne.
Ale nie zawsze wygląda to tak ładnie. Nawet poza wielkimi, anonimowymi aglomeracjami, coraz częściej narzeczeni przed ślubem mieszkają razem. W poradniach rodzinnych ocenia się, że „tylko 20-30% par uczęszczających na konferencje przedmałżeńskie, podchodzi na serio do sakramentu małżeństwa, uznaje jego nierozerwalność i chce przeżyć okres narzeczeństwa w taki sposób, w jaki proponują Biblia i Kościół”. Pracownicy poradnictwie rodzinnym nie mają wątpliwości, że istnieje silny związek pomiędzy narzeczeństwem a małżeństwem. Jeśli narzeczeństwo przeżywane jest „byle jak” to trudno oczekiwać, by w małżeństwie coś poprawiło się, też jest byle jakie. Jeszcze 10-15 lat temu do poradni przychodzili ludzie, którym zależało na przygotowaniu się do ślubu, choć i wtedy bywało, że termin wymuszony był przez błogosławiony stan kobiety. Dzisiaj bywa, że „narzeczeni” znają się długo a wcale się do ślubu nie śpieszą. Bywa, że już wiele lat mieszkają razem, mają dzieci i tylko teraz chcą swój związek sformalizować. Trudno mówić wtedy o narzeczeństwie, określić to należy raczej po imieniu, są to osoby żyjące w konkubinacie.
Dlaczego dziś czas „narzeczeństwa” trwa tak długo? Jednym z poważniejszych powodów jest to, że trzeba ślub i wesele przygotować, a że na wolną salę w domu weselnym czeka się długo, datę ślubu wyznacza się z dużym wyprzedzeniem. I wiele par nie ma ochoty czekać do ślubu i zamieszkują razem.
Dziś „pojęcie narzeczeństwa … stało się bardzo pojemne, przez co jego prawdziwy sens się zaciera. Narzeczonymi nazywają siebie ci, którzy się zaręczyli, zobowiązali się do lepszego poznania się, przygotowania do wspólnego życia w małżeństwie i nie podjęli współżycia, ale także pary, które mieszkają razem od lat, odkładają decyzją o ślubie albo nie myślą o nim wcale. Moda na wspólne mieszkanie przed ślubem przyszła do Polski z Zachodu w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i wkracza szerokim frontem do naszego myślenia nawet u dziewcząt w szkołach katolickich.
Kardynał Jorze Bergoglio, obecny papież Franciszek w wywiadzie rzece „Jezuita: zauważył: „Dziś wspólne życie przed ślubem, mimo że jest czymś nieprawidłowym z punktu widzenia religii, nie podlega tak negatywnej ocenie jak przed półwieczem. Stało się faktem socjologicznym – choć, naturalnie, pozbawione jest pełni i wielkości związku małżeńskiego, stanowiącego wielką tysiącletnią wartość. Ostrzegamy zatem przed ewentualną dewaluacją małżeństwa i sugerujemy, by zamiast modyfikować prawodawstwo, raczej zastanowić się poważnie, co ryzykujemy.” W ostatnim zdaniu odnosił się do prawnego sankcjonowania związków partnerskich, w tym homoseksualnych. Ale pytanie „co ryzykujemy” odnieść można także do narzeczeństwa, które w sytuacji, gdy wolne związki stały się „faktem socjologicznym”, traci właściwy sens.
– Skoro wspólne życie bez ślubu staje się dzisiaj normą, narzeczeństwo tak żyjącym osobom nie jest do niczego potrzebne – mówi animatorka z wrocławskiej Diakonii Życia.
Ale pytanie „co ryzykujemy?” wymaga jeszcze jednej refleksji.
W tym samym nr GN znalazłem artykuł Szymona Babuchowskiego pt.: „W stronę błękitnego nieba” o Marku Jackowskim gitarzyście zespołu Maanaman, o jego nawróceniu, które przeżył w 1989 roku. Tak zwierzał się o. Bujnowskiemu: „W momencie kiedy wiedziałem, że umieram, modliłem się do Boga, wzywałem Jego imienia na pomoc. I jakimś cudem przeżyłem. … Jeżeli wierzysz w Jezusa Chrystusa, idź się wyspowiadaj! Musisz oczyścić siebie, bo to jest dobre dla ciebie, to jest dobre dla mojego kontaktu z Bogiem … Do kościoła przychodzi się z powodu Eucharystii i dlatego wszystkiego, co ona sprawia”.
Czym więc ryzykujemy? Ano właśnie, ryzykujemy swoim życiem. Żyjąc w konkubinacie niemożliwe jest uczestniczenie w życiu sakramentalnym. Z własnego wyboru odcinamy się od Sakramentu pojednania, bez fizycznego odsunięcia się od partnera nie może być mowy o rozgrzeszeniu. Odcinamy się od Eucharystii. Nie jest możliwe z Niej korzystać. Skazujemy się sami na wegetację. Czy wszystko dla nas stracone? Czy już za życia jesteśmy potępieni? Pociechą niech będzie dzisiejsza Ewangelia z Uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa o pasterzu szukającej zagubionej owcy. Każdy z nas jest, był, bywa taką zagubioną owcą.
Gdy próbujemy żyć na własną rękę, gdy posłuchamy katechezy szatana, że możemy być jak Bóg i sami decydować co dobre a co złe, wówczas oddalamy się od Boga. Czasem próbujemy jak pierwsi rodzice skryć się prze Bogiem w jakiś krzakach, ale On woła nas po imieniu, gdzie jesteś Adamie. Zawsze jest możliwość powrotu. Bóg nie rezygnuje z poszukiwania zagubionej owcy do naszego ostatniego tchu.

czwartek, 6 czerwca 2013

Dobre wychowanie na ulicy

Już wcześniej komentowałem pewne informacje przeczytane w „Metrze”. Kolega ksiądz z parafii, jak ujrzy, że biorę rano tę gazetę, żartuje, że czytam „reżimową” prasę. Cóż, wolno mu. Dlaczego czytam „Metro”? Po pierwsze dostaję je po drodze do kościoła, do kiosku trzeba by pójść dalej; po drugie dają za darmo; po trzecie jest w nim krótki zestaw wiadomości, czasem ważnych. Zdaję sobie sprawę, że treść informacji jest tendencyjna, ale jakoś mi to nie przeszkadza, przechodzę dalej. Dla mnie interesujące jest, że od czasu do czasu redakcja wkłada kij w mrowisko, poruszając tematy kontrowersyjne, a potem publikuje reakcje czytelników. Nie interesuje mnie czy są one autentyczne, czy też pisane na zamówienie. Tak było ze sprawą korzystania z windy do metra, czy ustępowania miejsca starszym w komunikacji miejskiej. Pisałem o tym już kiedyś. Skomentowałem też onegdaj list czytelniczki dotyczący zachowania się kierowców m. in. dłubania w nosie.


Ostatnio zwróciłem uwagę na dyskusję wokół „konfliktu” między kierowcami samochodów, rowerzystami a pieszymi. Sam zauważyłem, że wielu rowerzystów jeździ mało ostrożnie, szczególnie po chodnikach, i mi zdarzyło się w ostatniej chwili uskoczyć przed rozpędzonym rowerem. Dziś już nie jeżdżę rowerem, odkąd przed paru laty ukradziono mi kolejno dwa rowery, dałem sobie spokój. Aliści mieszkam aktualnie w samym centrum Warszawy, w okolicy Placu 3 Krzyży, i mogę często obserwować ludzkie zachowania. Dziś ludzi jeżdżących po mieście rowerem jest coraz więcej, ludzie kupują sobie, rowery są coraz lepsze, można też rower wypożyczyć, w okolicy mojego mieszkania są trzy stacje wypożyczające rowery.
Jest więc tych rowerów wiele. A umiejętności jeżdżących są różne. Są odważni, którzy mkną środkiem jezdni, wyprzedając zwłaszcza w korkach całe sznury aut. Ale są też mniej odważni, którzy wolą poruszać się po chodniku. Z tego co pamiętam, to po chodniku jeździć nie wolno ale rozumiem tych mniej wprawnych, po prostu boją się, powinni tylko bardziej uważać. Na chodniku bezwzględnie pierwszeństwo mają piesi. Konflikt pieszy – rowerzysta zaczyna się gdy piesi wkraczają na teren zarezerwowany dla rowerów czyli tzw. ścieżki rowerowe. Rowerzysta w tym miejscu uważa pieszego za intruza i ma rację, ale czy od razu należy używać ordynarnych epitetów? W listach do Metra znalazłem hasła nawołujące do karania pieszych za wtargnięcie na ścieżkę dla rowerów. Może słusznie? Ale kto miałby te mandaty wystawiać. Policji jest niewiele, na ulicach pojawiają się przy okazji jakiś wydarzeń. Straż Miejska zajęta jest sprawdzaniem, czy samochody mają opłacone parkowanie. Tu mała refleksja. Prawie 40 lat temu odwiedziłem rodzinę w Anglii. Dwie rzeczy mnie wtedy zafascynowały. Płynne włączanie się do ruchu samochodów, tzw. zamek błyskawiczny, a druga, że pieszy wszędzie miał pierwszeństwo, bezwzględne! Wystarczyło, że zrobiłem ruch w kierunku jezdni i już wszystkie samochody stają, by mnie przepuścić. W Warszawie zostałbym otrąbiony i to nie tylko poza pasami, ale jakże często na pasach. Rozumiem, że pieszy to na jezdni zawalidroga, sam prowadzę samochód i wściekam się gdy ktoś wlecze się po pasach, ale przecież to właśnie pieszy jest najsłabszym ogniwem ruchu drogowego, nic go nie zabezpiecza w zetknięciu z ponad tonowym autem.

Na zakończenie pozwolę sobie na trochę fantazji. W konfrontacji auto, rower, pieszy wiele spraw dałoby się rozwiązać polubownie. W końcu każdy z nas bywa przechodniem, czasem kierowcą lub pasażerem auta, niektórzy używają też roweru. A więc dziś ja ustąpię, jutro ktoś inny ustąpi mnie. Widzę, że to funkcjonuje miedzy kierowcami np. gdy wyjeżdżając z bocznej drogi muszą się wcisnąć w posuwający się powoli korek. Potrzeba to trochę dobrej woli i życzliwości. Bardzo tu pomaga coś co nazywam dobre wychowanie, czyli postawa, że nie muszę za wszelką cenę udowadniać, że jestem najważniejszy na świecie i mnie się wszystko należy. Niestety obserwuję, że ta cecha jest coraz bardziej zapoznana. Dzieciom od małego wmawia się, że one są najważniejsze, że im się wszystko należy, przyzwyczaja się je, że krzykiem, łzami i złością mogą wszystko wymóc na otoczeniu, poczynając od rodziców na współpasażerach tramwaju kończąc. Jakże często jedyną reakcją rodziców na agresję potomstwa jest: „Piotrusiu nie kop pani, bo się spocisz”. Czegóż wymagać od dorosłego Piotra, kiedy Piotrusiowi wmawiano przez całe życie, że on jest najważniejszy i wszystko ma mu służyć. Bardzo by też pomogło wszystkim nam wprowadzanie w życie wartości chrześcijańskich choćby takich jak „kochaj bliźniego jak siebie samego”. Ale cóż, dziś eliminujemy z życia wszelkie wartości z tymi o chrześcijańskich korzeniach na czele.

A tak nawiasem mówiąc o tych wartościach, można zacytować pewne porzekadło moje śp siostry, mówiła: „Antek, do zbawienia dobre wychowanie nie jest konieczne, ale jakże ono ułatwia życie”

I tym pozytywnym akcentem kończę moje dywagacje na temat ruchu drogowego.